Trzeba przyznać, że dość długo musiałam czekać na pojawienie się Luke'a. Po jego minie można było stwierdzić, że nie bardzo polubił Alaskę. Minęło dobre 10 minut, a chłopaka jak nie było tak nie ma. Sydney chociaż próbowała udawać spokojną, po paru minutach jej się to znudziło i teraz zniecierpliwiona przestępowała z nogi na nogę, co jakiś czas podgryzając moją nogę, która wygodnie umoszczona była w strzemieniu.
W końcu wyłonił się ze stajni z Alaską. Tego chłopaka można by poznać na kilometr. Strasznie wysoki, czyli w moim mniemaniu osoba, która ma więcej niż 175 centymetrów wzrostu, co przy moich stu sześćdziesięciu paru wyglądało dość marnie. Bycie wysokim to już jest ogromne osiągnięcie.
Jestem ruda i niska. Nie, nie wstydzę się tego.
Chłopak zbliżył się tak, że dzieliło mnie od niego parę metrów.
- Jedziemy? - zapytałam, a ta propozycja przypadła do gustu chyba najbardziej Sydney, która jeszcze chyba nigdy nie doznała takiego zniecierpliwienia. Owszem, zdarzało jej się czekać, ale zazwyczaj stanie w jednym miejscu było nieco ciekawszym zajęciem, dzisiejszego dnia moja klacz nie miała humoru, co zapewne wiązało się z pogodą. Było około 10 stopni Celsjusza, o ile nie mniej, a wiatr nieprzyjemnie muskał moją twarz.
Chłopak dosiadł konia, co w jego przypadku nie wyglądało aż tak żałośnie jak u mnie. (Jeśli nie jesteś w stanie sobie wyobrazić jak niziutka dziewczynka dosiada konia, to uwierz, że na dobre Ci to wyszło).
Przez pierwsze 5 minut po wjeździe do lasu nie odzywaliśmy się do siebie słowem i jechaliśmy stempem, ale w końcu mi się to znudziło i zagalopowałam, co spotkało się z niemałym zaskoczeniem chłopaka, który w ogóle nie był do tego przygotowany, a kiedy Alaska ruszyła ten niebezpiecznie zachwiał się w siodle, ale chcąc odzyskać równowagę, zaparł się mocniej, dlatego też przez najbliższe 10 minut udawało mu się ją utrzymać, ale kiedy Sydney zaczęła mocniej rwać do przodu, ten nie dał rady i wylądował poza siodłem, czyli jakby to ująć obok konia, czyli właśnie nie tam gdzie miał, ale pomińmy ten drobny szczegół...
Pociągnęłam za wodze.
- Prr... Stop. Wszystko dobrze.
Spojrzałam lekko przestraszona na chłopaka, bojąc się ujrzeć coś strasznego, ale ten nie poruszył się. Czyli jeszcze gorzej niż wiedzieć go całego we krwi. Cokolwiek, tylko niech się ruszy. Chociaż kiwnie palcem.
Alaska korzystając z mojej chwilowej nieuwagi przestraszona cofnęła się o kilka kroków, a raczej kilka metrów i skierowała się dokładnie nie w tą stronę co akademia.
Zsiadłam z Sydney. Najpierw Luke. Człowiek jest ważniejszy, a przynajmniej tak mi zawsze mówiono.
Niestety i ta nie zechciała mnie usłuchać. Idąc za śladem przyjaciółki (choć taj naprawdę nie wiem, czy się w ogóle znały), ruszyła w kierunku lasu.
No to świetnie.
Dwa konie i jeden chłopak, któremu prawdopodobnie coś się stało, który jest wyższy ode mnie o jakieś 30 centymetrów i prawdopodobnie cięższy ode mnie o dwa razy.
Postanowiłam zawołać Sydney. To genialny plan:
- SYDNEY! WRACAJ KONIKU!
Zniknęła na horyzoncie. No super.
Luke poruszył się na trawie.
- Nic Ci nie jest?
- Nie - odpowiedział - raczej
Pomogłam mu wstać.
- Jak to jest, że ty też skończyłaś bez konia?
- Sydney się spłoszyła jak spadłeś - skłamałam. W sumie nie wiem czemu to zrobiłam - Musimy znaleźć konie. I wrócić do Akademii, nie chcę tu zostać na noc.
Pokiwał głową.
Przygryzłam wargę.
- Przepraszam, to moja wina że znaleźliśmy się w tej sytuacji...
- Czemu Twoja?
- Nie mam pojęcia gdzie jestem - powiedziałam nie patrząc na niego.
<Luke? Głupio wyszło xD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)