środa, 25 marca 2020

Od Esmeraldy C.D Naomi

Popatrzyłam na żałośnie pomiaukujące kocie i z głośnym westchnięciem wskoczyłam na bagażnik limonkowego Mercedesa.
—  Pomyślmy racjonalnie, Naomi. — Zignorowałam dokuczliwy komentarz mojej towarzyszki „nie wiedziałam, że tak umiesz”, po czym przeszłam do rzeczy. —  Złapałyśmy gumę, a nie mamy zapasowego koła. Z tego, co mówi mi GPS, jesteśmy 10 kilometrów od Akademii, a to daje nam około godziny pięćdziesiąt szybkiego marszu.
Brunetka kontynuowała zaciąganie się dymem i lakonicznie kiwnęła głową, z trudem akceptując moją propozycję.
—  Zrzucisz przynajmniej kilka kilogramów, gruba dupo. — Naomi rzuciła prowokacyjnie, gasząc papierosa na lakierze samochodu i wydychając ostatnią porcję dymu prosto w moją twarz.
Gdy brunetka wyciągnęła transporter z kotem spod przedniego siedzenia, salutując, pożegnałam się na kilka godzin z Mercedesem i zablokowałam drzwi za pomocą kluczyka, zwyczajowo umieszczonego w stacyjce. Do swojego samochodu żywiłam uczucia głębsze niż do niejednego przedstawiciela płci męskiej, a w tej chwili zostawienie go na pastwie wściekłych motocyklistów czy innych ulicznych potworów łamało mi serce.
—  No to, komu w drogę, temu szkło w nogę?
—  Daruj sobie, przed chwilę miałam ochotę Cię udusić, a od tamtego momentu minęło zaledwie kilka minut. Moja Chi nadal nie jest w równowadze, więc bez problemu mogłabym znaleźć najbliższy rów z wodą i wrzucić Cię do niego. Gwarantuję, że moja Chi wróci wtedy do normy — charknęłam głośno w stronę rozbawionej moją postawą przyjaciółki, a po chwili do moich uszu dotarł jej śmiech.
Długo nie udało mu się utrzymywać powagi, a głupota całej sytuacji jeszcze potęgowała mój chichot, który z każdą sekundą przybierał na sile. Dlatego też skończyłyśmy podparte o siebie, z nieco bolącymi brzuchami i nową energią do szybkiego marszu, gdyż słońce właśnie rzucało ostatnie promienie na drogą przed nami. Tym razem bez zbędnych komentarzy z obu stron, ruszyłyśmy w drogę, z nadzieją, że nie spotkamy żadnej zbłąkanej duszy na leśnym odcinku drogi, malującej się w czerwonych promieniach słońca. W zasięgu naszego wzroku nie dostrzegałyśmy żadnych aut, co zważywszy na dzień tygodnia (jakim był piątek) wydało nam się co najmniej podejrzane. Brak kondycji odbił się na mnie już na piątym kilometrze, gdy mięśnie w moich udach powoli traciły na wytrzymałości, a ja sama miałam dziką ochotę położenia się na betonie. Plułam sobie w brodę, że w 2019 roku odpuściłam sportowe treningi, a na konie wsiadałam sporadycznie, całkowicie poświęcając się sprzedaży Desert Jackal i przygotowywaniu Ząbka do pracy pod siodłem. Moje przemyślenia przerwał niezidentyfikowany syk, zdecydowanie niepochodzący od czarnej kotki w transporterze.
- Słyszałaś to? - Naomi rozejrzała się wokół, lecz na pytanie odpowiedział jej tylko szum drzew, poruszanych chorwackim wiatrem znad morza.
— Pewnie ktoś chodzi po lesie, ale proponuję przyśpieszenie kroku, gdyż mimo wszystko to nie brzmiało przyjaźnie. Zwłaszcza że obecnie gówno widzę i zajście nas od tyłu to pikuś. —  Byłam pewna, że dokładnie w tym momencie Naomi kiwnęła głową i przyśpieszyła kroku, trzymając transporter z kotem bliżej piersi.
- Mam nadzieję, że jutro nasze zdjęcia nie znajdą się na pierwszych stronach gazet w nekrologach. Chcę zostawić coś po sobie dla przyszłych pokoleń. - Głos brunetki lekko zadrżał na końcu, gdy jej zdanie zostało zakłócone przez kolejny dźwięk, tym razem zdecydowanie bliżej nas.
I właśnie w ten sposób kolejny raz tego dnia uciekałyśmy w popłochu, przed nie wiadomo czym.
—  Co jest do cholery?! Czemu to zawsze nam się to przytrafia?!—  Naomi krzyczy, odwracając się za siebie i w tym momencie wydaje z siebie jęk. — To cholerny dzik! Czemu dzik za nami biegnie?
Postanowiłam nawet nie marnować sił na odpowiedź, gdyż dostrzegłam błysk świateł samochodowych i warkot silnika. Miałam gorącą nadzieję, że dzik wpadnie z powrotem do lasu, gdy zobaczy auto i na nasze szczęście tak właśnie się stało. Zaczęłam stopniowo zwalniać i schodzić na pobocze, by po chwili stanąć w miejscu i usiąść na mokrej ziemi.
—  Od jutra ograniczamy wycieczki do miasta do minimum — Naomi przysiadła na trawie obok mnie, transporter z kotem kładąc w naszych nogach.


Naomi? Przepraszam, że tak słabo, poprawię się!

625 słów = chyba 3 pkt


wtorek, 24 marca 2020

Od Aidena C.D Caroline /16+

Widok rozradowanej dziewczyny automatycznie sprawiał, że gdzieś w wewnątrz mnie tańczyły motyle, serce czuło nadmierne ciepło, uśmiech nie schodził mi z twarzy, a emocje i uczucia buzowały, próbując wydostać się na zewnątrz. Chęć całowania ust szatynki nie opuszczała mnie ani na krok, nie pozwalając zapomnieć mi o miękkości jej warg choćby na ułamek sekundy. Leniwe popołudnie w jej towarzystwie stawało się niezapomnianym przeżyciem, które najchętniej przeżywałbym w nieskończoność i jedną chwilę dłużej. Czas, spędzany w jej obecności, stawał się dla mnie niesamowicie bezcenną wartością, dla której zrobiłbym niemalże wszystko. Głos Caroline sprawiał, że wszystkie złe doświadczenia mijały, stawałem się senny, a jego kojące działanie, uzdrowiły już kilka ran, które powstały na skutek dziur w naszej relacji. Aktualnie na całe szczęście wracaliśmy do bardzo dobrych kontaktów, z każdym dniem oswajając się z faktem, że znowu jesteśmy całkowicie dla siebie, odkrywając w każdym momencie nasze nowe cechy i zachowania. Uwielbiałem poznawać ją na nowo, oraz to, jak bardzo złożoną i trudną osobą do rozgryzienia jest. Wilson, choć na pierwszy rzut oka niepozorna, jest niesamowitą zadziorą, która popełnia mnóstwo błędów, od nowa przeżywając różne złe decyzje i bóle, które za nimi szły. Cechowała się niesamowitą aurą wokół siebie, przyciągała do siebie dosłownie każdą istotę, a dodatkowo jej słodka waniliowa nuta, przytrzymywała przy jej boku dosłownie każdego faceta, co nie było mi ani trochę na rekę. Dosłownie odnajdywała przyjaciół w towarzystwie męskim, co wzbudzało we mnie uczucie zazdrości, a gdzieś w środku rodziła się we mnie chęć mordu na każdym, kto tylko objął ją spojrzeniem. Nienawidziłem, gdy odnajdywała sobie kolejnego kompana do nocnych rozmów, który żywił do niej, z całą pewnością, większe nadzieje, aniżeli relacje czysto koleżeńskie. Z rozmyślań rozbudziło mnie parsknięcie klaczy, która wyraźnie upominała się o kolejnego smakołyka ze smukłych dłoni ciemnowłosej. Fascynował mnie fakt, że w tak krótkim czasie nawiązały tak fantastyczną relację, a Countess była dosłownie zakochana w wybrance mojego serca, siląc się na wyparcie mojej osoby z uczuciowego podium Caroline.
- Wiesz co? - zapytałem, klepiąc klacz po szyi. - Wsiadasz jutro na nią, ciekaw jestem, co razem zmalujecie. - dodałem przeciągle, zamykając, dotychczasowo zagrodzony uwiązem, boks. Szatynka posłała mi przepełnione niezrozumieniem spojrzenie, prędzej wyglądające na takie, jakby miała zaraz zostać ścięta, aniżeli skakać z radości, czy pękać z dumy. Zaśmiałem się pod nosem i objąłem ją ramieniem, całując ją w czubek głowy.
- Ale ja muszę wsiąść jeszcze na Rendeza i Hollywooda, naprawdę nie chcę męczyć się na trzecim koniu. - wyśpiewała, wlepiając we mnie swoje duże, brązowe ślepia.
- Skarbie, Hollywooda można zawsze przelonżować, bo dłuższy odpycznek może co najwyżej wpłynąć na plus, a Rendez sobie może potuptać. No tej najpiękniejszej mordce odmówisz?
- Że o Countess mówisz? - prychnęła, odrzucając wlosy. Spojrzałem na nią oburzony, aby po chwili wyszczerzyć się jeszcze bardziej.
- Nie stroj fochów, bo jeszcze zrobię tak, że Victor Tobie przydzieli Counti. - wystawiłem jej język, a z paczki wyciągnąłem dwa papierosy, by we wspólnym powrocie do akademika, nie silić się na zbędne słowa.

Po względnym ogarnięciu siebie, w tym także prysznicu, zalegliśmy w łóżku, by pogrążyć się w wspólnym oglądaniu serialu nastolatki, który był kompletnie dla mnie niezrozumiały. Każdy odcinek cholernie mi się dłużył, a brak jakiejkolwiek atencji od szatynki, doprowadzał mnie niemalże do szału. Próby zaaranżowania rozmowy, lub chociażby objęcia jej ramieniem, kończyły się na solidnym uderzeniu poduszką, które skutecznie odpychało mnie od kolejnych sposobów zwrócenia na siebie uwagi. Poczucie, że serial jest ważniejszy ode mnie, nie dawało mi spokoju i kręciło mi dziurę w brzuchu, a brak węża ogrodowego w pokoju, nie dawał mi żadnych nadziei ma odwrót sytuacji. Modliłem się, żeby nagła awaria elektryczna, uniemożliwiła jej kontynuowanie zaciekłego gapienia się w ekran telewizoru, lecz jak na złość, żadne moje prośby nie zostały wysłuchane. Liczyłem na to, że szatynka porzuci w końcu swoje plany, wtuli w moje ramię i chociaż ze mną porozmawia, dzieląc się swoimi planami na najbliższy tydzień. Nie chciałem nic więcej, jak usłyszeć tonu jej głosu, poczuć zapachu jej skóry z tak bliska, by znów mieć możliwość wplecenia w jej włosy palców. Uwielbiałem momenty bezwzględnej ciszy, w których mogłem przypatrywać się rysom Caroline, które w każdym świetle wyglądały zupełnie inaczej, coraz piękniej od tych, które zauważałem poprzednio. Nic nie zmuszało mnie do większych emocji, niż szatynka, która niczym wiatr targała nitkami podłączonymi do poszczególnych odczuć, robiąc ze mnie dosłownie swoją w pełni oddaną kukiełkę.
- Carolineeeeeee... - mruknąłem przeciągle, opierając swoją głowę na jej ramieniu. - Koooocham Cię. - dodałem, szczerząc się do niej. Dziewczyna nie odpowiadając, uniosła głowę i złożyła delikatny pocałunek na moich wargach. Przypominał on dotyk skrzydeł motyla, który wyjątkowo ujmująco lądował na płatkach jakiegoś kwiata. Uwielbiałem, gdy robiła to w tak subtelny, nastoletni wręcz sposób. Lekko napierając na ciało szatynki, odwróciłem ją na plecy, by po chwili znaleźć się tuż nad nią. Pocałunki nie miały końca, a nasze wargi znajdywały wytchnienoe tylko w momentach, gdy brakowało nam już powietrza. Coraz bardziej się rozpalaliśmy i nakręcaliśmy, zachęcając wzajemnie do bardziej zdecydowanych i mniej grzecznych rzeczy. Całowanie stawało się coraz bardziej zażarte, toczyliśmy między nami walkę o dominację, niczym nasze charaktery w naszym codziennym życiu. Napływająca przyjemność nie miała końca, a podniecenie zaczynało sięgać zenitu. Ustami zjeżdżałem do szyi, zostawiając tam niekiedy krwiste, odcinające się od delikatnej cery, malinki, które doskonale piętnowały Caroline jako moją. Usta dziewczyny były lekko rozchylone, delikatnie wzdychała w momemcie, gdzie pozbywałem się z jej ciała koszulki. Gdy moje wargi zetknęły się z rozpaloną skórą dekoltu, wplotła w moje włosy palce, uśmiechając się niezauważalnie, domagała się częstego wracania do pełnych, malinowych ust. Nie mając jednak zamiaru dłużej pogrywać, pozbyłem się gładkiego, czarnego biustonosza, który zasłaniał mi pełen dostęp do biustu szatynki. W momencie, gdy moja lewa dłoń wylądowała na jednej z piersi, z Caroline wydobyło się ciche jęknięcie, które zdecydowało o tym, że mokre ślady moich pocałunków, coraz szybciej zsuwały się do jej podbrzusza. Dziewczyna znacznie ułatwiła mi pozbawianie się jej spodni, dając mi swonodny dostęp do jej krocza. Czarne, wycięte majtki szybko wylądowały na podłodze, a utwierdzając się w przekonaniu, że Wilson nie ma niczego przeciwko, delikatnym ruchem wsunąłem w jej kobiecość środkowy palec. Starając się o dogodne tempo, wracałem do wzdychających ust Caroline, której oddech z każdą chwilą przyspieszał. Ciało coraz bardziej się naprężało, a po dołączeniu drugiego palca, zaczynało tańczyć po materacu. Uśmiechnąłem się, gdy zobaczyłem, że nadal potrafię doprowadzić dziewczynę do takiego stanu. Orgazm wstrząsnął nią chwilę po tym, gdy wypowiedziała moje imię. Zadowolony z siebie, złożyłem na jej mostku czuły pocałunek i opadłem na materac tuż obok niej.
- Przez Ciebie będę musiała powtarzać odcinek. - fuknęła, narzucając na siebie lekki koc.

Caroline? ♡
Muszę chyba od nowa się w takie opowiadania wprawić...
1069 słów = 6 punktów

poniedziałek, 23 marca 2020

Od Caroline C.D Aidena

Rytmiczny stukot kopyt wierzchowców zakłócał swoim dźwiękiem świergotanie ptaków i trzaskanie łamiących się gałązek. Konie, wyjątkowo podekscytowane wyjazdem poza teren ośrodka i możliwością poruszania się na innym gruncie niż na kwarcu czy brukowej kostce, z widocznym zadowoleniem odbierały nasze delikatne sygnały do przyspieszenia chodu. Nawet Countess, dotychczas zajęta parskaniem na każde mijane istnienie, zrezygnowała ze swojego zajęcia na rzecz spektakularnego wyrzucania swych kończyn w energicznym kłusie. Oba wierzchowce kroczyły tuż przy sobie, ułatwiając zarówno mi, jak i mężczyźnie posyłanie uszczęśliwionych spojrzeń i ciepłych uśmiechów. Nieszczególnie zorganizowany, w gruncie rzeczy wręcz spontaniczny wyjazd w teren uzupełnił tamten dzień o dodatkową dawkę endorfin, sprawiając, że poświęcałam swoje myśli wyłącznie trwającej chwili i towarzyszącemu mi szatynowi. Czułam się odprężona do granic możliwości, mogąc beztrosko oddawać się jeździe na wspaniałym ogierze i to w dodatku w obecności swojego ukochanego.
Niewątpliwym atutem tamtych okoliczności była także wyjątkowo przyjemna temperatura. Promienie słoneczne nieśmiało przedzierały się na leśną ściółkę spomiędzy rosłych, monumentalnych niemalże drzew, ogrzewając ciemne grzbiety dosiadanych przez nas koni. Świadomość, że mogliśmy poświęcić tamten dzień na wszelkie wymarzone przez nas czynności wydawała się mnie wręcz uskrzydlać i bezgranicznie uszczęśliwiać.
Rendez był niemalże idealnym rumakiem do przejażdżek tego typu. Charakteryzował się niemałą odwagą, ufnością w stosunku do jeźdźca i praktycznie niekończącym zapałem, a jego kondycja ułatwiała mu utrzymywanie równego tempa w wymagającym galopie. Dosiadanie go było nie tylko wyjątkowym zaszczytem, ale i wymogiem odpowiedzialności i dbania o karosza nawet i lepiej, niż o własnego konia. Doskonale wiedząc, że był dla Victora spełnieniem najskrytszych marzeń i niezaprzeczalnie oczkiem w głowie, byłam wdzięczna, że powierzył mi go w moją częstszą opiekę. Nawet jeśli zdarzał się dzień, w którym nie wsiadałam na Rendeza, to choćby odwiedzałam go w boksie czy zaprowadzałam na pastwiska. Niejednokrotnie wręcz było mi żal, że Victor nie rozważał jego sprzedaży.
Przechodząc do stępa, zatrzymaliśmy się przed nachodzącym rozdrożem.
- Mogłabym przysiąc, że nie było tu żadnego rozwidlenia.
- W takim razie chyba nie powinienem już więcej ufać twojej orientacji w terenie. - Aiden prychnął, zbierając niecierpliwiącą się klacz. Rendez także zaczął rozglądać się dookoła, sięgając w końcu pyskiem do końcówki moich sztybletów. Gładząc go po napiętej przez zginanie szyi, zaczęłam analizować dostępne opcje.
- Tamta ma ładniejsze kwiatki na poboczu. - Wskazując na prawą stronę, posłałam mężczyźnie rozbawiony uśmiech. Countess także wydawała się być zainteresowana rosnącymi chwastami, bo rżała w ich kierunku już od dobrych kilkudziesięciu sekund, wzbudzając tym samym uwagę karego siedmiolatka.
Uznając, że decyzja została podjęta, a mój komentarz był niewątpliwie istotny, zachęciłam ogiera do ruszenia sprężystym stępem, licząc na towarzystwo Stylesa. On jednak nie był zachwycony moją argumentacją.
- A ta ma bardziej zieloną trawę. - Wywrócił oczami, nadając swojemu głosowi nutę wszechobecnego w jego wypowiedziach sarkazmu. - Jesteś niepoważna, Caroline.
- I oprócz tego niewątpliwie czarująca. - Dopowiedziawszy, wystawiłam w kierunku szatyna język. Wciąż podążałam przed siebie, nie zwracając uwagi na jego dalsze słowa. Liczyło się dla mnie tylko to, że grunt był na tyle pewny, by móc pozwolić ruszyć Rendezowi aktywnym galopem. Ogier pozwalał sobie nawet na radosne bryknięcia, parskając od czasu do czasu, odkąd to ruszyła za nim skarogniada klacz. Znajdując się pod kontrolą Aidena, mimo wszystko starała się przeć przed siebie, napędzana galopującym tuż przed jej nosem wierzchowcem. Nie spodziewając się ujrzenia w wyjątkowo małej odległości płynącego strumyka, nie zdążyłam zareagować, gdy karosz z łatwością poszybował nad nim na drugą stronę. Robiąc jedynie pozbawiony jakiejkolwiek gracji półsiad, przynajmniej byłam żywym przykładem dla goniącej nas pary tego, co miało ich czekać. Nie przewidziałam jednak, że zaskoczona Countess of Highfields zrzuci ze swojego grzbietu właściciela prosto do lodowatej wody. Niewątpliwie zaskoczony szatyn starał się szybko odzyskać panowanie nad sytuacją i schwytać beztrosko stojącą skarogniadoszkę, ale klacz miała inne plany. Gdy tylko Aiden zbliżał się do niej na odległość kroku, zaczynała szaleńczo machać kopytem w strumyku, rozbryzgując wodę po całym ciele mężczyzny. Oszołomiony kolejną tamtego dnia nieplanowaną kąpielą w końcu poddał się, ze spokojem czekając na rozwój sytuacji.
Sama nie mogłam się powstrzymać od śmiechu do momentu, w którym i Rendez Vous odkrył możliwość zabawy wolno płynącą wodą.

W drodze powrotnej do Akademii zdążyliśmy względnie wyschnąć. Ciepłe promienie słońca ogrzewały nasze wilgotne ciała, wystawione na wyjątkowe ich oddziaływanie przez decyzję o powrocie przez rozległe łąki. Oba konie były zadowolone, że mogły się jeszcze nieco wybiegać.
Rozstaliśmy się dopiero w stajni. Ustawione po przeciwnych końcach stajni wierzchowce zajmowały nas na tyle, że cały proces rozsiodływania spędziliśmy bez zamienienia choćby słowa. Musieliśmy poświęcić większą uwagę nie tylko rozochoconym rumakom, ale i zmoczonemu sprzętowi. U Aidena sytuacja bezsprzecznie prezentowała się znacznie gorzej - z jego wodzy można było wręcz wyciskać wodę, a rzepy ochraniaczy zdawały się nie spełniać już dłużej swojej funkcji. W pewnym sensie obwiniając się za to, że nie pomogłam mu w wystarczający sposób, postanowiłam w najbliższym czasie sprezentować szatynowi komplet nowych ochraniaczy.
Na całe szczęście przynajmniej opieka w stajni nad końmi nie sprawiła nam większych problemów.
- Dałaś mu dzisiaj popalić, wiesz? - Uśmiechnęłam się delikatnie do czyszczonej przez Aidena klaczy, częstując ją kilkoma ukrytymi w kieszeni bryczesów smaczkami. Zauważywszy, że mężczyznę czekało jeszcze sporo pracy przy młodziance, podczas gdy ja zdążyłam już pożegnać się z ogierem, sięgnęłam po jedną ze szczotek, by choć trochę mu pomóc.
- Gdybym cię nie znała, to pomyślałabym, że jesteś najbardziej uroczym i niewinnym istnieniem na świecie. - Roześmiałam się lekko, wplatając swoje smukłe palce w kręcone włosy szatyna. Podburzony zarówno moimi słowami, jak i gestem, obrócił mną w taki sposób, że stykałam się plecami ze ścianą boksu. - Ale masz naturę buntownika.
- To pierwsze akurat się zgadza. - Mruknął wręcz podniecająco niskim głosem, nie pozwalając mi już dłużej na bawienie się kosmykami swoich włosów. Dzieliła nas niewielka odległość, którą pokonać mogliśmy ledwie tylko skinąwszy głową. Nie ukrywałam, że znalezienie się w takiej sytuacji ze Stylesem wyjątkowo mi odpowiadało, ale nie byłabym sobą, gdybym nie próbowała udowodnić swojej niezależności, wyrywając się spod jego kontroli. Sprytnym ruchem znalazłam się po drugiej stronie boksu, sprawiając, że dzieliła nas rosła klacz. Countess przewyższała mnie niemalże piętnastoma centymetrami, co sprawiało, że Aiden zobaczył mnie dopiero w momencie, gdy po skończeniu czyszczenia jej boku postanowiłam wydostać się z boksu. Sądząc, że mężczyzna odpuścił już sobie udowadnianie wyższości, beztrosko oparłam się o drzwiczki przeciwległego pomieszczenia.

aale shit, przepraszam
Aiden?
1007 słów

Od Naomi C.D Esmeraldy

- Nic nie słychać, chyba ich zgubiłyśmy - Esma nie kryła zadowolenia z obecnego stanu rzeczy. Zapewne wolałaby przeznaczyć ostatnią odłożoną sumkę na czaprak z najnowszej kolekcji albo następny, jeszcze piękniejszy napierśnik ze złotymi okuciami. Żadne mandaty nie wchodziły w grę. Powoli odwróciłam głowę w kierunku tylnej szyby, by upewnić nas, że nad budżetem przyjaciółki nie zawisły biało-niebieskie chmury chorwackiej policji.
- Nic nie widać - odetchnęłam z wyraźną ulgą. Bez chwili głębszego zastanowienia dodałam bezceremonialnie:
- Kot jest, psów nie ma.
Esmeralda zaśmiała się pod nosem, dalej przykuwając dużą uwagę do prowadzenia zasuwającego w zadziwiającym tempie, limonkowego auta.
- A sprawdzałaś, czy kot na pewno jest?
Słowa Esmy tak naprawdę nawet nie podawały w wątpliwość faktu, iż zwierzę znajduje się w aucie. Żadna dorosła samica kota domowego nie byłaby w stanie przecisnąć się przez kratkę wentylacyjną jakiegokolwiek modelu auta.
- Pewnie, okna są przecież zamknięte - ten argument wydał mi się bardziej odpowiedni. Przezornie, tylko na wszelki wypadek skierowałam swój wzrok na tylne siedzenie raz jeszcze. Widok, jaki zastałam, sprawił mojej krwi niezłe cardio.
- Ja pierdolę, kota też nie ma!
Dziewczyna załamała się równie momentalnie, co cienka tafla lodu pod kopytami Dracula pewnego zimowego dnia, kiedy zwyczajnie pojechałyśmy w teren, korzystając z trochę cieplejszej pogody. To dopiero był feralny przypadek.
- Jak to nie ma, a nie zapinałaś go czasem pasami? Ja się pytam, jak go do cholery nie ma?! - brunetka wpadła w szał, u niej charakteryzujący się klnięciem niczym szewc. Zresztą była to całkiem uzasadniona reakcja - wizja wracania pod gabinet weterynaryjny wręcz przerażała i w żadnym wypadku nie stanowiła planu możliwego do realizacji. Szczególnie jeśli chciałyśmy, żeby te nowe komplety znalazły się na naszych koniach, a Esma nie patrzyła wkrótce na świat zza krat. Normalnie próbowałabym ją uspokoić, ale sytuacja, krótko mówiąc, na to nie pozwalała. Tymczasem Mercedes zaczął się lekko chwiać i przy takiej prędkości nie mogłam być nawet pewna, czy za chwilę nie znajdziemy się na podmokłych polach po lewej albo wśród gęstych krzaków dzikiej róży po prawej stronie.
- Dobra, spoko, wyhamuj, stań na poboczu - wybełkotałam rozgorączkowanym głosem. W sytuacjach kryzysowych zdobywamy się czasem do wielkich rzeczy, a noc na moczarach wydawała się tylko pogorszeniem aktualnych okoliczności.
Nie wiem, jakim cudem Esmie udało się w końcu zatrzymać rozpędzonego wariata koloru limonkowego. Gdy tylko stanął on bezpiecznie na żwirowym poboczu, wyskoczyłam z pasów i podjęłam bohaterską próbę przeczołgania się na jego tył. Jakież było moje zdziwienie, kiedy usiłując się podeprzeć o losowy najbliższy przedmiot w celu uzyskania równowagi, natrafiłam dłonią na coś śliskiego, plastikowego. Spojrzałam szybko na zielono-biały transporter znajdujący się wtedy niewątpliwie pod moją chudą ręką i przednim siedzeniem jednocześnie. Czarny sierściuch przyglądający się mi zza jasnej, grubej kraty, wyglądał na dość zdezorientowanego, nic poza tym. Z pewnością żył, a stwierdzenie, iż przebywał bardziej we wnętrzu pojazdu niż poza nim, nie byłoby wtedy niczym ryzykownym. Tryumfalnie chwyciłam za metalową rączkę pojemnika, po czym rozpoczęłam brawurową akcję wycofywania się z powrotem na obity szarą skórą, przedni fotel. Nie zapomniałam wspomnieć brunetce o fałszywości wcześniejszego alarmu, na co z chwilowego letargu wpadła w jeszcze większy szał. Gdyby nie to, że pewnie było jej żal tego niewinnego niczego mruczka, już dawno wąchałabym kwiatki od spodu.
- Ej, patrz, mała będzie tu. I nic dwa razy się nie zdarza, nie ma szans, żeby kolejny raz zginęła - demonstracyjnie ułożyłam plastikowy pojemnik pod moimi nogami. Zaraz potem zapięłam w pośpiechu pasy, z niepokojem zauważając zbliżające się do horyzontu słońce. - Wszystko jest w porządku, a teraz jedziemy do Akademii. Za chwilę zacznie się ściemniać, a odwiedziny glin podczas nocowania na wiejskiej drodze to chyba ostatnie, czego nam potrzeba do szczęścia.
Esmeralda wzięła dwa potężne wdechy i wydechy, po czym przekręciła kluczyki w stacyjce. Jak zwykle gwałtownie nacisnęła pedał gazu, ale coś dalej nie pasowało.
- Kurwa, Naomi, przez twojego jebanego kota złapałyśmy gumę. Tamten scenariusz ma naprawdę dużą szansę spełnienia - wyburknęła, ostentacyjnie uderzając dłońmi o kierownicę. - Dzwoń do Reginalda, chociaż ludzie po pięćdziesiątce zasypiają o siódmej, nie odbierze.
Reginald po pięćdziesiątce rzeczywiście nie odebrał. Sytuacja nie należała do najłatwiejszych. Nie skłamałabym przy stwierdzeniu, że była po prostu tragiczna. Nie mając zielonego pojęcia, co dalej robić, wydobyłam cztery litery na zewnątrz. Opierając się o karoserię, zaczęłam błądzić w kieszeni, poszukując paczki Marlboro i ulubionej zapalniczki. Przyjaciółka podążyła moimi śladami, jednak, zamiast zająć się szlugiem, podeszła do bagażnika.
- Masz przynajmniej jakiś pomysł co do policji? Nie wiem, jaka jest kara za zdewastowanie nowego samochodu z ucieczką z miejsca zdarzenia, ale ja Dracula jeździć nie będę.
- Jasne, patrz na to - odparła Esma, wyciągając jakiś niezidentyfikowany przedmiot w kształcie sporego prostokąta.
- Skąd masz...
- Stare, niemieckie sposoby. Zawsze trzeba mieć coś na czarną godzinę - wytłumaczyła szybko, jakby czytając w moich myślach, równocześnie mocując nową tablicę rejestracyjną. Pewnym przykrym przypadkiem w bagażniku nie znalazło się koło zapasowe, ale zawsze jakaś pociecha. Zaciągając się dymem, rzuciłam okiem na pomiaukującą coraz głośniej kotkę.
- Wiesz może, co aktualnie możliwego do zdobycia jedzą koty?

<Esmulko?> 802 słowa, 3 punkty

Od Aidena C.D Caroline

Nawet moje najciemniejsze myśli nie zdążyły uświadomić mnie o tym, że wąż ogrodowy w rękach Caroline nie jest czymś dobrym, a z całą pewnością niezbyt bezpiecznym. Strumienie chłodnej wody, prędko spłynęły po moim ciele, szybo odrywając mnie od ekranu telefonu, i przypominając o obecności szatynki, której zdecydowanie nie spodobał się fakt, że z zaciętością oddawałem się komórce. Na mojej skórze w zabójczym tempie pojawiła się gęsia skórka, a dreszcze zmusiły mnie do odłożenia aparatu, poderwania się z miejsca, a najbardziej do wykonania odwetu na śmiejącą się dziewczynę. Nic nie rozczulało mnie bardziej, jak szczęśliwa Caroline Wilson, która perlistym śmiechem przerywała moją konsernację. Uwielbiałem jej drogę wyrażania emocji, bo robiła to w szczery i klarowny sposób, który bardzo mi odpowiadał, bo wiedziałem, że nastolatka ukryje przede mną zupełne nic. Każdego dnia rozwijania naszej relacji, dowiadywałem się czegoś nowego o Wilson, czy to jakiejś nieznanej mi cechy charakteru, małego aspektu poczucia humoru, czy też sposobu bycia, który był dość ekspresyjny w jej wykonaniu. Starając się odebrać możliwość ponownego zmoczenia moich ubrań, miałem wrażenie, że coraz bardziej zachęcam ją do tego pojedynku. Lodowata ciecz trysnęła prosto w moją twarz, wywołując we mnie niemały szok, ale i nakręcając mnie na dalszą zabawę. Kapiące z rzęs krople bardzo utrudniały podejmowanie dalszych decyzji, które z każdą chwilą okazywały się katastrofalnymi dla mnie skutkami. Hollywood wydawał się bardzo zaaferowany zaistniałą sytuacją, odskakując, parskając i wymachując przednimi nogami na każdą możliwą stronę. Kolejne próby w posiąściu węża ogrodowego kończyły się fiaskiem, a w momencie, gdy szatynka stanęła w rozkroku, mierząc we mnie otworem, miałem ochotę wybuchnąć śmiechem, jeszcze bardziej niż wcześniej.
- Poddaj się! Dobrze wiesz z kim zadarłeś! To twoja ostatnia szansa! - warknęła, siląc się na szczery, mocny ton, lecz kąciki jej oczu, zdradzały, jak bardzo roześmiana jest. - Nie zbliżaj się, bo strzelam!
Rozkładając dłonie w geście kapitulacji, liczyłem, że szatynka oszczędzi mi już ostatnie zmoczenie, lecz odkręcając zawór, uderzyła we mnie maksymalnym ciśnieniem. Chcąc zasłonić twarz, odwróciłem się i schowałem ją w dłoniach, nie dając po sobie poznać, że najchętniej uciekłbym z miejsca zbrodni. Stwierdzając w pewnej chwili, że jednak mam już dość moczenia dupska, odwróciłem się i z pełną motywacją, podbiegłem do dziewczyny, wyrywając jej narzędzie, które swój strumień od razu skierowało w jej stronę. Z ogromną zaciekłością polewałem ją od góry do dołu, mocząc jeszcze bardziej jej strój i twarz, nie oszczędzając również włosów. Caroline śmiała się i tańczyła w strumieniach wody, kompletnie nie przejmując się absurdalnością sytuacji i tym, że obok niej znajdujący się wystraszony lekko siwek. Zakręcając kurek, raczej liczyłem na wielkie podziękowania od strony szatynki, lecz spotkałem się z ogromną dezaprobatą wymalowaną na jej twarzy.
- Nie mów, że aż tak Ci się spodobało. - zarechotałem, gładząc muskularną szyję Hollywooda.
- A żebyś wiedział, że mi się spodobało! - fuknęła i skrzyżowała ręce, udając wielką obrazę majestatu. Wywracając oczami, podszedłem do dziewczyny i szczelnie objąłem, nie dając jej żadnej możliwości na niekontrolowany przeze mnie ruch.
- Nie masz szczęścia dzisiaj, nie uwierzę, że obrazisz się na takiego przystojniaka jak ja. - mruknąłem jej prosto do ucha, całując ją w policzek. Caroline zachichotała, odskakując ode mnie.
- Narcyz. - wystawiła mi język i odwiązała uwiąz od metalowego kóleczka przymocowanego do ściany budynku. - I to z jaką klasą. - dodała, kierując swoje kroki w stronę pastwisk dla wałachów. Chwytając w locie telefon, dobiegłem do niej, pozostawiając za sobą wiele mokrych śladów. Tak o to, przez cały teren Akademii, paradowała dwójka młodych ludzi, a dodatkowo uczniów, którzy przemoczeni do ostatniej nitki, szczęśliwie i czule uśmiechali się do siebie.

Po całkowitym osuszeniu się i przebraniu w świeże ciuchy, mieliśmy ponownie się spotkać tuż przy wejściu do stajni dla prywatnych wierzchowców. Loki na mojej głowie, pod wpływem wody, zakręciły się znacznie mocniej niż dotychczas, tworząc ze mnie lekko mówiąc, owieczkę, o ile nie barana. Wychodząc z pokoju pochwyciłem wolno leżącego papierosa i zapalniczkę, by w drodze do dziewczyny, móc na spokojnie raczyć się dawką nikotyny. Przez akademik nie przemykała się żadna żywa dusza, tylko z jednego pokoju dobiegała cicha, ale dobra, klasyczna muzyka rockowa. Nie zwracając na nią zupełnie uwagi, odpaliłem końcowkę bibułki tuż przed progiem, by po przekroczeniu go, móc w pełni napawać się chwilą. Słońce z każdym dniem zaczynało coraz mocniej prażyć, pozostawiając przyjemną opaleniznę i szczery uśmiech na twarzy. Uwielbiałem chorwacką pogodę, która w pierwszych chwilach tutaj, zdecydowanie mi nie podpasowała. Podejście do tego miejsca zmieniło mi się o absurdalne sto osiemdziesiąt stopni, a to za sprawą licznych rozmów z kadrą, ale i innych uczniów, szczególnie tych nielicznych, którzy utrzymywali ze mną pozytywne kontakty. Niezaprzeczalnie najlepszą rzeczą, a raczej osobą, która spotkała mnie podczas pobierania nauki tutaj, była Wilson, która kompletnie wywróciła moje życie do góry nogami. Wprowadziła niemałe zamieszanie do mojej głowy, często napawając mnie radością, ale i negatywnymi emocjami, których przez ostatni rok coraz więcej przybywało. Nie mogłem uwierzyć, że po raz kolejny mieliśmy szansę na odbudowanie naszych kontaktów. Tytoń skończył się idealnie przed wejściem do stajni, w którym stała już szatynka, patrząc na mnie z delikatną irytacją.
- Szykowałeś sìę dłużej niż ja. - prychnęła, wymownie wywracając oczami.
- Na mnie warto jest poczekać. - zaśmiałem się, po czym wystawiłem język w jej kierunku. Nie przekomarzając się dłużej, ruszyliśmy w kierunku siodlarni, z której zabraliśmy wszystkie potrzebne nam rzeczy. Paka Countess, jak i Rendeza, wypakowana była po same brzegi, dając mi wyraźny znak, że pora pożegnać się z kilkoma czaprakami.. lub kupić większą pakę.
Klacz zachowywała się niemalże wzorowo, przerywając passę grzeczności poprzez wymierzenie ukąszenia w moje ramię podczas podpinania popręgu. Capnięcie w łopatkę skończyło się obrażeniem Counti, które zasygnalizowała zastygnięciem w ruchu i nawet nie przyjęciem ode mnie jabłkowego smakołyka, którego z chęcią zjadł Rendez, dosiadany już przez szatynkę. Klacz miała dziś wyjątkowo ociążałe ruchu, sunąc za mną niczym ociężałe, małe słoniątko. Po wytoczeniu się ze stajni, momentalnie ożyła, wyglądając za innymi końmi i rżąc w oczekiwaniu na odpowiedź. Wydawałoby się, że karosz spoglądał na nią wymownie, oznajmując jej, że on w zupełności wystarczy, by zaspokoić jej zapotrzebowanie na towarzystwo. Wsiadając na nią, nawet nie przemyślałem, że może momentalnie wyskoczyć do przodu, próbując pozbyć się mnie poprzez nieustanne kręcenie się w kółko.
- Chyba kupiłem psa. - mruknąłem, gdy ta w końcu się zatrzymała. - Czy ty jesteś psem? - dodałem, nachylając się do pyska klaczy. Szatynka zaśmiała się i zachęciła mnie ruchem dłoni do podążania tuż obok niej.
- Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo cieszę się, że znowu mogę pojechać z Tobą w teren. - uśmiechnąłem się, puszczając końcowkę wodzy na kłąb klaczy.

Caroline? ♡
1058 słów = 6 punktów