Stąpam równym, żwawym tempem po leśnej ściółce. Utrzymuję jednakową prędkość, nie będąc w stanie jednak ruszyć po raz drugi skutecznym, energicznym biegiem – wyczerpałam większość swoich możliwości, gdy zbiegłam z pastwiska za galopującym w dal gniadoszem. Udało mi się tak nie tracić go z oczu do momentu, gdy mroźne, listopadowe podmuchy wiatru i zaniedbana ostatnimi czasy kondycja dała o sobie znać. Uciekający wierzchowiec, dopóki tylko nie zniknął za skomplikowanym rozwidleniem, nie zwalniał, a jedynie przyspieszał, spłoszony co i rusz trzaskającymi gałązkami i żwirem spod własnych kopyt.
Powoli zaczynałam tracić wszelkie nadzieje, gdy uświadomiłam sobie beznadziejność sytuacji – pozwoliłam uciec ogierowi, zgubiłam się w nieznanym mi lesie, w dodatku nie posiadając nawet minimalnego punktu zaczepienia, mimo to, starając się wciąż odszukać zwierzę wzrokiem, nasłuchując jednocześnie każdej z otaczających mnie stron. Łzawiące przez mróz oczy nie ułatwiały mi sytuacji, gdy słone łzy spływały po zaczerwienionych policzkach. Drżałam z narastającego zziębnięcia, nie mogąc opanować stukających wzajemnie o siebie zębów. Dźwięk obijającego szkliwa przecinał głuchą ciszę, drażniąc moje uszy bardziej, niż świst pędzącego powietrza. Ze stresu, spowodowanego rosnącym tylko napięciem i niecierpliwością, bawiłam się zamkiem ciepłego bezrękawnika, porzuciwszy nadzieję na schowanie dłoni do płytkich kieszeni kamizelki. Każde drzewo przypominało poprzednie, a na rozwidleniach decyzję o wyborze ścieżki podejmowałam drogą selekcji pod względem ładniejszych kwiatków na poboczu.
Wtem stał się niemalże cud. Przecierając oczy wilgotnym już rękawem, z niedowierzaniem wpatrywałam się w tak usilnie poszukiwany, gniady zad. Tył końskiego grzbietu wystawał zza drzew przy zejściu na obszerną łąkę. Miałam ochotę zacząć skakać ze szczęścia i dziękować wszystkim okolicznościom losu za okazaną łaskawość, ale postanowiłam opanować swoje emocje, by ponownie nie zmusić wierzchowca do biegu. Przyspieszyłam jednakże miarowego dotąd kroku.
- Co, nie chciało ci się już mnie wykończyć? – Mówię do niego spokojnie, gdy jak gdyby nigdy nic, stoi spokojnie, kiedy to trzymam go za przypięty wciąż do jego kantara uwiąz. Sprawdzam, czy jest cały, ale oprócz drobnych zadrapań na nogach i potu nie widzę niczego niepokojącego. Na całe szczęście, bo w głowie już spisywałam po drodze testament i pakowałam się z powrotem do domu. Słysząc chrzęst gałązek tuż przed sobą, przenoszę wzrok na niespodziewane towarzystwo.
- On już tak ma – stwierdza dosiadający karego rumaka mężczyzna, który jak podejrzewam po zachowaniu i noszonej koszulce, pracuje w zamieszkiwanej przeze mnie Akademii. Stajenni w niej noszą dokładnie takie same koszule, z wyszytym haftem instytucji i swoim imieniem. Uśmiecham się lekko mimo odczuwanego zmarznięcia mięśni na twarzy.
- Tym razem chyba sobie na to zasłużyłam.
Śmieję się krótko i klepię delikatnie prowadzonego przez siebie ogiera po łopatce.
- Na szczęście, jak zobaczył znajomego konia, to zatrzymał się dosyć blisko. – Odwzajemnia uśmiech kruczowłosy, nie wyglądając na specjalnie złego z racji zaistniałej sytuacji. – Wracamy? Powinien się trochę uspokoić.
Przystaję na propozycję z naturalnym entuzjazmem, poczuwszy się pewniej przy osobie, która drogę powrotną zna już na pamięć. Jak okazuje się po krótkiej dyskusji, prowadzony przeze mnie Crix w naturze miał już niespodziewane ucieczki i wszelkie testy na uczniach. Co choć mnie pociesza, to nie zmienia faktu, że mogłam trzymać go mocniej i nie bać się byle bardziej spontanicznego ruchu wierzchowca. Dopiero wtedy przypominam sobie o Harrym, na którego komentarz nie zdecydowałam się wówczas odpowiedzieć, a jedynie ruszyć za końskim uciekinierem. Szatyn podniósł mi delikatnie ciśnienie i nie miałam szczególnej ochoty na wdawanie się z nim w dyskusję przez najbliższy czas. Zresztą, świeżo poznany Victor był na pierwszy rzut oka przesympatyczny i szybko wyparł z mojej głowy poczucie winy. Droga do Akademii minęła nam szybko, kiedy to wypełniliśmy ją lekką, przyjemną dyskusją. Zimno przestało mi wówczas tak bardzo doskwierać.
W stajni mężczyzna staje się bardziej profesjonalny i skupia się na wykonywanej pracy. Gdy znajdujemy się już w ciepłym budynku, Victor powierza, jak się okazało, własnego konia pod opiekę innego pracownika i wraz ze mną odprowadza Crixa do boksu. Właściwie wydaje mi się, że moja obecność tam jest zbędna, kiedy ogranicza się w głównej mierze do głaskania końskiej szyi. Widząc moje drobne zawahanie, po wyczyszczeniu konia i wysmarowaniu jego nóg bliżej dla mnie niezidentyfikowaną substancją, ciemnowłosy prosi mnie o pomoc w założeniu derki. Na szczęście palce zdążyły mi już nieco się ogrzać, dzięki czemu bez większego trudu radzę sobie z zapięciem metalowych klamerek. W boksie gniadosz nie wydaje się już taki niesforny jak podczas zbiegania z pastwiska.
- Chyba jestem ci winna przysługę. – Stwierdzam w końcu, doceniając pomoc mężczyzny. W zasadzie, mógł zareagować dużo gorzej. – Jak tylko nie zakłada sprowadzenia jakiegoś ogiera z padoku…
- Wystarczy w zasadzie, że podasz mi swoje imię. – Śmieje się ze mnie, gdy uświadamiam sobie, że po raz kolejny zapomniałam o tak istotnej kwestii, jak przedstawienie się.
- Caroline. – Uśmiecham się, podając mu dłoń. Zamiast jednak ją uścisnąć, Victor chwyta ją delikatnie i całuje w zbielałe kostki. Czuję, jak mimowolnie moje policzki nabierają rumieńców.
- Uważaj na siebie, młoda.
Śmiejąc się, opuszcza wraz ze mną lokum ogiera i machając na pożegnanie, wraca do swoich obowiązków. Szczerzę się, dopóki nie spotykam w połowie stajennego korytarza swojego jedynego współlokatora. Blednę nieco, kiedy obrzucamy się nazwajem obojętnym spojrzeniem.
- Spotkanie za pół godziny w budynku, gdzie jest jadalnia. – Rzuca tylko, by nie czekając na moją odpowiedź, odejść w nieznanym mi kierunku. Zamierzałam podziękować, ale jak widać, musieliśmy się bez tego obejść.
- Czy są już wszyscy? – Przekrzykuje się przez tłum ludzi właściciel całego obiektu, Rose, starając się objąć wzrokiem pomieszczenie. Jakby na jedno klaśnięcie wszyscy się uciszają, przerywają rozmowy i dają właścicielom dojść do słowa. Siedzę na jednym z nielicznie wolnych przed chwilą krzeseł, odkładając telefon do kieszeni czarnych, świeżo co wyjętych z szafy bryczesów. W myślach marzę już o długim, odprężającym prysznicu, kubku przesłodzonej herbaty i telefonie do najlepszego przyjaciela. Will zdążył mnie bowiem zasypać toną wiadomości, co nie pomagało w przezwyciężeniu narastającej tęsknoty.
- Świetnie. Możemy zaczynać? – Zabiera tym razem głos małżonka przedmówcy, powierzchownie sprawdzając uprzednio listę uczniów. W odpowiedzi zyskuje pomruk na wzór aprobaty.
- Za tydzień w Akademii organizujemy przedświąteczny bal charytatywny. Mam nadzieję, że nie musimy wspominać, że obecność jest obowiązkowa. – Mówiąc to, kieruje wzrok w stronę chłopaków w mniej więcej moim wieku. – Odbędzie się sprzedaż koni…
- Generalnie rzecz biorąc, dużo nieinteresującego was zachodu. – Ucina właściciel, co wywołuje ogólne rozbawienie. Po sali przebiega szmer – wszyscy mamroczą już, z kim zamierzają przetańczyć nadchodzący wieczór. Udziela mi się cała atmosfera podekscytowania, mimo początkowego myślenia, że to nie są w choćby najmniejszym stopniu moje klimaty.
- Jutro pewnie będzie już napisana lista, kto, za co będzie odpowiedzialny. Niektórzy z was będą oprowadzać gości, inni przygotowywać salę… - Słyszę tylko ciąg czynności, na których przestaję się skupiać. W zasadzie jest mi to obojętne, co zostanie mi powierzone – wyłączam się na chwilę, tracąc koncentrację na słowach małżeństwa.
Gdy ostatecznie po około dziesięciu minutach, wypełnionych zadawanymi pytaniami, wychodzimy z pomieszczenia, krzyżuję spojrzenia w znajdującym się także wcześniej w środku Victorem. Wtedy już także wiem, dla kogo ubiorę swoją najładniejszą suknię.
Hazza?
1126 słów = 6 punktów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)