- Właściwie to tak - oparłem się o framugę niegdyś białych drzwi, trzymając rzekomo należącą do mnie skarpetkę za plecami. Dziewczyna podniosła jedną brew do góry, jakby nie spodziewając się, że będę miał jakąkolwiek sposobność odezwać się raz jeszcze. Nie robiąc sobie nic z obecności instruktorek rzuciłem prosto w jej stronę zgubę, czego prawdopodobnie też się nie spodziewała, czego efektem było rozbicie filiżanki, stojącej na stoliku, na którego swoją drogą wpadła. Próbowałem powstrzymać śmiech - naprawdę próbowałem, jak kocham czekoladowe ciasta, a kocham je ponad miarę. Pewnie stałbym tak jak kołek, próbując zatrzymać ramiona przed niepochamowanym drganiem, gdyby nie to, że spotkałem się ze wzrokiem właścicielki (nawiasem mówiąc dosyć przerażającym spojrzeniem). Ostatecznie Lily podniosła się z gruzów, a kobiety pozostawiły nas z rosnącym bałaganem.
- Mówisz że to ja śmiecę, droga koleżanko? - usiadłem wygodnie na fotelu, oglądając, jak próbuje pozbierać resztki porcelanowego naczynia, co z resztą nie przyniosło większych skutków, pomijając fakt, że zjadło jej to jedynie czas. - Nie wiem jak Ty, ale mnie nie interesują różowe skarpetki.
- Pieprzony daltonista, przecież.. - już oczywiście miałem wysłuchiwać jej argumentów, jednak nie byłbym sobą, gdybym nie przytoczył dowodu w sprawie prosto przed jej oczy. Przytaknęła powoli głową, widząc, że mimo wszystko mam rację. Czując, że już ma coś mówić o moim zboczeniu zawodowym, które tłumaczyłoby fakt noszenia uroczych skarpetek, obróciłem się na pięcie, kierując się w stronę kuchni. Po chwili dołączyła i do mnie ona, dzierżąc w drobnych dłoniach (a przynajmniej tak widziane były one dla mnie z mojej perspektywy) odłamki filiżanki, pogrzebane następnie w koszu. Wzięła również różową część odzieży, która ponownie trafiła, ku mojemu niezadowoleniu, w moje ręce.
- Dobra dobra, ja wszystko rozumiem. - podniosłem ręce w geście obronnym, na wskutek czego zguba upadła na kafelki. - Kupuję różowe staniki, to jedno. Ale naprawdę, chole*a, do jasnej ciasnej, to nie jest moje, i nie mam zamiaru tego gówna ponownie widzieć. - wskazałem panicznie na kafelki, tak, jakby połowa społeczeństwa zareagowała na węża.
- Proponuje zakończyć sąsiedzki konflikt symbolicznym spaleniem zwłok. - podniosła skarpetkę i, kiedy już miała wychodzić z budynku, wróciła się po gazetę, leżącą na blacie. - Idziesz czy nie? - wybełkotała nie obracając się w moją stronę, a ja, niczym robot, posłusznie za nią podążyłem.
- Nie brałam, bo wiedziałam, że Ty byś się bez niej nie ruszył - odparła widząc, jak podpalam na zewnątrz stosik swoją zapalniczką. Ja skwitowałem wszystko milczeniem i krótkim, a jednak powolnym ruchem głowy.
- Miejmy nadzieje, że nasz brat, o to aktualnie umarły, powróci do nas w innym ciele - rozłożyłem ręce niczym ksiądz podczas mszy, pozwalając, aby Lily, pełniąca funkcję niewiasty - grabarza, samotnie zakopała zbeszczeszczone zwłoki. Moje kondolencje wyraziłem wypalając połowę paczki fajek, co było równie tragiczne w skutkach.
- Dobra, młoda, słuchaj. - widząc Lily kierującą się w stronę budynku, złapałem ją za ramię. Zabiła mnie wzrokiem, a to za krzywdzące określenie, a to za zbyt mocny uścisk. Nieznacznie wzruszyłem ramionami, obracając ją w stronę stajni. - Słyszałem - a chyba mam dobrych informatorów, że załatwiłaś sobie konia. Moonlight czy coś takiego, nie? Szkoda tylko, że dowiaduje się od osób trzecich.- udając pokrzywdzonego kota, popchnąłem nas nieznacznie w odpowiednim kierunku, pomijając fakt, że może niekoniecznie dziewczyna akurat tam zmierzała.
<Lilka? Taak, udało mi się>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)