Zaczynało się dosyć spokojnie. Miał to być zwykły dzień - codzienna rutyna, jednak ja dowiedziałam się później, mój codzienny harmonogram miał zostać dziś zburzony.
- Wstawaj - szepnęła mi do ucha rodzicielka, zdejmując ze mnie pościel - zejdź zaraz proszę na dół.
Kiwnęłam na to tylko niechętnie głową, nerwowo przecierając oczy.
Za oknem lało jak z cebra, jak to bywa w Londynie. Rzadko widywałam słoneczne dni, które sprzyjałyby wychodzeniu na zewnątrz z uśmiechem na twarzy.
Pośpiesznie zaścieliłam łóżko, a raczej bardziej pozbierałam poduszki z ziemi i zarzuciłam je kołdrą. Stwierdziłam że gruntownie zaścielę je później, kiedy znajdę na to bardziej odpowiedni moment. W głębi duszy wiedziałam, że taki moment raczej nie nadejdzie.
Ubrałam się w szare rurki i swój ulubiony biały sweter. Kochałam chodzić w za dużych ubraniach, zwłaszcza bluzach i swetrach. Często też wolałam męskie bluzy, w których o dziwo czułam się dużo lepiej, bardziej komfortowo. Niesforne blond włosy związałam w niezbyt mocnego koka, zostawiając kilka pasem na wolności, tak, żeby żyły własnym życiem.
Ostatni raz rozglądnęłam się po pokoju w kolorze kawy z mlekiem, który tak bardzo uwielbiałam. Czułam się w tym miejscu jak w swojej własnej oazie, pozbawionej trosk. Meble w podobnym kolorze sama wybierałam, tak, aby było mi z nimi dobrze. Nie wiedziałam, że za niedługo wyjadę ze swojej usłanej różami oazy, zostawiając wszystko co dobre tutaj, porzucając w tym wszystkich znajomych, wszystkie dobre chwile, które mnie ominą.
Nieświadoma zamiarów rodziców zeszłam na niższe piętro naszego domu, gdzie ujrzałam swych rodzicieli popijających szklanki gorącej herbaty. Przeglądali gazety, jednak kiedy ujrzeli mnie na schodach, odrzucili je na bok, posyłając sobie niespokojne spojrzenia. Wiedziałam już, że coś jest na rzeczy. Usiadłam na krześle, znajdującym się na przeciwległym końcu stołu. Oparłam się o chłodny mebel, wykonany z sosny, oczekując wreszcie wyjaśnień.
- Chcesz zakolorowaną czy skróconą wersję? - odezwał się bez ogródek ojciec, jak zwykle skracając swoje wypowiedzi do minimum.
W całym pomieszczeniu było ciemno, z powodu godziny i pogody. Przerażona zauważyłam, że zegar wskazuje dopiero wpół do szóstej. Kto normalny budzi ludzi o takiej godzinie? Mój towarzysz, Snowflake, również wydawał się nie być zadowolony z takiego obrotu sprawy i gdzie się tylko pojawił, ziewał. W tam tej chwili ogrzewał moje stopy, leżąc na nich. Zawsze wiedział, gdzie może się wcisnąć.
- Może niekoniecznie przychodzi nam to z łatwością, nie będę ukrywała. Za pół godziny jedziesz z ojcem na lotnisko. Wyjeżdżasz do Akademii jeździeckiej, niedaleko Miami. Idź się spakuj.
Po tych słowach moje plecy oblał zimny dreszcz. Wszystko fajnie, wyjeżdżam, dobra. Wracam do jazdy, okay, dobra. Ale do chol*ry jasnej, naprawdę nie mogłam dowiedzieć się wcześniej? To naprawdę takie trudne poinformować własne dziecko, które z resztą jest dorosłe, że wyjeżdża? Gdyby się mnie spytali, oczywiście, żebym się zgodziła. Ale przynajmniej bym podjęła tą decyzje sama. Pokiwałam jedynie głową, wstając z krzesła.
- Snowy jedzie ze mną? - bardziej oznajmiłam, niż spytałam. Rodziciele praktycznie w tym samym momencie odpowiedzieli krótkie "Jasne". Przynajmniej tyle. Chociaż jego będę znała.
Pakowanie nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Wydawało mi się, że moje kończyny doskonale wiedzą, co mają robić. Dokładnie trzydzieści minut później stałam przed domem z walizkami, które położyłam na schodach i Snow'em, którego smycz trzymałam kurczowo w ręce. Co ze sobą wzięłam? Prawdopodobnie to, co każdy. Ubrania i inne pierdoły. Nadprogramowo spakowałam laptopa, aparat, sporą ilość dzienników z długopisami oraz gitarę - stwierdziłam, że jeśli tylko znajdę wolną chwilę, to wykorzystam ją właśnie na powrót do gry. A przynajmniej takie miałam początkowe założenia.
Ojciec właśnie pakował moje niebieskie walizki do bagażnika, podczas gdy ja zapakowałam się wraz z psem do środka. Widać, że mój czworonożny przyjaciel niekoniecznie był zadowolony z nagłego wyjazdu. Podróże zazwyczaj nie wychodziły mu na dobre, ale miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Lotnisko w wymiocinach mojego psa? Nie brzmi zbyt dobrze.
Ośmiogodzinny lot zrobił swoje. Przepełniona orzeszkami, które serwowały mi miłe stewardessy, stałam właśnie w równie przepełnionym autobusie, który miał zawieźć mnie na tereny, z których już na nogach będę widziała Akademię.
Snowflake wyglądał równie niezdrowo, co ja. Spędził cały ten czas w luku bagażowym, pośród innych psów. Podróż samochodem to dla niego wyczyn - więc co mu się dziwić? Sama nie czułam się jakoś dobrze po locie, więc wcale mu się nie dziwiłam. Dodatkowy dyskomfortem był autobus - pachniało w nim stęchlizną, ludzie nie znali znaczenia słowa "kultura", generalnie lepiej być nie mogło.
Mimo wszystko dziękowałam odgórnej sile, że było mi dane i tą część podróży spędzić w jakimkolwiek środku komunikacji - co prawda lubię długo spacerować, czy też czasem pobiegać, ale w dzisiejszej sytuacji... Walizki nie ułatwiłyby mi też tej sprawy - przed chwilą jednej oderwało się kółko, a druga była naprawdę ciężka.
Ukochana opatrzność losu spowodowała, że dosyć szybko wysiadłam z piekielnego autobusu, a jeszcze szybciej dotarłam do Akademii.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, to pogoda - słońce dawało o sobie znać, grzejąc moje plecy. Wciąż byłam w swoim ukochanym, grubym swetrze, co teraz było dla mnie przekleństwem od losu. Przecież mogłam się domyślić, że to nie Londyn i będzie tu znacznie cieplej - jednak jak zwykle postawiłam na swoim, zostając w nim, aż do momentu wejścia do swojego pokoju.
Po drodze mijałam budynki Akademii, a było ich całkiem sporo. Spotkałam też sporo ludzi - największą uwagę jednak zwróciłam na kobietę w średnim wieku, która przedstawiła się jako właścicielka, Elizabeth Rose. Również się przedstawiłam, chwile później zyskując drogę do swojego pokoju, wraz z kluczem. Szybko podziękowałam, nie mogąc się doczekać, aż rzucę manatki w kąt i wyjdę z psem na świeże powietrze, zyskując chwilę, aby się rozejrzeć po tutejszych terenach.
W pokoju zauważyłam dwa łóżka, jednak nie było ani śladu, po ewentualnym lokatorze. Czyli jestem sama. Dzięki tej wygodzie wybrałam łóżko z ciemniejszą pościelą. Jakoś bardziej podeszło mi do gustu.
W ciągu dwudziestu minut wyjęłam najpotrzebniejsze rzeczy na tamten moment - pierwszy lepszy top, akurat czarny z logiem Nirvany i miski Snow'iego, które pośpiesznie napełniłam suchą karmą i wodą. Kiedy czworonożny kolega stwierdził, że wystarczająco napełnił swój chudy żołądek, zapięłam do jego lawendowej obroży w podobnym odcieniu smycz, wychodząc po za swoje nowe lokum. Postanowiłam pójść na jakiś krótki, zapoznawczy spacer, ewentualnie wchodząc do niektórych budynków, w których mogłam przebywać z psem. Jako, że jest jeszcze młody, mogłam od razu skreślić wszelkie stajnie - czasami zdarzało mu się zaszczekać na jakiegoś kopytnego, co nie wróżyło niczego dobrego.
Pierwszym przystankiem, jak się okazało, były pola, które ogradzały tereny akademii. Spuściłam puchatą kulkę ze smyczy, w duchu mając nadzieję, że zbytnio się nie oddali.
Kiedy zaledwie odpaliłam pierwszego papierosa, Snowflake stanął nagle w miejscu, przerywając swój bieg. Podniosłam się z wysokiej trawy, w której siedziałam, aby zauważyć chłopaka, idącego prawdopodobnie ze swoim psem. Czyli dlatego Snow'iemu odwaliło. Stałam jak zamrożona, patrząc, jak zareaguje mój puchacz, na widok dobermana.
<Aaron?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)