Strony

wtorek, 1 stycznia 2019

Od Riley - wyźrebienie Melindy

- Wybieracie się może na krytą halę? - zapytałam głosem pełnym nadziei, widząc zmierzającą w moją stronę Anę; jednak ku memu rozczarowaniu przyjaciółka pokręciła przecząco głową. - Nie, właśnie skończyliśmy dodatkowy trening i Książę pada z nóg, ja zresztą też... - spojrzała ze współczuciem na siwka, westchnąwszy ciężko.
Faktycznie, zarówno ona, jak i Mon wyglądali na zmęczonych. Tia, nie ma to jak zajęcia z panem Blythe. Ten dziad naprawdę powinien już dawno przejść na emeryturę, albo przynajmniej oszczędzić swoich kazań osobom, które tego nie potrzebują, i nie, nie żebym uważała się za nie wiadomo kogo, bo do przypisania mi tytułu dobrego jeźdźca jeszcze bardzo daleko, niemniej jednak uważam, iż miło byłoby, gdyby wyżej wspomniany osobnik ustąpił miejsca komuś, kto pała większą sympatią do swego zawodu i ludzi z jakimi przyszło mu pracować.
- Okay, wobec tego do zobaczenia później - powiedziałam, naprowadzając Szafira na posypany obecnie grubą warstwą piasku chodnik.
- Pa! odmachnęła posyłając nam sympatyczny uśmiech, by kilka sekund później zniknąć gdzieś wraz z Charlie'm za mosiężnymi drzwiami stajni.
Prawdę mówiąc strasznie brakowało mi spontanicznych wypadów w teren, jak i zwykłych treningów z Czarną. Oczywiście, nie mogę narzekać na Szafira, bo sprawuje się znakomicie, niemniej jednak chyba na grzbiecie żadnego konia nie czuję się tak dobrze jak na Mel. Może i nie zawsze wykonuje moje polecenia i czasem bywa nieznośna, ale rozumiemy się bez słów i w gruncie rzeczy myślę, że stanowimy zgrany duet. Cóż, minie trochę czasu nim Panna ADHD znów będzie mogła wrócić na parkur.
Z racji tego, iż od dobrych kilkudziesięciu minut lało jak z cebra i raczej nie zapowiadało się na większą poprawę pogody, postanowiłam odpuścić sobie popołudniową przejażdżkę po lesie, ograniczając się jedynie do standardowego treningu na hali, zwłaszcza, że sam lusitano zaliczył już dzisiaj jeden wypad w teren z kimś innym. Tak więc zaraz po treningu, udałam się do stajni prywatnej, aby sprawdzić jak się miewa Mlaskacz.
Oparłam się plecami o chropowatą powierzchnię ścianki boksu, przez dłuższą chwilę koncentrując spojrzenie na białym świetle przedzierającym się przez stajenną szybę, która z bliżej nieokreślonych przyczyn zdawała się być w obecnym momencie najoptymalniejszym punktem do zaczepienia wzroku. Od dobrych paru miesięcy zmagałam się z różnymi przemyśleniami, które początkowo przedstawiały się wyłącznie w tęczowym barwach, tymczasem po upływie zaledwie kilku tygodni przeistoczyły się w mroczne scenariusze, którym towarzyszył paraliżujący strach przed tym, co wydarzy się dnia następnego. Przyznaję, bałam się. Naprawdę się bałam. Meli nie najlepiej znosiła ostatnie tygodnie, stała się powolna i osowiała, jedyne co jej dopisywało to apetyt, jednak i to nie pocieszało mnie na tyle bym mogła spać spokojnie. Od dobrych paręnastu dni w obawie o życie swojego Mlaskacza i jej nienarodzonego potomka, wszczynałam fałszywe alarmy, gdy tylko zdawało mi się, że coś jest nie tak, bądź poród już się zaczął, lecz ilekroć dobiegał do nas weterynarz, jedyne co słyszałam to "Nic się nie dzieje. Proszę nie panikować". Serio? Nie panikować? A to ciekawe, jak niby mam nie panikować, skoro moja nieszczęsna kobyłka nie ma nawet siły, by o własnych siłach wyjść z boksu. Zerknęłam kątem oka na stojącą obok klacz, która przysypiała oparta głową o jedną ze ścianek. Bidula, nawet nie chcę myśleć jak musi się teraz czuć... Tak, właśnie dlatego nigdy nie chciałabym mieć dzieci (no dobra, nie tylko dlatego. Cóż, niektórzy ludzie po prostu nie mają cierpliwości do wrzaskliwych gówniaków...).
Kiedy tak analizowałam sobie w łepetynie dobre i gorsze strony bycia rodzicem, nagle dobiegło do mnie dość głośne, przeciągłe rżenie. Czyżby...?
- Czarna! Znowu? - spojrzałam zdezorientowana na stworzenie, które bezwiednie zatrzęsło się na nogach, by chwilę potem ułożyć się kawałek dalej. Boże, proszę aby tym razem to naprawdę był poród.
Nie czekając ani chwili dłużej szybko wygrzebałam z kieszeni telefon i wbiłam numer do miejscowego weterynarza. Niedługo po jego przybyciu zjawiły się także Ana i Ada, a zaraz po nich pani Rose.
- Czy t-to... już...? - zapytałam drżącym głosem, patrząc to na doktora, to na klacz.
- Na to wygląda - przytaknął po dłuższym namyśle, uważnie przypatrując się Meli.
Minuta mijała za minutą, czas dłużył się nieubłaganie. Z każdym głośniejszym rżeniem Czarnej czułam jakby mnie samą coś rozrywało od środka, tak, jakbym czuła to co ona.
- Wytrzymaj... - delikatnie pogładziłam ją po głowie. Będzie dobrze, musi być.
Litanię paniki zdołał przerwać dopiero krótki, acz wyjątkowo prosty, zbawienny komunikat: "Moje gratulacje, udało się. Urodziła".

702 słowa = 3 punkty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)