Strony

sobota, 15 kwietnia 2017

Od Noah'a C.D Lily - pisanka pierwsza


Lily jak zwykle była jedną z tych osób, które jako jedne z nielicznych potrafiły wyprowadzić mnie z równowagi tak ekspresowo, że w stanie byłem zapomnieć momentalnie o tym, co tak skutecznie absorbowało mnie jeszcze chwilę wcześniej. Była uparta, właściwie do tego stopnia, że nie akceptowała możliwości, w której to ja bym postawił na swoim zdaniu, skreślając tym samym to należące do niej, które uważała jako jedyne za właściwe. Z uśmiechem na ustach potrafiła powiedzieć rzeczy, które większości osób nie przyszłyby w ogóle na myśl, zważywszy na ich absurdalność. Rzadko kiedy zwracała uwagę na to, co mówili do niej inni, a reprymendy nie były dla niej ważne dłużej, aniżeli kilka sekund po ich otrzymaniu. Dążyła do tego, co sobie postanowiła, zupełnie jakby ignorując fakt, że po trupach nie zawsze da się dojść do celu - nie raz, ani nie dwa, odnosiłem wrażenie, że najchętniej pozbyłaby się mnie na najbliższym zakręcie, kiedy to roztrzepanie rozglądałbym się po ulicy. Istnieje także możliwość, że znowu przejechałaby mnie traktorem, co jak się zdawało, było u niej już na porządku dziennym.
Jednakże, mimo tych wszystkich cech, sprawiających, że w oczach innych wychodzi na całkowitą zołzę (którą niewątpliwie jest!), nie wyobrażałem sobie żadnej innej osoby, naturalnie nie licząc Vivian, z którą mógłbym wziąć udział w konkursie. W końcu, jej zawziętość była pomocna, a nasze podobne do siebie charaktery idealnie wręcz zlewały się ze sobą, co sprawiało, że niekiedy rozumieliśmy się bez zbędnych słów. W dodatku, potrafiła bez żadnych skrupułów uświadomić mnie, że robię coś źle, niezależnie od tego, czy rzeczywiście tak było.
Przy tej brunetce czułem, że skazuję się mimowolnie na śmierć, która czekała mnie zaraz po przebywaniu w jej towarzystwie.

Całe przedpołudnie minęło nam zdecydowanie zbyt szybko. Zdążyliśmy jedynie dojść do wniosku, że pomimo iż konkurs kulinarny nie jest tym, w którym zajmiemy kluczowe miejsca, warto będzie wziąć w nim udział, chociażby dlatego, aby usprawiedliwić swoją nieobecność na zajęciach teoretycznych. Ledwie jednak, gdy tylko podjęliśmy tę jakże dojrzałą decyzję, każde z nas zajęło się końmi i wszelkimi sprawami, które dotyczyły kopytnych. Zainspirowało nas to na tyle, że postanowiliśmy skonstruować w kuchni coś, co nadawałoby się właśnie do zjedzenia przez mniej lub bardziej lubiane przez nas wierzchowce. Było to właściwie tyle z tego wszystkiego, bowiem na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać.
Jedyne co było pewne, to to, że konieczna będzie wycieczka do sklepu w celu zakupienia potrzebnych produktów, choć sami jeszcze nie byliśmy pewni, jakich użyjemy.
- Pakuj się do miski, Lilian - ruchem głowy wskazałem jej wózek, który chwilę wcześniej odnalazłem przed sklepem, który jak się zdawało, wypełniony był po brzegi, o czym świadczył multum zaparkowanych samochodów na parkingu. Zresztą, sami nie mogliśmy odnaleźć wolnego miejsca, aby zostawić tam samochód z pewnością, że gdy wrócimy do niego z zakupionymi składnikami, będzie w takim samym stanie, w jakim go pozostawiliśmy. Ludzie spieszyli się, zupełnie tak, jakby już brakowało im dnia, przez co przez swoją nieostrożność mogliby nie zauważyć pojazdu, który zaparkowany był nieopodal. - Nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu, jasne? Może będzie to pochodziło pod ubezwłasnowolnienie, ale przynajmniej będę pewien, że nie będę musiał zatrzymywać się za każdym razem, gdy skręcisz w tę alejkę, w którą nie trzeba.
- Kto ma z nas gorszą orientację w terenie, co? Sama kazałabym Ci tam wejść, ale jesteś zbyt ciężki, żebym pchała wózek z twoim grubym tyłkiem - dziewczyna choć niechętnie, to w końcu weszła do wózka, korzystając przy tym z mojej drobnej pomocy. Oczywiście, nie obyło się bez narzekania na to, jak bardzo niewygodny jest metal, na którym przyszło jej usiąść, ani też na to, że traktuję ją przedmiotowo. Ja jedynie skwitowałem to krótkim śmiechem, który za pewne trwałby dłużej, gdyby nie to, że zaraz po wjechaniu do sklepu zostaliśmy zmierzeni takimi spojrzeniami, jak gdybyśmy uciekli z wariatkowa, choć wcale nie mijało się to jakoś diametralnie z prawdą. Ja, wytatuowany wielbłąd, którego wzrost porównywalny był do stojących tam regałów, pchałem wózek z naburmuszoną dziewczyną, która sprawdzała na telefonie przepisy na cokolwiek, co mogłoby się nadawać do spożycia przez konie.
- Widzisz? - nachyliłem się nad burzą jej czekoladowych włosów, delikatnie pchając wózek do przodu. - Już ludzie krzywo się na Ciebie patrzą, a przecież ledwo co weszłaś do sklepu... - dziewczyna przerwała mi jednak, dłonią pacając moją twarz, na co nie dość, że odskoczyłem z wrażenia lekko do tyłu, to na dodatek zderzyłem się z jakąś staruszką, której niebywała kultura i wysokie mniemanie o samej sobie zabroniły powiedzieć jakiegokolwiek słowa, które zmusiłoby mnie do przesunięcia się. Z jej ust nie padło ani "przepraszam", ani cokolwiek innego. Chęć przedarcia się przez tłum widocznie nią zawładnęła, bo ignorowała skrupulatnie uwagi wszystkich, którzy tylko mieli w sobie na tyle odwagi, aby zwrócić jej uwagę.
- To wszystko przez Ciebie, idioto - syknęła Lily, nawiązując do wszystkich spojrzeń, które kierowane były w naszą stronę. - Psujesz moją reputację.
- Droga wolna - uśmiechnąwszy się szeroko, puściłem rozpędzony wózek przed siebie, na co dziewczyna panicznie rozglądała się dookoła, za pewne zaraz po tym, jak wszystko dookoła zaczęło się rozmazywać, co spowodowane było zawrotną prędkością puszczonego przeze mnie "pojazdu". Okej, to było głupie, ale dlaczego idiota miałby robić rzeczy mądre?
Na moje nieszczęście, wózek napotkał po drodze przeszkodę. Lily równie szybko, co i mnie opuściła, tak i z podobnie niebywałą prędkością zatrzymała się, przeklinając mnie pod swym nosem. Właściwie, to pozostawało czekać tylko na moment, w którym ktoś z obsługi sklepu zwróci nam uwagę, nie dość, że zabierając nam wózek, to kończąc naszą chwilę infantylnych zabaw.
- Zacznij myśleć, dobra? - szatynka rzuciła we mnie mąką, po którą sięgnęła chwilę wcześniej, ledwo gdy tylko nadarzyła się do tego okazja. Nim się obejrzałem, w rękach trzymałem papierowe opakowanie, z którego delikatnie zaczęła sypać się biała, sypka mąka. Na szczęście, chyba uruchomiłem swe ostatnie, szare komórki, wkładając opakowanie do jednorazowej siatki. Mogłem mieć jedynie nadzieję, że pozostanie jej na tyle, by po powrocie do Akademii nie okazało się, że straciliśmy więcej, aniżeli zyskaliśmy. - Napisali tutaj, że równie dobrze ludzie też mogą jeść te ciastka - podając mi swój telefon, rozglądnęła się dookoła, poszukując odpowiedniego działu.
- O ile w ogóle będą zdatne do spożycia - mruknąłem, wpatrując się w nagłówek, który głosił, że ciastka wychodzą idealnie osobą, które nie dość, że są leniwe, to na dodatek brakuje im wyobraźni. Cóż, ja i tak byłem pewien, że nam nie wyjdą, w najlepszej opcji. W tej najbardziej prawdopodobnej... Za pewne nic nie pozostałoby zarówno z piekarnika, jak i z kuchni. - Bo, choć staram się myśleć pozytywnie, to wydaje mi się, że nic z tego nie wyjdzie.
- Przestań narzekać, Noah, tylko po prostu pchaj ten wózek i nie marudź - prychnęła szatynka, zabierając swój telefon z mojej ręki. Zaraz po tym poinstruowała mnie, gdzie powinienem skierować swe kroki, co choć zrobiłem bez zająknięcia, to z rosnącą pewnością, że orientacja Lily pozostawia sporo do życzenia. - W tym tempie nie dotrzemy do akademika nawet na Boże Narodzenie.
Trzeba przyznać, że ludzie przed świętami zachowywali się gorzej od zwierząt. Klimat przedświąteczny udzielił się praktycznie każdemu zbyt bardzo, a presja czasowa wydawała się osiąść na nich tak bardzo, że zapominali definicji tak ważnych pojęć jak kultura, szacunek do innych, pomoc drugiej osobie, czy też najzwyklejsze współczucie osobom, których nawet nie zdążyło się poznać. Jak można było zauważyć gołym okiem, większość interesowało tylko i wyłącznie to, czy im udadzą się święta, zupełnie nie interesując się tym, czy ludzie z ich otoczenia spędzą je chociaż w połowie tak, jak oni sami. Już nawet pomijając, że dla wielu osób był to czas na zjedzenie potraw, których w normalnych okolicznościach nikomu nie chciało się robić, umycie okien, czy też pokazanie sąsiadom pod kościołem, że zakupiło się nowe auto.
Założę się, że mało kto pamiętał, czego dotyczą te święta, a jeśli nawet, to nie brał sobie ich przekazu do serca.
Co najdziwniejsze, do tych refleksji zmusiły mnie sytuacje w sklepie, które sprawiły, że całkowicie straciłem wiarę w ludzkość. Ludzie potrafili zabierać sobie rzeczy sprzed nosa, przepychać się, byleby stanąć bliżej kasy, albo nawet przeklinać na wszystkich dookoła, dlatego, że chociażby się urodzili, co według nich skutkowało olbrzymim zatłoczeniem tego i innych miejsc w okresie świątecznym. Razem z Lily, czując tę paskudną atmosferę, chcieliśmy jak najszybciej urwać się stamtąd, kupując tylko i wyłącznie to, co było nam potrzebne. Każda minuta pogłębiała naszą niezręczność, którą odczuwaliśmy stąpając pomiędzy alejkami. Na całe szczęście jednak, szybko udało nam się skończyć zakupy i wrócić do Akademii, gdzie ludzie przedstawiali sobą zupełnie co innego, aniżeli to, co mogliśmy dostrzec jeszcze chwilę wcześniej.
Jak miło wreszcie było zobaczyć znajome twarze, jak i wrócić wraz z Lily do nastrojów, które towarzyszyły nam tuż przed rozpoczęciem zakupów.
- Wiesz do czego służy łyżka? - siedząca na kuchennym blacie Lily, ledwo co przegoniwszy swym zachowaniem z pomieszczenia Vivian, uparcie przekładała mi przepis na bliższy memu serca 'język', będąc pewną, że zrozumienie użytych tam sformułowań sprawi mi zbyt duże trudności. Wzięła to najwidoczniej za bardzo do siebie, kiedy trzymając w dłonie sztućce tłumaczyła mi, do czego będą nam służyć. Miałem ochotę zatopić jej twarz pod strumieniem bieżącej wody, jednak obawiałem się, że spotkałyby mnie za to zbyt wielkie konsekwencje. W końcu, nie zamierzałem poświęcać się dla szatynki, a jedynie sprowokować ją na tyle, aby tym razem to ona otrzymała reprymendę.
- Po prostu podaj mi tę mąkę - warknąłem, tracąc już cierpliwość, kiedy prosiłem po raz trzeci dziewczynę o to samo. Najwidoczniej, jej również sprawiało przyjemność wyprowadzanie mnie z równowagi, bo uśmiechnęła się słodko, odrzucając opakowanie na drugi koniec blatu. Wzdychając, pełen zrezygnowania, poczłapałem cierpliwie po najbardziej potrzebny mi w tamten momencie składnik, podczas gdy Lily ścierała na tarce kawałki marchwi i pozbawionych gniazd jabłek. Nie byłaby sobą, gdyby zamiast pokroić warzywa i owoce, nie pokroiłaby swoich palców, co właśnie udało jej się uczynić. Jęcząc pod nosem nad swoim smutnym losem, nawet nie zauważyła kiedy odnalazłem apteczkę, usilnie starając się odratować jej dłonie.
- Jesteś udana, nie ma co...
- Ty nawet plastra nie umiesz przykleić! - oburzona prychnęła coś pod moim adresem, z czego jak udało mi się wywnioskować, najbardziej niezadowolona była z moich umiejętności co do opatrywania innych, bo jak stwierdziła, jej opatrunek ułożony był nierówno, a plaster miał zbyt uniwersalne barwy. - Ja już nie wiem, co z Ciebie wyrośnie...
- Skoro nie umiesz nawet ścierać tych chole*nych jabłek, to może chociaż wymieszasz te otręby, co?
- Chyba czas wrócić do układu, w którym to ja dyktowałam Tobie... - westchnęła ponownie, jednak w końcu udało mi się nakłonić ją do tego, aby zmieszała potrzebne składniki w plastikowej misce. Kiedy wszystko było już gotowe, pozostało nam wykorzystać foremki, które zakupiliśmy przy okazji w sklepie. Z racji, że same ciastka dla koni zbyt dużego związku z Wielkanocą nie miały, to postanowiliśmy zrobić je w kształtach, które by się z nią kojarzyły. I tak, uformowane ciasto stworzyło kilkanaście pisanek, kilka królików i mniejszą ilość baranków, które wyszły nam ze wszystkich najgorzej.
- Nie wygląda to aż tak bardzo źle... - łagodnym jak na siebie spojrzeniem, oglądałem dookoła ciastka, które ledwo co przestygły po wyciągnięciu ich z piekarnika. Choć pachniały całkiem zachęcająco, a w środku nie było niczego, co zabroniłoby mi zjedzenia ich, powstrzymałem się przed tym, rozsądnie stwierdzając, że to Lily powinna być królikiem doświadczalnym.
- Jak okaże się, że wyląduje po tym w szpitalu... - pogroziła mi, niepewnie wgryzając się w kawałek pisanki.
-... to będziemy kwita. - dokończyłem, nawiązując do tego, jak leżałem w szpitalu po tym, jak moja najukochańsza siostra przejechała mnie traktorem. Szatynka jednak wywróciła tylko na to oczyma, zgarniając blachę z końskimi przysmakami pod pachę, aby chwilę później podreptać z nimi do odpowiedniego miejsca, gdzie zdać mieliśmy je na konkurs.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)