Październikowe poranki robiły się coraz bardziej mroźne. Liści na drzewach nie było już praktycznie w ogóle – wszystkie opadły, tak samo, jak i kasztany. Mgła praktycznie zalegała wszędzie od samego przebudzenia do południa, aby powrócić ponownie wieczorem i tak w kółko. Więcej było również opadów, głównie niewielkich mżawek, choć i doświadczyliśmy i poważniejszych burz. Na ogół wszędzie można było zaobserwować błoto i ogromne kałuże, ograniczające jakiekolwiek wyjścia do lasu, gdyż zwyczajnie można było się tam poślizgnąć czy ugrząźć, w przypadku pieszych wycieczek. O konnych raczej nie było mowy, z wyjątkiem tamtego feralnego poranka.
Było wtedy cieplej, niż to bywało zazwyczaj. Jako że nie pamiętałem, kiedy ostatni raz byłem w jakimkolwiek terenie, instruktorzy przymknęli oko na potencjalne błoto i przypisali mi Brave’a, na którym miałem odbyć samotny teren.
Jak się okazało, Brave nie był ani zbyt odważnym koniem, ani zbyt wysokim. Dorastał mniej więcej na wysokość ¾ mojego tułowia, co w zasadzie żadną nowością nie było. Jedynym koniem jaki stawał jakiekolwiek niespodzianki przy założeniu siodła czy ogłowia był Wogatti, który rozmiarami mnie już znacznie przerastał. Kiedy tylko podszedłem do jego boksu, z rosnącą ciekawością, z jakimi zamiarami to ja do niego kroczę, oderwał swój pysk od żłobu. Niezbyt podobało mi się że musiałem go zabierać w porze karmienia, zwłaszcza, że obydwoje nie wiemy, na co nas stać. Tak czy inaczej wkroczyłem do jego królestwa z pełnym asortymentem – pozawijane na wszystkie strony świata owijki wraz z siodłem, czaprakiem i popręgiem zaczekały na zewnątrz, natomiast ogłowie, kopystkę, zgrzebło i miękką szczotkę zabrałem ze sobą. Początkowe pierwsze minuty przeczekałem stojąc przy drzwiczkach, obserwując jego reakcję. Wydawał się być niebyt wzruszony, choć kiedy tylko podszedłem do niego z morderczym ogłowiem, wydął chrapy, bardzo powoli wypuszczając z nich powietrze. Powoli założyłem na niego narzędzie tortur, jednak nie było tak źle, jak mogło się to wydawać. Jak to bywa jedyny problem był z uszami i grzywką – wrażliwym miejscem, gdzie trochę próbował szarpać pyskiem, jednak jego próby zakończyły się fiaskiem i wygraną jeden-zero do mojej bramki. Kiedy tylko podpiąłem odpowiednio nachrapnik, podgardle i skośnik założyłem na jego szyję kantar, podpięty na uwiązie do krat boksu.
Całe czyszczenie przebiegło wzorowo. Z zaklejkami powstałymi w nocy poradziłem sobie bez żadnych przeszkód, gdyż Brave stał tak grzecznie, jak jeszcze u żadnego konia nie zaobserwowałem. Liliowy czaprak i owijki (choć bardzo prawdopodobne, iż jestem typowym daltonistą) całkiem ładnie prezentowały się na ładnie wyczyszczonym ogierze. Widząc siodło ujeżdżeniowe momentalnie przeklinałem cały świat, gdyż od zawsze byłem przyzwyczajony do jazdy w krótkich, skokowych strzemionach, aniżeli w długich, przeznaczonych do ujeżdżenia. No ale co poradzić, skoro ponoć Brave był idealnym koniem do tejże dyscypliny?
Po krótkiej walce z popręgiem, spowodowanej tym, iż był obszyty od wewnątrz futrem, wyjechaliśmy z zabudowań należących do Akademii. Powolny stęp nie podobał się ani mi, ani mojemu towarzyszowi, który od pewnego czasu silnie napierał na wędzidło. Po chwili więc, kłusowaliśmy już przed siebie, zostawiając wszystkie troski a to w jego przypadku w boksie, a to w moim w należącym do mnie dormitorium.
Wszędzie panował jeszcze półmrok, spotęgowany mgłą. Co prawda było dosyć ciepło, dzięki czemu nie musiałem jeździć w kamizelce, ale wciąż nie było to to, czego doświadczaliśmy w terenach odbytych podczas lata. Zegarek umiejscowiony na moim lewym nadgarstku wskazywał godzinę szóstą pięćdziesiąt, co dawało nam jeszcze sporo czasu na galopowanie po łąkach.
Postanowiłem sprawdzić wierzchowca na różnym terenie – przy z lekka zamarzniętej rzece sprawował się wprost idealnie, ignorując nawet wydzierające się w niebogłosy kaczki. Uciekliśmy stamtąd galopem dość szybko, co było moją ingerencją, gdyż ich trajkotanie doprowadzało do niczego innego niż wku*wienia, kolokwialnie rzecz ujmując.
Las również nie był dla nim niczym nowym – trzeszczące gałęzie czy śliskie liście nie sprawiały na nim większego wrażenia, przeskoczenie obalonego pnia również nie było problemem, nawet w tej ujeżdżeniówce.
Podsumowując – wszystko było wprost idealne. Nie miałem żadnych zastrzeżeń co do kopytnego, aż do pewnego momentu. Chciałbym zaznaczyć tu że wszystko skończyło się happy end’em, jednak jedyne co w tej chwili przychodzi mi na myśl to to, że na pewno wzbogaciłem się o nowe doświadczenia, ale chyba nic więcej.
Na asfaltową drogę, ni stąd, ni z owąd, wybiegł przed nami pies. Jako że Brave był na wszystkie kopyta kuty bez problemu kłusowaliśmy, jednak do tamtego momentu. Moja pierwsza myśl – pewnie nawet go nie zauważy, skoro w Akademii biega kilkadziesiąt rozszczekanych psów. Ten też nie zwracał uwagi na ogiera, w porównaniu do niego. Po prostu nagle poczułem, jak ląduje głową na asfalcie. Nie powiem, że nie bolało (de facto nie miałem siły ani ochoty wstać) – jednak jak to mówią, są rzeczy ważne i ważniejsze. Pies widząc jak mój towarzysz ucieka w siną dal z wodzami wiszącymi między kopytami odbił w lewo, powracając na pola. Tak to już jest z wiejskimi psami. Są przyzwyczajone do tego, podobnie jak miastowe moherki, że na pewno nikt ich nie potrąci.
Następna myśl – trzeba coś zrobić. Zaiste, coś trzeba było, jednak nie wiedziałem, co. Uciekał w stronę Akademii, więc miałem po prostu nadzieję, że po drodze go znajdę. Szkoda tylko, że nie miałem ani grama siły na powrót pieszo, w końcu nie po to wyjechałem w teren na koniu… Tak czy inaczej, wolałem nie myśleć, co by się stało, gdybym go nie odnalazł. Pomijałem mordercze spojrzenia właścicielki i kwitek powrotny do domu – gorsze, jakby skończył Brave.
Miliony drzew, podobnych do siebie liści i kamieni później, zaczynałem tracić ostatnią nadzieję. Nigdzie nie mogłem dostrzec brązowego łba, nawet ptaki i chole*ne kaczki wreszcie ucichły. Liczyłem każdą kępkę trawy, mając nadzieję, że to jakoś pomoże, jak usłyszałem kolejny irytujący dźwięk, który przypisałem innemu rodzajowi ptaków.
Jak się okazało – nic bardziej mylnego! Ogier niczym ostoja spokoju parsknął kilkakrotnie, kiedy przechodziłem obok niego, wręcz go nie dostrzegając. Pomijając fakt że owijki były w opłakanym stanie przez zalegającą na nich skorupę błotną, wszystko na pierwszy rzut oka było okej. Jako że kiedyś już byłem w podobnej sytuacji, oglądnąłem wzdłuż i wszerz ogiera, jednak nic szczególnego mnie nie zainteresowało. Żadnej zmiany. Na szczęście.
Do Akademii wróciliśmy ‘osobno’. W sensie – już go nie dosiadłem, a jedynie szedłem trzymając go za wodze. Nikomu o wycieczce szczegółowo nie opowiedziałem, nikt o ucieczce się nie dowiedział – sprawę zamknęły ciche śmiechy akademowiczów, śmiejących się z mojego wytłumaczenia sposobu powrotu – wyznałem, że zbyt bolał mnie tyłek, aby wrócić w siodle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)