wtorek, 31 lipca 2018

Peter!

Imię: Peter. (czyt. Piter)
Nazwisko: Yurchuk (czyt. Jurczuk)
Data urodzenia: 21.08.1999 r.
Płeć: Męska.
Nr pokoju: Nr 18.
Rodzina:
* Harrison- brat, mocno związany z Peterem, chłopak najczęściej nazywa go Harry, co jest nawiązaniem do serii książek „Harry Potter”.
* Helen-oziębła matka chłopaka.
* Arcady-okropny ojciec Petera i jego brata. Nigdy się do nich nie przyznawał i podobnie jak matka nie mógł pogodzić się z ich chorobą.
* Ronald i Michaela Werst- małżeństwo, które przygarnęło braci.
Charakter: Od razu powiem, że ciężko chłopaka opisać. Peter to spokojny i ułożony chłopak, a to, że jest skryty, nieśmiały i nie rozumie pewnych żartów czy ludzkich zachowań, nadaje mu jego odrębny urok. Ciężko znaleźć temat rozmowy z tym chłopakiem, w ogóle to trudno z nim toczyć dialog, ponieważ on unika tematu swojej przeszłości, każde niemiłe wspomnienie zadaje mu ból (chciałabym poprosić Cię czytelniku, żebyś w opowiadaniach do Petera, nie pisał, jak on mówi o swojej przeszłości, bo chciałabym zachować to dla siebie [oczywiście za moim pozwoleniem będziesz mógł użyć tego wątku]. Z góry dziękuję), unikanie kontaktu wzrokowego bardzo mu pasuje, często jednak druga strona czuje się wtedy bardzo nieswojo. Młody mężczyzna nie używa potocznych słów. Zdania, które chłopak wypowiada, mają co kilka słów sekundową przerwę, ponadto chłopak nie stoi w miejscu, ale dość wyraźnie gestykuluje. Ważną rolę w jego życiu odgrywają książki, muzyka i kontakt ze zwierzętami. Czasem po jakiejś rozmowie albo po jakiejś sytuacji dopasuje do niej jakiś cytat z książki czy filmu (oczywiście tak, żeby nikt nie usłyszał). Czy chłopakowi przeszkadza choroba? Tylko w niektórych sytuacjach, kiedy, np. inni ludzie chcą mu pomóc, bo myślą, że on sobie nie poradzi; kiedy patrzą się na niego jak na ostatnią sierotę i wytykają go palcami. To tylko kilka z wielu sytuacji. Jednak największym problemem jest złość, nad którą ciężko mu zapanować. Emocja ta ujawnia się w momentach, kiedy dana rzecz bądź rozkaz nagnie żelazne zasady nastolatka takie jak: niepodejmowanie decyzji pod wpływem impulsu, presji czasu…, nie przeklinanie, niekrzywdzenia zwierząt i ludzi, życie zgodne z naturą, pokazywanie się ludziom z jak najlepszej strony, ponieważ zdanie innych jest dla niego bardzo ważne. Nastolatek jest bardzo skryty, nie mówi o sobie, bo myśli, że to egoistyczne. Peter ma kilka innych hobby… Chociażby rysowanie i wspomniane wcześniej książki, muzyka, sprzątanie (tak, to dla niego rodzaj rozrywki pod warunkiem, że będzie jakaś fajna nuta w tle), ma również talent aktorski, rozwiązywanie krzyżówek, a w szczególności ZAGADEK, Peter to Ukraiński Detektyw Monk, który bardzo dobrze łączy fakty, potrafi również powozić dorożką. Pasją nastolatka jest kawa, tak, KAWA, a dokładniej to sztuka jej parzenia i dekorowania. Smak tego niezwykłego napoju zachwyca chłopaka. Peter uwielbia historię. Stare dzieje Polski czy Ukrainy ma w małym palcu. Nastolatek posługuje się językiem ukraińskim, Polskim i Angielskim, co niezwykłe chłopak nauczył się tego z książek i lekcji u swojej „babci” - Michaeli. Marzeniem Petera jest nauka gry na ukulele, co jeszcze bardziej pomogłoby mu w panowaniu nad złością.
Jeśli chodzi o typ jazdy konnej, to natural. Peter i jego brat nie pochodzą z bogatej rodziny, dlatego nastolatek musi pracować. Problem w tym, że wiele osób nie chce go przyjąć z uwagi na jego chorobę. Ci ludzie nie wiedzą, jak dobrego pracownika tracą, jednak chłopak nie może sobie pozwolić na nieszukanie, przecież musi zarabiać na siebie i brata. Peterowi ciężko pokazać innym swoje uczucia, ale z łatwością może odczytać nawet najbardziej skrywaną emocję. Nastolatek jest bardzo ciekawski, wyrozumiały, cierpliwy i na swój sposób empatyczny. On nie zawsze poradzi sobie z odróżnianiu sarkazmu (którego bardzo nie lubi), od stwierdzenia bądź zwykłego pytania. Peter jest typowym introwertykiem. To znaczy, że nie przepada za nowymi znajomościami, woli osoby, które już zna, nie lubi dużych spotkań, ani presji czasu. Nastolatek jest sceptycznie nastawiony do dotykania wielu rzeczy, ponieważ przeraża go myśl o bakteriach i zarazkach. Chłopak nienawidzi kiedy ludzie z litości coś dla niego robią.
Chłopak boi się, *uwaga* chomików, pająków, szczurów, a także węży.
Aparycja: Peter ma poniżej 178 cm wzrostu. Ma bardzo ciemne włosy i czekoladowe oczy, których wzrok przeszywa człowieka na wskroś. Chłopak nie jest jakoś specjalnie „napakowany”, ale nie jest też „bojlerem”.
Ulubiony koń: Peter nie ma ulubionego konia, bo według niego każdy wierzchowiec jest inny i nie do porównania.
Własny koń: Peter nie chce mieć własnego konia. Boi się, że nie da rady się nim zająć.
Poziom jeździectwa: Średnio-zaawansowany.
Partner: Chłopak jeszcze nigdy nie czół miłości do dziewczyny. Żeby chłopak wyznał komuś uczucie (które rozwija się bardzo długo) musi minąć naprawdę wiele spędzonych chwil.
Historia: Peter mieszkał w Ukraińskiej wsi. Nikt nie podejrzewał u niego żadnej choroby, więc wiódł dość spokojne życie, niestety nie długo, ponieważ jego brat zaczął być nękany przez innych ludzi. Przez to, że chłopak pomagał Harry’emu, sam oberwał po uszach. W szkole jako dzieciak, nie potrafił zapanować nad materiałem. Dzieci go otaczające nękały jego brata, a przez to, iż Peter go bronił, nie miał żadnych przyjaciół. Jego pozycja wśród rówieśników (i nie tylko) mocno spadła po zdiagnozowaniu u niego *lekkiego autyzmu. Rodzice go bili (zresztą, tak jak jego brata), więc chłopak uciekał w głąb lasu, gdzie uczył się żyć. Przez to, że większość czasu spędzał wśród drzew i zwierząt, stał się niejako leśniczym. Przychodził tam zawsze po szkole, bo chciał unikać kontaktu z rodzicami. Często używał klonów jako kryjówki przed szukającymi go ludźmi. Siedząc na drzewach, Peter poznawał życie zwierząt. Poprzez obserwacje wiedział wiele na temat życia lasu. Peter zaczął zbierać leśne owoce i jabłka z dzikich jabłonek, by sprzedawać je potem na targu. Kiedy do ich domu Harry przyniósł małego schorowanego kotka, ich ojciec rzucił zwierzakiem o ścianę i kazał się chłopcom wynosić. Brat Petera nie potrafił się dostosować do życia wśród drzew więc pozostała im ucieczka daleko za wieś w poszukiwaniu nowego domu. Po całej dobie marszu bracia przeszli cały las, za którym znajdowało się małe, stare gospodarstwo. Zdesperowani chłopcy zapukali do drzwi chałupy, otworzył im pewien starszy pan o imieniu Ronald, który wraz ze swoją żoną Michaelą mieszkał tam od ponad 50 lat. Mężczyzna pozwolił im tam mieszkać, jednak w zamian oczekiwał pomocy w codziennych pracach. Peter i Harry zaczęli nazywać go dziadkiem, a jego żonę, babcią. Chłopcy codziennie zaganiali krowy na pastwisko oraz karmili kury i świnie. Po kilku latach (już) nastolatkom wolno było się zajmować końmi. Ronald traktował te zwierzęta jak własne dzieci, a z racji tego, że nie miał aż tak dużego zaufania do chłopców, sam do tamtej pory zajmował się nimi. Mężczyzna nauczył ich jeździć konno i zajmować się tymi pięknymi stworzeniami. Przez następne lata bracia, z dzieci przemienili się w pracowitych, zaradnym młodych mężczyzn. Ich zainteresowanie do koni coraz bardziej się rozwiało. Peter nadal uciekał w las, ale nie dlatego, że chciał się ukryć, chciał po prostu nadal żyć lasem i jego zasadami. Kiedyś podszedł do jeziorka, żeby popatrzeć na młode lisy, które zamieszkiwały pobliskie nory, ale ich tam nie znalazł. Chłopak był tym zaskoczony, bo co rok, na początku czerwca, szczeniaki przybiegały tam się bawić. Peter siedział wpatrzony w wodę, gdy nagle usłyszał warczenie. W tafli jeziorka zauważył stojącego za nim, wychudzonego wilka! Chłopak zachował spokój i siedział w bez ruchu. Kiedy przyglądał się odbiciu stworzenia, zdał sobie sprawę, że to jednak jest… pies. Gwałtownym ruchem Peter wskoczył do wody i przepłynął wzdłuż jeziora na drugi brzeg. Zwierzę ruszyło za nim w pogoń! Peter wdrapał się na drzewo, z którego zaczął łagodnym głosem przemawiać do psa. Stworzenie uspokoiło się, a przez głowę nastolatka przebiegł szalony pomysł, albowiem chłopak zszedł do psa. Od razu zauważył jego rany. Domyślił się, że pies uciekł od swojego właściciela. Peter zaczął nazywać go South. Zawsze przynosił mu resztki z obiadu, by w zamian otrzymać zaufanie zwierzęcia. Po pewnym czasie oboje stali się nierozłączni.
Niestety co dobre szybko się kończy. Państwo Werst zmarli i nastolatkowie musieli żyć na własną rękę. Okazało się, że w testamencie, mężczyzna zapisał im swój majątek i kazał przeprowadzić się do Akademii Magic Horse (czyli do swojej dawnej znajomej pani Elizabeth Rose). Peter sprzedał zwierzęta i ziemię, za co mieli dość pieniędzy na mniej-więcej dogodne życie w Akademii.
*lekkiego- przypadek jego choroby jest bardzo niewielki.
Kontakt: Howrse - FireSunH

niedziela, 29 lipca 2018

Od Any C.D Davida

Uśmiechnęłam się przebiegle.
- Zobaczysz - odpowiedziałam, po czym wpakowałam do buzi pełny widelec sałatki makaronowej.
- Chyba wolałbym wiedzieć, na co się zgadzam...
Wzruszyłam ramionami.
- To nie będzie nic strasznego - zrobiłam krótką przerwę, zanim dokończyłam. - Chyba.
- No to mnie pocieszyłaś - rzucił, udając obrażonego.
- W zasadzie, to potrzebny mi będzie twój samochód... Szczegóły później - wstałam, gotowa odnieść już swój talerz.
Odwróciłam się od mojego rozmówcy z podstępnym uśmieszkiem błąkającym się na ustach, po czym ruszyłam do punktu zwrotu naczyń. Usłyszałam, jak David również wstaje i podąża za mną.
- To co, jedziemy jeszcze dzisiaj, czy jutro? W grę wchodzi jeszcze weekend, jak wolisz, ja jestem do dyspozycji do końca przyszłego tygodnia - rzuciłam, gdy wychodziliśmy ze stołówki.
- Mówiłaś coś o jakiejś dodatkowej jeździe jutro z samego rana, a już jest dosyć późno. Może w piątek? - zaproponował David.
- Jasne - zgodziłam się. - Spotkajmy się około trzeciej na parkingu, dobra? Muszę wcześniej objeździć Charlesa, a do południa mam pracę...
- W porządku - chłopak wzruszył ramionami. - To do zobaczenia w piątek?
- Może jeszcze wpadniemy na siebie w międzyczasie, nie bądź pesymistą - zażartowałam, ruszając w kierunku akademika.
~•~
Po wyjątkowo spokojnym dniu pracy na plaży (nie licząc pewnego idioty, który mimo wywieszonej jak byk czerwonej flagi postanowił wejść po szyję do wody i którego musiałam ratować, kiedy zniknął mi z oczu pod wyjątkowo potężną falą) i jeździe na Charlesie przypominającej wesołe rodeo (o dziwo nie wylądowałam na ziemi), poszłam do pokoju wziąć szybki prysznic. Wychodząc, poprosiłam Rose, żeby zajęła się Ghostem przez czas mojej nieobecności, zgarnęłam z blatu w kuchni portfel i komórkę, po czym ruszyłam na umówione spotkanie.
Gdy dochodziłam na parking, przy samochodzie czekał już David, paląc papierosa.
- Hej - rzuciłam, podchodząc.

David?

Od Davida C.D Esmeraldy

Po powrocie z ogniska zabrałem Holywooda na myjkę. Rozsiodłałem, a czaprak dałem na stertę innych do prania. Odniosłem siodło, po czym wróciłem do niego. Wałach grzecznie stał. Schłodziłem mu nogi i lekko opłukałem wodą, po czym wprowadziłem do boksu i wsypałem mu miarkę musli. Udałem się przed stajnie, aby zapalić papierosa i chwilę jeszcze gapiłem się w gwieździste niebo. Wszyscy zbierali się już do akademika więc i ja się udałem wraz z nimi. Gdy tylko otworzyłem drzwi, Lucyfer od razu znalazł się przy mnie.
- Zaraz Cię wypuszczę. - westchnąłem, gdyż nie chciało mi się już schodzić na dół.
Napełniłem miski mojego pupila, jedną z wodą, a druga z suchą karmą. Ten tylko na mnie spojrzał spod byka.
- Mokra karma się skończyła, jak będę miał czas, to pojadę, dziś masz to zjeść.
Ten tylko powąchał karmę, po czym napił się wody i spojrzał na drzwi. Otworzyłem je i wyszedłem a pies za mną. Kiedy on beztrosko biegał i załatwiał swoje psie sprawy, ja wykonałem kilka telefonów do starych znajomych. W sumie to wyszło tak, że ponad godzinę gadałem, więc pies zdążył się już zacząć nudzić i z ogromną chęcią wrócił do pokoju wraz ze mną. Wpadłem na chwilę do łazienki, ogarnąłem się lekko, po czym poszedłem spać.
Poranek nie był niczym nadzwyczajnym, poranna toaleta lekkie poprawienie zarostu i ułożenie włosów, aby były w "nieładzie". Ubrałem bryczesy i granatową koszulkę, po czym udałem się na śniadanie. Po powrocie do pokoju spojrzałem na Lucyfera, który niechętnie poskubywał karmę.
- No już idziemy ! - zawołałem go, a ten od razu niczym torpeda wybiegł z pokoju i poleciał przed akademik. W drodze do stajni zapaliłem papierosa jak zawsze. Udałem się do Miriam, niedawno ją wydzierżawiłem, więc dopiero zaczynaliśmy się poznawać. Wyczyściłem klacz i osiodłałem, po czym pojechałem trenować. Rozstępowałem ją i zacząłem łapać lekki kontakt, aby pokłusować. Trochę ją powyginałem, porobiłem wolty, zmiany kierunków i zagalopowania raz na jedną raz na drugą. Zacząłem lekkie skoki, gdy zjawiła się Esmeralda ze swoją koleżanką. Oczywiście nie była zachwycona, że jestem. Zaczęła skakać i popisywać się jak to super jej koń skacze. Nagle skoczyła 2 metrówkę, zaliczając przy tym piękne spotkanie z ziemią. Chciało mi się śmiać, ale cóż wolałem się skupić na sobie. Jednak nie zdołałem się powstrzymać.
- Żyjesz ?
- Taaa ... bawi Cię to głupku ?
- Bardzo, gdyby Esma nie skakała, to by z konia nie spadała.
Jej koleżanka zaśmiała się.
- Sorki, ale to był spoko rym.
- Ha ha ha ... jak taki mądry to skacz !
- Nie mam parcia na popisywanie się, nie sztuka zrobić krzywdę koniowi.
Dziewczyny wyszły z hali, po czym ja wróciłem do swojego treningu, po godzinie i koń i ja byliśmy zmęczeni. Zabrałem klacz na myjkę, schodziłem jej nogi, rozsiodłałem i zmieniłem czaprak na czysty, a brudny dałem na stertę pozostałych do prania. Wykąpałem Miriam i wypuściłem na padok przy stajni. Chwilę szukałem psa, który idealnie sam sobą potrafił się zająć. Po powrocie do pokoju wziąłem szybki prysznic i przebrałem się dżinsy białą bokserkę oraz swoje ulubione sportowe obuwie. Udałem się na zajęcia, wyczekując tak naprawdę każdej przerwy, aby móc spokojnie zapalić. Po zajęciach udałem się na obiad, a potem do pokoju. Lucyfer o dziwo zjadł karmę, musiał albo być głodny, albo się nudzić. Wziąłem go na godzinny spacer, po czym jeszcze na chwilę zajrzałem do stajni.

<Esmeralda>

sobota, 28 lipca 2018

Od Davida C.D Any - Dzierżawa Miriam

Od długiego czasu po mojej głowie chodziła pewna myśl. Mianowicie miałem zamiar wydzierżawić konia. Nic specjalnego, jednak musiał on spełniać moje oczekiwania. Chciałem ogiera, wielkiego bydlaka najlepiej ponad 170 cm w kłębie, który albo by skakał, albo chodził WKKW. Miałem kilka koni na oku, które oczywiście nie spełniały moich wymagań, ale no, nadawały się. Cóż, moje serce skradła jednak klacz rasy nieznanej. Mała, bo 164 cm wzrostu o wspaniałym uosobieniu imieniem Miriam. Spędzałem z nią wiele czasu, czyściłem, chodziłem na spacerki, trenowałem na niej. Czułem, że to był właśnie konik dla mnie. Nawet ostatnio poruszałem ten temat z moją znajomą. Tego dnia miałem zajęcia trwające jak dla mnie wieki, potem spacer z psem i jazdę na wybranej przeze mnie klaczy. Udałem się do dyrekcji, podpisałem umowę i stało się, miałem Miriam dla siebie. Byłem zadowolony z tej decyzji i chciałem jak najszybciej pochwalić się Anie. Ruszyłem więc w stronę Akademika i akurat ją spotkałem. Wyglądała, jakby miała dość beznadziejny dzień. Po wymianie kilku słów poszliśmy coś zjeść na stołówkę. Ja oczywiście wziąłem sobie kilka kanapek, jakieś parówki i herbatę i czekałem aż Ana podejmie decyzję. W końcu przybyła ze swoim talerzem i zaczęliśmy spożywać posiłek.
- Muszę Ci coś powiedzieć.
- Co takiego?
- Podjąłem decyzję... Miriam teraz jest pod moją opieką.
- To super.
- Planuje kupić kilka rzeczy dla niej, wiesz, czaprak, wodze, bo ma porwane.
- Czyli wypad do miasta?
- Tak, może chciałabyś iść ze mną... przy okazji możemy do kina wpaść, może coś fajnego będzie akurat?
- Zgoda... pod warunkiem, że mi pomożesz.
- Okey, z czym?

<Ana>

Od Winter C.D Esmeraldy - zadanie 24

- No w sumie… - odparłam z lekkim wahaniem i ruszyłam za Esmeraldą, prawdopodobnie do stajni. Gdy tylko przekroczyłyśmy próg stajni, rozległo się zbiorowe rżenie. Co niektóre konie wystawiły łby z boksów, przyglądając się nam z zainteresowaniem. Kąciki moich ust delikatnie drgnęły. Te zwierzęta zawsze poprawiały mi humor.
- W tej stajni stoją konie należące do szkoły. Możesz wziąć Lemon, to ta skarogniada klacz – powiedziała moja towarzyszka, zatrzymując się przy właściwym koniu. Nie byłam jakoś szczególnie zadowolona z jej wyboru, ale cóż poradzić. Spojrzałam na Lemon niezbyt przychylnie, ale mimo wszystko wyciągnęłam dłoń, by mogła ją powąchać i pogłaskałam jej ganasz.
Dziewczyna zaprowadziła mnie jeszcze do siodlarni, bym wzięła sprzęt i szczotki kobyły, po czym zostawiłam mnie samą przy skaroszce. Przywiązałam Lemon do kratek boksu i zaczęłam czyścić jej błyszczącą sierść. Koń wydawał się dość kontaktowy i nie kłopotliwy, co od razu mnie ucieszyło.
Sprawnie osiodłałam klacz i założyłam na siebie kask oraz wysłużoną już kamizelkę i wyszłam przed stajnię, bo tam miałam czekać na Esmeraldę, która zresztą pojawiła się zaledwie dwie minuty po mnie, siedząc na urokliwej kasztance. Dlatego też rozwinęłam strzemiona mojego wierzchowca i z lekkim trudem wciągnęłam się na jej grzbiet.
- Galopujesz już? – zapytała brunetka, dokładając łydki do stępa. Ja również ruszyłam najwolniejszym chodem, biorąc od razu wodze na kontakt.
- Skaczę pakury do metra, pojedyncze przeszkody w granicach metra piętnastu – mruknęłam, zdejmując z szyi Lemon końską muchę. Żałowałam, że nie popsikałam jej preparatem. Teraz wszystko będzie ją żarło.
- Czyli galop po polu nie zrobi na ciebie wrażenia? – zapytała, a bardziej stwierdziła Esma. Skinęłam lekko głową, zastanawiając się, czy dobrze robię.
***
Okazało się, że przejażdżka była naprawdę przyjemna, a co dziwne bardzo dobrze dogadałam się z Lemon. Może po prostu trafiłam na świetnego konia? Tego nie wiem.
Gorszy okazał się powrót.
Centralnie przed stajnią koni szkółkowych stała dyrektorka z wyraźnie wkurzonym wyrazem twarzy. Mamy przerąbane.
- Esmeralda Muller i… Winter Weters o ile się nie mylę – kiwnęłam lekko głową, by potwierdzić jej słowa. – Dostajecie szlaban moje panny, następnym razem poinformujcie mnie o wyjeździe w teren. Za piętnaście minut stawcie się w kuchni, panie kucharki powiedzą wam co macie robić.
Przełknęłam cicho ślinę. Jeśli mamy coś ugotować to niech Esmeralda nie liczy za bardzo na mnie. Tym bardziej, jeśli postanowi, że mamy zrobić danie mięsne, wtedy tym bardziej.
Dyrektorka odeszła, zostawiając nas same, a my momentalnie spojrzałyśmy po sobie.
- O ch*j – zaklęła Esmeralda. W tej chwili akurat się z nią zgadzałam. Wielki, ogromny ch*j.
Zsiadłyśmy z koni i jak najprędzej poszłyśmy je rozsiodłać. Uporałam się z tym w pięć minut i gdy znalazłam Esmę szybko, poszłyśmy do budynku szkolnego, a następnie na stołówkę. Tam dostałyśmy zadanie, przygotować obiad. Okej, moje obawy okazały się słuszne.
- Powiedz, proszę, że nie jesz mięsa, albo jeszcze lepiej – jesteś weganką – w głosie dziewczyny słychać było bezsilność. O, tyle dobrego, że obydwie nie jemy mięsa.
- Jestem wegetarianką, ale możemy zrobić coś vegańskiego, dla mnie bez różnicy – odpowiedziałam, opierając się o blat kuchenny. – Jedyne co umiem ugotować bez przepisu to krem marchewkowo – ananasowy.
- Brzmi kusząco. Na drugie możemy zrobić burgery z batatów.
Zabrałyśmy się do pracy niemal od razu, rozdzielając między siebie zadania. Po mniej więcej czterdziestu minutach w całej kuchni pachniało kremem marchewkowym, a my zabierałyśmy się już do robienia batatów. Szczerze mówiąc, dwa pierwsze ziemniaki trochę spaliłyśmy, więc zostawiłyśmy je do zjedzenia dla siebie. Z drugim daniem szło bardziej opornie, bo piekarnik nie był zbyt duży, a burgerów musiałyśmy zrobić dość sporo. No, ale w końcu po jakiś dwóch godzinach, może trochę więcej wyjęłyśmy ostatnie sztuki.
- Kur*a! Daj wodę – piszczała Esma próbując ugasić mały pożar, który wybuchł na jej fartuchu. Pewnie zapytacie, jak ona to zrobiła. Otóż wysiadł nam gaz i musiałyśmy użyć zapalniczki. Jak się okazało, Esmeralda chyba nie bardzo umiała używać tego małego przyrządu.
- Już ! – zaśmiałam się cicho, chlapiąc ją wodą z kranu. W końcu jednak, widząc, że mój sposób nie daje rezultatów, złapałam butelkę z wodą i wylałam ją na fartuszek dziewczyny.
- Dzięki, teraz jestem cała mokra – powiedziała z wyrzutem, zaraz po tym się uśmiechając.
Przyszły do nas kucharki, które po spróbowaniu naszych dań pochwaliły naszą pracę. Byłam z siebie dumna, bo wreszcie nie zachowywałam się, jakbym miała bat w dupie. Czyżby zmiana otoczenia dobrze mi robiła?
Uczniowie zeszli się jakoś po czternastej, więc i wtedy kucharki zaczęły wydawać nasze jedzenie, a my zabrałyśmy się za przypalone bataty. Nie były, aż takie złe jak wyglądały. Siedząc przy stoliku trochę na uboczu i tak słyszałyśmy różne opinie na temat naszych jakże profesjonalnych dań. Ale większość była pozytywna.
- No brawo dziewczęta! Jestem z was dumna, może powinnam dawać wam częściej takie kary? – zaśmiała się pani Rose. Spojrzałyśmy po sobie. Obydwie chyba miałyśmy dość tego typu szlabanów.
***
- Cześć Novis – podrapałam kotkę pod brodą. – I drugi kocie.
Pogłaskałam obydwa zwierzątka, ściągając drugie stworzonko z łóżka. Obydwie kotki były urocze, ale w moim przypadku co za dużo to nie zdrowo.
- Co ty na to byśmy poszły poczyścić konie? I tak chyba nie mamy nic innego do roboty – powiedziałam na jednym tchu. To było chyba najdłuższe zdanie wypowiedziane przeze mnie w stronę Esmeraldy. Popatrzyłam na nią, czekając na odpowiedź.

>Esmaaa

877 słów = 3 pkt

Zadanie wykonane poprawnie - 25 punktów :3

Od Esmeraldy C.D Winter

Nie mówiąc już o powodzi na mej pudroworóżowej bluzce, wzdrygnęłam się nieco, z nienacka muśnięta przeźroczystą cieczą. Właściwie chętnie nie przebierałabym zmoczonej odzieży, ale wiedząc, jak słońce wypaliłoby wodę z mej bluzki - wolałam nie ryzykować poparzenia słonecznego. Tak czy owak charknęłam cicho, że idę zmienić ciuchy. Wwaliłam się do łazienki, przebierając tylko i wyłącznie bluzkę na suchą, więc ów przebieranka zajęła mi mniej niż minutę. Z uśmiechem na twarzy wyszłam z łazienki, spoglądając na Balbinę, która w tamtym momencie - ku niezadowoleniu Winter - domagała się miziania w okolicach pysia i bródki.
-Balbina, już zaczynasz ludzi męczyć? - Kicia jedynie odmiauknęła, słysząc swoje imię i zeskoczyła z łóżka nowej koleżanki, by powędrować na łóżko należące do mnie. Poprawka. Do nas.- Mam nadzieje, że będzie Ci sie tu dobrze mieszkało. Alyss wróci wieczorem, o ile dobrze pamiętam. Chcesz może zwiedzić stajnie w moim towarzystwie? - zapytałam, lustrując blondynkę od góry do dołu, zastanawiając się, czy i tym razem tylko pokiwa głową.
-Wolałabym sama, ale jeśli musisz...- Winter mruknęła pod nosem zlepek słów, po czym odgarnęła włosy z twarzy.
-Świetnie, myślę, że znajdziesz plac do jazdy, będe tam czekać. - pomachałam siedzącym w pokoju dziewczynom i trzaskając drzwiami, wyszłam z pokoju.
Obcasy od dopiero co przywiezionych sztybletów dźwięcznie oddziałowywały na błyszczącym parkiecie, tworząc charakterystyczny stukot. Tym razem uważając na schody prowadzące w dół, przeszłam szybko przez hol i dostojnym ruchem nadgarstka zważyłam klamkę od niewidzialnym gołym okiem drzwi wyjściowych. Przez pustą framugę do holu wtargnęło wrzące powietrze, które to zniechęciło mnie dostatecznie do wyjścia na zewnątrz z klimatyzowanego pomieszczenia. Na głowę nałożyłam białą czapkę z daszkiem z renomowanej firmy Nike (a raczej jej podróby) i szybkim krokiem przebyłam odległość między akademikiem a placem do jazdy. Na moje szczęścia był niezajęty. Gdy tak siedziałam na ławeczce w cieniu i czekałam na wcześniej "poznaną" dziewczynę, w mojej głowie pojawiła się niepokojąca i niechciana tam myśl: "A co jeśli ona nie wie, gdzie jest plac?". Chwila myślenia i już w pocie gnałam przez piekarnik z powrotem do trójki. Recepcjonistka już chyba nawet nie zwracała na mnie uwagi, gdyż przyzwyczajona do moich ciągłych ganianin, po prostu dalej przeglądała gazetę. Z czapką w ręce stanęłam w drzwiach, które w tym momencie Winter otworzyła.
-Właściwie to pomyślałam, że zaprowadzę Cie na plac, bo w końcu możesz nie wiedzieć, gdzie jest, znaczy, zyskamy więcej czasu. Hehe. - uśmiechnęłam się nerwowo, sprowadzając ton głosu na spokojny i "opanowany", choć jak wiadomo, w moim słowniku takie wyrazu nie ma.
Spodziewałam się radosnego ćwiergotu, a tu na odpowiedź przyszło pokiwanie głową, tsa, ta znajomość zapowiada się przednio. Esma, zapamiętaj, nie każdy zacznie z tobą gadać od pierwszej sekundy i trzeba to uszanować. Drogi z pokoju do placu nie będę opisywać, bo milczałyśmy - jakoś nie miałam o czym zagaić,dopiero przy placu otworzyłam usta, by po chwili zacisnąć je w wymowną kreskę. Do ch*uja kto wpuścił Divine'a na padok  Jaskółki?! Już miałam iść do nich, gdy przypomniałam sobie jak to rano postawiłam je na padokach obok siebie, moja zdolna skoczna bestia.
-Zmiana planów, chcesz pojechać w teren?


Winter? :3

505 słów



piątek, 27 lipca 2018

Od Winter do Esmeraldy

Budzik, czyli znienawidzone przez wszystkich urządzenie, zostało zastąpione uroczym stworzonkiem, jakim była Novis. Kotka swoim mruczeniem była w stanie obudzić cały dom. Poprawka, mieszkanie zwane przeze mnie zatęchłą klitką.
- Novis, wypad – warknęłam, odsuwając pyszczek kotki od swojego policzka, sięgając pod poduszkę pod telefon. Stary grat wskazywał punkt siódmą trzydzieści. O ciul. Zostało mi dwadzieścia minut do przyjazdu taksówki, która zawiezie mnie na lotnisko.
W ekspresowym tempie dotarłam do biurka, by zabrać z niego ubranie i pobiegłam do łazienki. Zarzuciłam luźną, wyciągniętą koszulkę i lekko wytarte jeansy i wróciłam do pokoju, by przygotować czarną kotkę na podróż samolotem. Nie karmiłam jej, bo zapewne matka już to zrobiła. Znając życie, dała jej albo to, co powiedziałam jej ,by dała lub wrzuciła jej do miski resztki ze śniadania. Wkurzające, ale prawdziwe.
Wyjęłam z szafy transporter, szelki i smycz, po czym założyłam dwie ostatnie rzeczy na kota. Wsadziłam jej do skrzynki koce i trochę smaczków na zajęcie jej czasu. Wpakowałam ją do środka, wzięłam na ramię bagaż podręczny, walizkę postanowiłam ciągnąć za sobą, a kota w drugą rękę. Nie miałam zbyt dużo rzeczy, może dlatego, że nie było mnie stać. Cóż, taka rzeczywistość.
Po cichu wyszłam z mieszkania nie, mając nawet ochoty żegnać się z „rodziną”. Z trudem ściągnęłam walizkę z trzeciego piętra, ale widok taksówki na podjeździe skutecznie poprawił mi humor. Na mojej twarzy pojawił się nawet zazwyczaj niezauważany przez nikogo uśmiech w kącikach ust.
Wreszcie stąd uciekam. Witaj nowe życie.
***
Kompletnie nie wiedziałam jak dostać się do akademików. Rozeznanie w terenie level ekspert.
Zabij mnie ktoś.
W końcu pokierowana intuicją ruszyłam dokładnie w środek obiektu. Ewentualnie trafię do stajni, fajnie by było. A bynajmniej lepsze to od dzielenia pokoju z trzema dziewczynami. Prawdopodobnie w towarzystwie kota i lisa. Alergio, przybywają w większej formie! Może nie umrę, ale będzie to uciążliwe.
W końcu dotarłam do czegoś, co wyglądało na budynek mieszkalny. Weszłam do środka i od razu zauważyłam, że dobrze trafiłam. Nogi od razu pokierowały mnie do prawidłowego numeru pokoju, ale będąc już w fazie kładzenia ręki na klamce, dopadły mnie ogromne obawy, dotyczące tego, co tam zastanę. Z jednej strony niby chciałam w końcu walnąć się na łóżku i nic nie robić, ale z drugiej… było to bardziej skomplikowane. Po pierwsze, nawiązanie rozmowy ze współlokatorkami, po drugie strach przed położeniem się spać przy nieznajomych dziewczynach. Paranoja, wiem.
W końcu jednak się przemogłam i otworzyłam drzwi, może nieco zbyt gwałtownie, bo musiałam je złapać, zanim pieprznęły o ścianę. Dopiero kiedy o mało co się nie wywróciła, upuściłam kota i prawie rozwaliłam ścianę.
Wspaniale.
- Novis! – syknęłam, kiedy zauważyłam, że drzwiczki transportera są otwarte, a kotka wita się ze wszystkimi w pomieszczeniu. Zdradziecka szuja.
- O, ty musisz być tą nową. Winter, prawda? – dziewczyna siedząca najbliżej drzwi wyciągnęła do mnie rękę. Wyglądała na taką trochę satanistkę. Bryy.
- Tak – burknęłam, dostrzegając wolne łóżko i leżącą na nim czarnuszkę. Kotka wpatrywała się, we mnie mrucząc jak traktor. Mam wrażenie, że dziewczyny długo z nią nie wytrzymają. Tym bardziej że lubiła budzić mnie w okolicach godziny trzeciej. Co najwyżej wywalą nas do stajni.
Wsunęłam transporterek pod łóżko, ale walizkę i torbę zostawiłam przy swojej szafie. Wyjęłam jedynie miski kotki i jej karmę, która była w cholerę droga, ale czego się nie robi dla kochanego sierściucha? No właśnie.
Napełniłam miseczkę kotki mokrym żarciem i postawiłam ją przy ścianie, koło szafy. Kotka cicho miaucząc, rzuciła się do jedzenia. Wiecznie nienażarta. Kąciki moich ust delikatnie drgnęły, widzącszczęśliwego zwierzaka.
- Jestem Esmeralda – odezwała się wcześniej poznana przeze mnie dziewczyna. Na jej słowa kiwnęła delikatnie głową, dalej się nie odzywając. W końcu uznała, że to czas by pójść do łazienki, by się ogarnąć.
Zabrałam ze sobą ręcznik oraz piżamy i wzięłam szybki prysznic, oraz umyłam włosy. Ubrałam koszulkę na ramiączka i dłuższe spodnie, po czym ruszyłam z powrotem do pokoju. Z lekkim niezadowoleniem zauważyłam na swoim łóżku oprócz mojej kitki drugiego kota. Wspominałam, że mam alergię? No właśnie. Będę kichać, o ile nie wezmę tabletek. Dlatego wyjęłam pigułki z torby i poszłam do kuchni, by wziąć wodę. Nieco spięta przeszłam przez środek pokoju i znalazłam się w małym pomieszczeniu. Znalazłam szklanki, wodę i połknęłam tabletki. Zaczęłam iść w kierunku łóżka, dopóki w kogoś nie uderzyłam, wylewając praktycznie całą ciecz na koszulkę, prawdopodobnie, dziewczyn.
O ciul, umrę.

>Esma?

Winter!

La coupe de Rachel dans Friends : retour d’un grand classique des 90’s - Les Éclaireuses
Imię: Winter
Nazwisko: Weters
Data urodzenia: 20.12.2000
Płeć: Dziewczyna
Nr pokoju: 3
Rodzina:
Caroline Weters – kobieta o zdecydowanie co najmniej dziwnych poglądach. Chociaż może to przez kilka chorób psychicznych, które wdarły się do jej umysłu? Kto to wie. Na chwilę obecną czterdziestolatka o jasnej czuprynie.
Charlie Weters – dwunastoletni brat Winter. Jest nieznośny, hałaśliwy, a w dodatku nie znosi kotów. Przejawia dość duże objawy ADHD.
Warto by było wspomnieć o ojcu prawda? Problem jest taki, że dziewczyna sama nie wie kim, on jest.
Charakter: Charakter: W charakterze dziewczyny znajdują swoje miejsce praktycznie same złe cechy. No, dopóki nie zdobędziesz jej zaufania i pokażesz jej, że jesteś wart dotarcia do tego miękkiego środka skrytego gdzieś w głębi duszy Winter. Na ogół psuje pierwsze wrażenie będąc nieco agresywną i raczej niezbyt rozmowną istotką, przy czym mocno odizolowaną od reszty społeczeństwa. Przez lata mieszkania z matką wykształciła w sobie niezwykle twardą maskę pod jakże zacnym tytułem „lepiej nie podchodź”. I rzeczywiście zrobi wszystko by tylko nawet najbardziej pozytywnie nastawiony do niej człowiek, szybko od niej uciekł. Ale czy faktycznie jest od czego uciekać? Można nawet powiedzieć, że to, co zazwyczaj pokazuje się na jej twarzy, jest odruchem wyćwiczonym przez lata, a nie jej prawdziwym charakterem. Kwestie pomocy innym załatwia krótkim i dosłownym „spier*alaj”, a wszelkie nieporozumienia równie dosadnym „Wal się”. Do końca nie wiadomo (ona sama nie wie), czy to kwestia przyzwyczajenia, czy może swego rodzaju obrona przed zranieniem, bo zraniona staje się jeszcze gorsza niż w normalnych sytuacjach. Winter jest inteligentną  osobą, tego nie można jej na pewno odmówić, ale mimo wszystko nie ukazuje tego, nawet jeśli powinna. Z jej lepszych cech można wymienić między innymi cierpliwość, szybkość przyswajania nowych informacji i szacunek dla osób, które jej zdaniem na to zasługują. Po alkoholu bywa bardzo szczera, choć upić jest ją ciężko. Do alkoholu ma bardzo mocną głowę.
Jest typową pesymistką. Nie ma totalnie poczucia humoru, no chyba, że chodzi o sarkazm, którego nadużywa.
 Jak na prawdziwą hiszpankę przystało, jest wybuchowa i dość ognista. Co dokładnie przeczy jej delikatności oraz podatności na zranienia. To wszystko dojrzysz w niej w dwóch sytuacjach. Albo przy grze na fortepianie albo śpiewanie w dwóch ukochanych językach, francuskim oraz...starohiszpańskim. Bo o ile na co dzień nie pokazuje swojego wrodzonego wdzięku i empatii, to podczas tych dwóch czynności wszystko uderza słuchacza że zdwojoną siłą. Ma niezwykłą cierpliwość do doskonalenia swojego głosu i gry.
Źle znosi oschłość w stosunku do jej osoby, choć stara się tego nie ukazywać. Jeżeli kogoś naprawdę kocha, to skrywa to bardzo głęboko w sobie, tak, że nie da się tego wygrzebać. Boli ją każde odtrącenie, ostry ton głosu czy ignorancja. Pragnie ciepła drugiej osoby, choć sama wątpi czy ktoś jej to da. Nikt nie miał jeszcze na tyle cierpliwości oraz umiejętności by rzeczywiście doświadczyć drugiej strony jej osobowości.
Aparycja: Dziewczyna jest stosunkowo niską osobą, a nawet bardzo, ponieważ mierzy nie więcej niż metr pięćdziesiąt pięć, a waży w granicach czterdziestu kilo, co czyni ją wręcz anorektyczką, jednak nie ma problemów z jedzeniem. Jest posiadaczką dość krótkich, sięgających za ramiona włosów ( w stanie naturalnym) , które są w odcieniu ciemnego blondu. Są one dość mocno kręcone, ale Zimka woli je prostować. Oczy Winter są natomiast różnokolorowe (heterochromia) jedno piwnoszare, przenikliwe do granic możliwości, a drugie zimnoniebieskie. To drugie jest dokładnie skrywane za soczewkami. Jak już zostało wyżej wspomniane, blondynka jest przeraźliwe chuda i mizerna, ale dość silna. Jej cery nie można określić mianem ładnej, ani też kopalni ropy, jest dość przeciętna, co jakiś czas pojawiają się na jej twarzy nieprzyjemni goście. Jej kształty są kobiece, jakże by inaczej, ale nie jakość specjalnie uwydatnione. Ale oprócz nich uwagę można zwrócić na ciemne usta w kolorze poziomki oraz delikatną i gładką skórę na rękach. Na ciele ma wiele blizn, jednak te najbardziej widoczne i największe znajdują się na przedramieniu oraz pod brodą
Ulubiony koń: Lemon
Własny koń: -
Poziom jeździectwa: Średniozaawansowany
Partner: A jak myślicie? Hmm, wydaje mi się, że jest francuzem I TAK, TO KURWA NAVARRO
Historia: Życia Winter nie można określić mianem nawet znośnego. Od kiedy tylko pamięta była, całkowicie sama, matka miała ją kompletnie gdzieś. Dlatego wychowywała się z babcią i to właśnie ona zafascynowała ją końmi. Pani Lauren zawsze opowiadała jej o koniach na, których jeździł jej mąż, czyli dziadek dziewczyny. Zafascynowana tymi opowieściami dziewczynka, w wieku siedmiu lat rozpoczęła naukę jazdy. Przez kilka lat jej dzieciństwa panowała spokojna atmosfera, aż do czasu rozpoczęcia gimnazjum, które zniszczyło ją na zawsze. Zaczęły się prześladowania, ośmieszanie i nawet próba gwałtu. Na szczęście w liceum wszystko ucichło, ale Winter dalej nie czuła się zbyt pewnie w swoim mieście, więc postanowiła uciekać.
Inne:
- Jedyny sposób na przekupienie jej to lukrecjowe żelki, ewentualnie anyż
- Mimo alergii na koty posiada te zwierzę w postaci jednej sztuki
- Jest wegetarianką
- A w dodatku ateistką
- Nie dogaduje się z kobyłami
- Kiedyś chciano leczyć ją psychiatrycznie, ale kategorycznie się nie zgodziła
- Kiedyś nabawiła się pęknięcia czaszki
Kontakt: ikolwa (howrse)

czwartek, 26 lipca 2018

Od Esmeraldy C.D Davida











To opowiadanie mnie niezwykle bolało, więc stąd zniknęło. Pozdrawiam. Pasztet

środa, 25 lipca 2018

Podsumowanie punktów - lipiec!

Siemanko!
Niestety aktywność znacznie się obniżyła, ale mamy nadzieję (stare, domowe sposoby babci Naomki) na jej powrót podczas nadchodzącego, dokładnie jutro, eventu. To cała rozpiska:

Helen - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Naomi - -10 punktów i przypominajka na pocztę
Holiday - -10 punktów i przypominajka na pocztę
Esmeralda - -10 punktów i przypominajka na pocztę
Oriane - nieobecność
Will - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Riley - 3 p.
Lucy - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Dagobert - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Bellamy - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Louise - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Brenda - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Lauren - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Ana - 15 p.
Mali - 3 p.
Nikitta - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Alyss - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Cole - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Christine - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Gaia - 3 p.
Adrianna - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Ivar - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Zain - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Violetta - 3 p.
David - 6 p.
Ansel - 3 p.
Czarls - nieobecność

Wiecie, że reprezentacja naszej akademii zajęła drugie miejsce na mundialu dziesięć dni temu?! Musimy być i w tym naprawdę dobrzy!
Aha, informacje na pocztę będą wysyłane jutro razem z powiadomieniem o evencie.

profesjonalna grafika, program: Microsoft Paint

~Adminki

czwartek, 19 lipca 2018

Od Any C.D Riley

Gdy tylko Riley dołączyła do mnie i Charlesa, zsunęłam się z siodła, kopnięciami zrzuciłam z nóg buty i pobiegłam do wody.
- Co z wami? Chodźcie! - zawołałam, przywołując resztę gestem ręki (choć w sumie tylko Ril mogła zrozumieć jego znaczenie), sama będąc już po kolana w wodzie.
Pierwszy w moim kierunku rzucił się Charlie. Nie miałam wcześniej okazji wybrać się z nim na chorwacką plażę, ale w Belgii dość często zabierano go nad wodę. A że dzisiaj morze przypominało raczej jezioro, było masakrycznie gorąco i na dodatek jego właścicielka, czyli ja, mogła w każdej chwili utonąć przez swoje wariowanie, nie dostrzegł niczego, przez co mógłby zacząć gwiazdorzyć. Chwilę po nim (gdy ten zdążył już zanurzyć się po nadgarstek, a ja powyżej pasa) dołączyła do nas brunetka razem ze swoją klaczą, trzymając się jednak znacznie płytszych rejonów.
- Nie przegięłaś z głębokością? - spytała moja towarzyszka, gdy woda przykrywała mnie już do ramion. Charles na zakryciu podbrzusza poprzestał i teraz patrzył na mnie, z niepokojem drepcząc to w jedną, to w drugą stronę, tworząc przy okazji sporych wysokości fale.
- Nieszczególnie - odpowiedziałam, zaczynając płynąć, gdyż nie wyczuwałam już pod nogami dna. - W tym momencie to jak kąpiel w jeziorze.
- W ubraniach - dodała Riley, patrząc na mnie z lekkim rozbawieniem.
Wzruszyłam ramionami. Podpłynęłam do nich, bo Charlie zaczynał już świrować i gotów był wejść głębiej, mocząc cały rynsztunek, jeślibym do niego nie wróciła. Chwyciłam go za wodze, przerzuciłam strzemiona przez siodło, a następnie wciągnęłam się na jego grzbiet. Spojrzałam na przyjaciółkę i jej klacz z góry.
- Nie chciałabym być na twoim miejscu i wracać do Akademii w mokrym ubraniu, tym bardziej że masz na sobie krótkie spodenki - poinformowała Ril, gdy próbowałam wstać na grzbiecie Siwego. - A swoją drogą, ciekawi mnie, dlaczego zadbałaś o to, aby nie pomoczyć butów, skoro teraz jak gdyby nigdy nic pływasz całkowicie ubrana...
- Buty długo schną - odpowiedziałam, prostując się. Przeszłam ogierowi na zad i poczekałam chwilę, chcąc sprawdzić, czy jakoś zareaguje. Gdy tylko na mnie spojrzał, przeniosłam wzrok na Ril. - A co do reszty: do Akademii mamy tylko trzy kilometry, poza tym nigdzie nam się nie spieszy, więc możemy sobie zafundować spacer przez część drogi powrotnej. Albo zdejmę ubrania i wrócę w bieliźnie, co za różnica - na lekko zaszokowane spojrzenie rzucone w moją stronę odpowiedziałam szerokim uśmiechem. - Żartuję. Jak już mówiłam, nie spieszy nam się, możemy wrócić stępem, to się nie poobcieram.
Skończywszy wywód, odbiłam się od mojego wierzchowca, wywinęłam piękne salto w powietrzu i wpadłam z pluskiem do wody. Charlie nawet się nie poruszył. Poklepałam go po szyi i ponownie wspięłam się na jego grzbiet.
- Nie chcesz spróbować? - rzuciłam zaczepnie do przyjaciółki, która patrzyła na mnie z mieszaniną niedowierzania i przerażenia moimi wyczynami. - Jeśli Mel się czegoś takiego wystraszy, możesz spróbować z Cherlesem - dodałam, powtarzając swój skok. Gdy wynurzyłam się z wody, ruchem głowy odrzuciłam mokre włosy na plecy i spojrzałam na Riley z uśmiechem.

Riley?
Nieco brak mi weny, przepraszam za to...

Od Any C.D Mali

Wróciłam do boksu wyczyszczonego już Charliego. Założyłam mu neonowo-żółte ochraniacze na nogi, czaprak w tym samym kolorze zarzuciłam na jego grzbiet, mając wielką nadzieję, że nie zrzuci go z siebie, gdy będę mu zakładała ogłowie. Po krótkiej walce z wędzidłem, a później z popręgiem, udało mi się w końcu przygotować ogiera do jazdy.
Wyprowadziłam Księcia na korytarz i przeprowadziłam koło stanowiska, gdzie Mali kończyła szykowanie Blanci.
- Poczekam na ciebie na placu, okey? - rzuciłam do dziewczyny. Ta skinęła w odpowiedzi głową, ruszyłam więc do wyjścia, prowadząc za sobą Charlesa.
Dotarłszy na ujeżdżalnię, puściłam Siwego, żeby ustawić kilka drążków do ćwiczeń. Nie znalazłszy kawaletki, przeciągnęłam stojące nieopodal stojaki i położyłam na nich drąg na niewielkiej wysokości.
Wróciłam do Charliego, który od momentu, jak go zostawiłam, nie ruszył się na krok. Poklepałam go po szyi, na co odwrócił do mnie głowę i szturchnął nosem. Wysupłałam z kieszeni smaczka dla koni, który sekundę potem został pochłonięty przez Księcia.
- Już jestem! - usłyszałam od strony wejścia. Odwróciłam się, a mym oczom ukazała się Mali z Blancą, która na widok ogiera stanęła jak wryta.
- Poczekaj, przejdę z nim na drugą stronę placu - zaproponowałam, wskakując na siodło. Siwy, w przeciwieństwie do kucki, nawet nie zwrócił uwagi na nowe towarzystwo. Ruszył posłusznie, gdy dałam mu znak łydkami. - Jakby coś się działo, to mów. W towarzystwie ogiera nawet spokojnego zwykle konia, który nadaje się dla początkujących jeźdźców, może nieco ponieść.
Mali skinęła głową na znak, że zrozumiała, po czym wsiadła na Blancę.
Rozgrzałyśmy się, każda w swoim tempie. Charlie musiał być wymęczony po serii treningów w tym tygodniu, bo chodził jak w zegarku i tylko od czasu do czasu zerkał na towarzyszącą nam klacz. Blanca jednak czuła się chyba niezbyt pewnie, bo zdarzało jej się zapatrzyć na Siwego, prawie zatrzymać, po czym ruszyć niemal galopem, gdy dosiadająca jej Mali ją pospieszyła. Z każdą taką akcją miałam coraz większe wątpliwości co do tego, czy pomysł jazdy razem był aby na pewno dobry...
Na szczęście w którymś momencie do kucki chyba dotarło, że Charlie nie zwraca na nią większej uwagi, bo się w miarę uspokoiła. Miałyśmy za sobą kilka najazdów na drągi, gdy Mali zasugerowała, że możemy poskakać.
- Charles jest szkolony pod ujeżdżenie - powiedziałam, przechodząc do stępa. - Ale andaluzy nie mają problemów ze skakaniem, istnieje więc szansa, że coś niewielkiego uda się nam skoczyć... Która z nas zsiada, żeby ustawić przeszkodę? - zapytałam z uśmiechem.
Padło na Mali, bo miała bliżej do ziemi. Chwilę potem na środku placu stał niewysoki krzyżak z dwiema wskazówkami przed przeszkodą.
Pierwszy najazd był z kłusa. Charlie, zdezorientowany nowym ćwiczeniem, pogubił nogi na przeszkodzie, ostatecznie jednak ją przeskoczył, drogę do ściany pokonując galopem. Za drugim i trzecim razem przeszedł przeszkodę kłusem.
- Dobra, to inaczej - mruknęłam, zatrzymując Charlesa. Spojrzałam na Mali, która właśnie po raz kolejny przeskakiwała krzyżaka. - Podwyższamy? - zapytałam.
Gdy potwierdziła, zeskoczyłam na ziemię. Przełożyłam drążek wyżej dwie dziurki, następnie podeszłam do żywopłotu otaczającego plac i zabrałam z niego długi bat, który tam wcześniej widziałam.
- Co robisz? - zapytała zaintrygowana Mali, gdy zamiast wsiąść w siodło, podciągnęłam strzemiona, żeby się nie obijały Siwemu o nogi.
- Eksperymentuję - odparłam, prowadząc ogiera na ścianę. - Nie przeszkadzaj sobie, skacz dalej.
W połowie długiej ściany zaczęłam truchtać i przy pomocy bata nakłoniłam Księcia do zakłusowania. Przebiegliśmy tak razem pół długiej oraz pół krótkiej ściany, następnie poprowadziłam go na przeszkodę. Kilka metrów przed nią przyspieszyłam, popędzając Charlesa do galopu. Przeskoczyłam nad przeszkodą razem z Siwym.
- I co, było tak strasznie? - wysapałam, gdy dotarłszy do ściany, przeszliśmy do stępa. Zeszłam na drugi ślad, żeby umożliwić Mali minięcie nas. Dziewczyna naprowadziła klacz na przeszkodę i skoczyła.
Powtórzyłam swoje ćwiczenie jeszcze dwa razy, zanim zdecydowałam się spróbować jeszcze raz, tym razem już z siodła. Charlie, załapawszy już, o co chodzi, pomknął nad przeszkodą tak naturalnie, jakby urodził się do tego.
- Chyba trzeba by pomyśleć nad zmianą specjalizacji, co? - zażartowałam.
Mniej więcej w tym momencie Charles chyba za bardzo zbliżył się do Blanci, bo ta spanikowała. Odskoczyła od niego z przestraszonym rżeniem, wpadła na żywopłot, podniecając tym i tak już spore przerażenie. Siwy nie bardzo wiedział, co się koło niego wydarzyło, ale idąc za przykładem towarzyszki, odbiegł kilka foule galopem, zanim przypomniałam mu o swojej obecności i zmusiłam do zatrzymania. Niestety Mali nie miała tyle szczęścia z Blancą. Po kilku jej krokach podsumowanych porządnym bryknięciem dziewczyna wylądowała na ziemi.
Poklepałam ogiera po szyi, dając znak, że nic się nie stało, po czym zeskoczyłam na ziemię. Nakazałam mu się nie ruszać, zanim podbiegłam do koleżanki.
- Żyjesz? - zapytałam, pomagając jej się podnieść. Powiodłam wzrokiem za Blancą, która znalazłszy się w odpowiedniej odległości od przerażającego ją ogiera, zaczęła skubać trawę. - Trzeba ją złapać, bo się jeszcze zapopręży. Poczekaj tu i złap oddech, co? - zasugerowałam.
Na moje szczęście kucka nie sprawiała problemów. Podeszłam do niej, odciągnęłam od trawy i przyprowadziłam do Mali, która po upadku nie doznała na szczęście żadnych obrażeń. Skontrolowałam szybko, czy Charlie nie zmienił miejsca postoju.
- Wsiadaj - rzuciłam, przytrzymując klacz. - Trzeba ją jeszcze przekłusować po tych skokach - widząc nietęgą minę Mali, dodałam. - Mogę skończyć trening krótkim terenem albo przenieść się na halę, jeśli obawiasz się, że Blanca mogłaby się znowu wystraszyć Charlesa. Albo ty potrzymasz Charlesa, a ja ją przekłusuję, jak wolisz. Wsiadać na niego ci nie proponuję, bo mogłoby mu odbić...

Mali?

poniedziałek, 16 lipca 2018

Od Violetty C.D Ansela + zadanie 23

Trzęsące palce wyciągnęły z pogniecionej paczki ostatniego papierosa. Wyrzuciłam tekturowy prostopadłościan i usilnie próbowałam zapalić końcówkę tytoniowego wyrobu. Zapalniczka nie współpracowała, nie dałam rady wykrzesać z niej chociaż tej zbawiennej iskry. Cicho westchnęłam, odliczyłam do trzech i zwróciłam się do chłopaka, który szedł kilka kroków przede mną.
- Ansel. - wypowiedziałam jego imię z niemałą trudnością. Chłopak jednak nie usłyszał, bądź nie chciał usłyszeć mojego wołania. 
- Drogi Anselu, czy będziesz zdolny do użyczenia mi chwili swojej uwagi? - zapytałam kpiącym tonem. Wbijałam sobie paznokcie, gdy zaciskałam ze złością pięści. Mężczyzna obrócił się w moją stronę i przez chwilę szedł tyłem, by po chwili uraczyć mnie swoim melodyjnym głosem.
- Nie wiem czy będę, ale słucham twej prośby, bo wydaję mi się, że inaczej byś się do mnie nie odezwała.
Miał racje - niewątpliwie, nie odezwałabym się do niego, nie posiadając żadnej sprawy.
- Pożyczyłbyś zapalniczkę? - wykrztusiłam, tłumiąc nasilający się we mnie atak kaszlu. Niestety, nie wygrałam pojedynku ze swoim organizmem. Głośny kaszel rozproszył ciszę, która do tej pory nieodstępnie nam towarzyszyła. Szatyn w milczeniu podał mi mały, czarny przedmiot, który wywołał na mojej twarzy delikatny uśmiech. Podpaliłam białą bibułkę i zwróciłam niezbędnik palacza. Ansel wszedł już do akademika, podczas gdy ja stałam pod przeszklonymi drzwiami, próbując jak najszybciej skończyć tę przyjemność. Zimno przeszkadzało mi w każdym zaciągnięciu się dymem, palce zaczynały kostnieć, a na ramionach pojawiła się gęsia skórka. Jedna część mnie krzyczała, bym odpuściła sobie skończenie tej fajki z racji na pogodę, zaś druga część potrząsała mną, bym bez większej uwagi na temperaturę dokończyła trwającą już czynność.
- Kurwa. - zaklęłam, czując pierwszą kroplę deszczu. - Tego mi jeszcze brakowało. 
Wyrzuciłam niedopałek i wbiegłam po schodach, które prowadziły mnie do przyjemnego wnętrza budynku, zachęcającego swym ciepłem i lekkim, lawendowym zapachem. Z niechęcią ruszyłam do 'swojej' stancji, w której czekał na mnie mój ukochany współlokator. Zacisnęłam szczękę przy naciśnięciu na klamkę, która jak się okazało ustąpiła z bardzo lekkim naciskiem.
- Stęskniłeś się? - zapytałam cynicznie, puszczając zmęczonemu chłopakowi oczko. Szatyn zlekceważył moją zaczepkę i wpełznął pod cienką kołdrę, szybko dało się usłyszeć miarowy, spokojny oddech mężczyzny. Z szafy wyjęłam swoją ulubioną koszulę nocną i powłócząc nogami, niczym typowy rekreant, udałam się do stylowo urządzonej łazienki. Z niechęcią rzuciłam rzeczy na półkę i pospiesznie się rozebrałam.
Po szybkim prysznicu, ledwie wyczołgałam się z łazienki i ułożyłam się w łóżku, oddając swoje losy w ręce Morfeusza.
~*~
Trzask drzwi skutecznie zerwał mnie z nad wyraz wygodnego łóżka. Zdenerwowana faktem nagłej i nieprzyjemnej pobudki, jak najszybciej udałam się do łazienki i założyłam zwykłe, niczym nie wyróżniające się bryczesy, koszulkę polo, a włosy upięłam w niskiego koka. Z racji swojego lenistwa, uznałam, że matka natura obdarzyła mnie wystarczającą ilością uroku, bym nie musiała nakładać na swoją twarz dodatkowej warstwy. Wyszłam z pomieszczenia, pośpiesznie naciągnęłam na stopy skórzane sztyblety i niemalże wybiegłam z pokoju. Spojrzałam na ekran komórki, który poinformował mnie o ponad dwudziestu minutowym spóźnieniu na oprowadzanie, oraz o trzech połączeniach nieodebranych. Wszystkie pochodziły z numeru nieznanego, więc stwierdziłam, że jest to najpewniej osoba, która miała oprowadzić mnie i Ansela. Wysoki brunet stał w towarzystwie długonogiej szatynki, o obfitym biuście. Zaśmiałam się pod nosem i podeszłam do mojego dzisiejszego towarzystwa. Dziewczyna była mniej więcej mojego wzrostu, miała ładne, ciemne oczy i pełne usta, zaznaczone czerwoną szminką.
- Esmeralda, miło mi. - uśmiechnęła się i podała mi dłoń. Jej długie paznokcie, zdobione były hybrydą w kolorze tak samo krwistym, jak jej usta. Spojrzeniem pełnym pogardy, zlustrowałam ją i sztucznie się uśmiechnęłam.
- Violetta, coś czuję, że się polubimy. - zacisnęłam zęby i puściłam dłoń Esmeraldy.
Z nieukrywanym brakiem zainteresowania, spoglądałam w ekran, odpisując znajomym. Współlokator i nowa znajoma, wesoło gawędzili na temat tutejszych wierzchowców. Zakryłam wargi ręką, widząc wzrok Ansela, który wygłodniale świdrował dekolt na biuście młodej kobiety.
- I jak tam widoki, kochany współlokatorze? - zapytałam uszczypliwie. Chłopak obruszył się i posłał mi zadziorny uśmiech.
- A co? Zazdrosna? - rzucił. Czyżby chciał rozpętać miedzy nami wojnę? Chyba mu się to udało.
- Oczywiście, słodziutki. Jesteś mój i tylko mój. - zmrużyłam oczy i wbiłam w niego swój wzrok. Esmeralda zacisnęła szczękę i już miała coś powiedzieć, ale uciełam jej niezaczętą wypowiedz. - Moja droga, podobno dyrektorka coś ode mnie chciała?
- Prosiła o wstawienie się do biura.
- Do zobaczenia, ale, Anselku, mam radę, bądź cierpliwy i się nie spiesz. - puściłam mu oczko i poklepałam po ramieniu.
Z duszą na ramieniu ruszyłam przed siebie, zza pleców usłyszałam donośny chichot brązowowłosej. Momentalnie spięłam się, ale postanowiłam nie odwracać się. Miałam ochotę rzucić się na najbliższe łóżko i zasnąć, zakopana w kocach. Dom kadry szybko wyrósł przede mną, więc znudzona, bez zapukania, weszłam do biura.
- W jakiej sprawie miałam się tu wstawić? - rzuciłam, wywracając oczami.
- Grzeczniej, młoda damo. Potrzebuje osoby, która zajmie się moim ogrodem. Nigdy w życiu nie oddałabym go cudzej osobie, ale jadę z mężem oglądać konia. Wypadło na ciebie, rozpiska jest w ogrodzie. To wszystko, dziękuję.
- Nie mam zamiaru grzebać w glebie.
- Słucham?
- Jeżeli dodałaby pani magiczne słowo, rozważyłabym pańską propozycję. Jednakże, nie usłyszałam go, w takim razie, żegnam.
- Ostrzegam, Violetta, nie będę tolerować takiego zachowania. Teraz, ogarnięcie tego ogrodu to twoja kara, a nie dodatkowe zajęcie. Musisz wykonać wszystko, co umieszczone jest na kartce, która leży na różach. Żegnam.

Zajebana Elizabeth Rose, drugi dzień w tej Akademii, a ta już zdążyła mnie do siebie zniechęcić. Pieprzony ogród, wyrwę jej te wszystkie chwasty i będzie po problemie. Czemu akurat ja, nie mogła to być Esmeralda, czy ten Kwiatuszek? Zła na cały świat poszłam do ogrodu, który emanował spokojem. Widać było, że właścicielka wkładała w niego mnóstwo czasu, ale i też pieniędzy. Młode pędy róż, gubiły się wśród tych rozwiniętych, czerwonych kwiatów. Żywopłot był starannie przystrzyżony, jakby od linijki. Tak samo było z trawą, która połyskiwała w. promieniach słońca, nieśmiało wychodzącego zza chmur. Wyjęłam telefon i puściłam swoje ulubione utwory. Komórka o dziwo dawała sobie radę, puszczająć donośny, przyjemny dźwięk. Mruczałam pod nosem i wpadłam w wir pracy. Zainteresowanie konie podeszły do białego płotu, wpatrując się we mnie, jak w idiotkę.
- Cześć, przyjemniaczku. - powiedziałam do siwego wałacha, który miał niesamowicie atletyczną, wręcz majestatyczną budowę. Gładziłam jego delikatną sierść na kości nosowej, czasami delikatnie zjeżdzając na ruchliwe chrapy wierzchowca. Znudzona pieszczeniem konia, wróciłam do podlewanoa wszystkich roślin. Zostało mi tylko przecięcie jednego krzaczka i wsypanie nawozu pod młode drzewka owocowe. Szybko dopadłam się do sekatora, lecz coś innego zwróciło moją uwagę. Tętent kopyt, delikatne ich urwanie i mocny gruchot o ziemię. Poczułam jak gleba zatrzęsła się pode mną, a moim oczom ukazał się gniady ogier, z silnymi, długimi nogami.
- Tylko kurwa spróbuj się ruszyć. - warknęłam, i jak najszybciej szarpnęłam za kantar gniadosza. Ujrzałam Ansela, który szedł zapatrzony w komórkę. Natychmiast do niego podeszłam i zastawiłam mu drogę koniem.
- Odprowadź go na pastwisko. - mruknęłam, robiąc maślane oczy.
- Z jakiej beczki, ja mam to zrobić?
- Bo jesteś dużym chłopcem i tylko ty poradzisz sobie z tak potężnym i silnym ogierem. - parsknęłam, chłopak wywrócił oczami i 'odebrał' ode mnie uciekiniera.

W spokoju dokończyłam pracę. Było już mocno po szesnastej, właściciele dawno już wrócili. Nie usłyszałam nawet zwykłego dziękuję, ale nie będę się upominała. Zmęczona weszłam do stajni, gdzie pan Rose, kazał mi sobie osiodłać klacz o imieniu Pompeja. Ansel, właśnie kończył przygotowywać Melanię. Spięta, podeszłam do niego i przez zaciśnięte zęby starałam z siebie wydobyć jakiekolwiek słowo.
- Dziękuję, za odprowadzenie go na padok. - powiedziałam szybko.

Ansel? Wybacz, Kaja za taki syf.
1240 słów
35 punktów. 

niedziela, 15 lipca 2018

Od Riley CD Any - zadanie 20

- Mamy 25 minut, aż się upieką. Jakieś pomysły, co z tym czasem zrobić? - padło z ust Any, gdy nastawiła piekarnik. Zamyśliłam się przez chwilę, przebiegając wzrokiem po pomieszczeniu, w efekcie zatrzymując go na wielkich łapach Ghost'a wylegującego się na kamiennej posadzce.
- Właściwie to miałam taki jeden pomysł... - zerknęłam na dziewczynę, posyłając jej chytry uśmieszek - Ale nie wiem, czy przypadłby ci do gustu.
- To znaczy? - uniosła brew ku górze w oczekiwaniu na wielce tajemniczą propozycję.
- Dawaj kompa, to ci pokarzę - nie czekając na pozwolenie, ściągnęłam z półki niewielki laptop, po czym z pomocą niezawodnego wujka Google (no dobra, może niezawodnego nie jest stwierdzeniem zawsze zgodnym z prawdą, ale mniejsza z tym) wstukałam upragnioną stronkę poświęconą...
- Karate? - wyraz twarzy Any. Po prostu bezcenny - Serio?
- A niby czemu nie? - wzruszyłam ramionami - Na kilka pierwszych zajęć mogłybyśmy pójść, a jak nam się znudzi, to zrezygnujemy i tyle. Zaczynają się w przyszłym tygodniu.
Anę chyba zainteresował ten pomysł, bo już po chwili wertowała wzrokiem zawartość strony.
- Okey, a gdzie jest ten klub? - zainteresowała się przyjaciółka.
- Kojarzysz restaurację Konoba aba?
- Tak... Chyba tak.
- No to dwie ulice dalej i jesteśmy na miejscu - wyszczerzyłam się.
Nieoczekiwanie dobiegł do nas charakterystyczny odgłos z kuchni, po czym zorientowałyśmy się, że ciasteczka są już gotowe.
~•~●~•~
Kiedy już uporałyśmy się z nakarmieniem wszystkich kopytnych łakomczuchów, pochłaniających smakołyki w zastraszającym, niewytłumaczalnie szybkim tempie; strudzone bieganiną po wszystkich boksach, a zarazem całych trzech stajniach, które (nie oszukujmy się) są całkiem spore; powędrowałyśmy spokojnym krokiem w stronę budynku akademika, przez większą część drogi powrotnej przeglądając zdjęcia wierzchowców zrobione gdy te napychały się marchewkowymi łakociami.
- Patrz na tą minę! To się nazywa fotogeniczność! - Ana uśmiechnęła się szeroko, wskazując na długi, zawinięty niczym spirala język należący oczywiście do Valencii. Bez wątpienia, żaden koń nie ma paszczy tak dobrze przystosowanej do różnorakich pokarmów jak ona! Swoją drogą, ma też chyba najbardziej pojemny brzuch, biorąc pod uwagę tony smakołyków, które dzisiaj wsunęła... Prawdziwa ekspertka w dziedzinie jedzenia.
Od drzwi wejściowych dzieliło nas zaledwie kilka metrów, gdy nagle usłyszałyśmy czyjeś kroki w pobliżu. Rose i Blythe zmierzali w naszą stronę.
- Ana! Riley! Dobrze że was widzę!
- Okey... Zdaje się, że Meli znowu wywinęła jakiś numer... - szepnęłam z przerażeniem spoglądając na coraz bardziej zbliżających się nauczycieli.
- Albo Charlie, to też możliwe... - dorzuciła jeszcze cichszym szeptem przyjaciółka.
Przystanąwszy, pani Elizabeth przeskanowała nas pytającym wzrokiem - A wy co takie spięte? Jest coś o czym chciałybyście mi powiedzieć?
- N-nie, nie. Zupełnie nic... - odparła pospiesznie Ana i lekko pchnęła mnie łokciem w ramię, dając mi do zrozumienia, żebym coś powiedziała.
Nim jednak zdążyłam wysłowić się w jakikolwiek możliwy sposób, Rose już zaczęła coś mówić, zaś Gilbert wciąż milczał, tylko podejrzliwie na nas łypiąc.
- Mam do was ważną sprawę - oznajmiła dyrektorka, uśmiechając się w dość nietypowy sposób.
- Sprawę? - wymieniłyśmy się z przyjaciółką spojrzeniami.
- Tak. Widzicie, w naszej akademii kilka razy w roku organizujemy zajęcia jeździeckie dla dzieci. Każdej wiosny i latem, przyjeżdżają do nas grupy w wieku od ośmiu do czternastu lat, zdarzają się także nieliczne oddziały przedszkolne. Celem tego projektu jest nauczenie młodych pokoleń, jak należy zachowywać się w towarzystwie koni, a tym samym, zachęcenie młodzieży do jazdy konnej... - tłumaczyła z przejęciem pani Rose, raz na jakiś czas robiąc krótką pauzę, aby złapać oddech, co wyglądało nawet trochę śmiesznie, ale nie wnikajmy w to zbytnio.
Przez cały, dość długi wykład stałyśmy jak kołki, tylko kiwając przytakująco głowami.
- No to jak będzie? Pomożecie? - wystartowała nagle z pytaniem, a w głosie kobiety zadrżała nutka nadziei.
- No... Ja w sumie mogę... - mój uśmiech musiał wyglądać teraz wyjątkowo sztucznie, choć wcale nie miał taki być.
- To ja też - zgłosiła się po chwili Ana.
To chyba musiał być jakiś impuls. Przecież miałyśmy świadomość na co się piszemy (a może nie?). Raczej obstawiałabym chęć jak najszybszego ucięcia tej rozmowy.
- Doskonale! Wobec tego, zapraszam jutro po południu do mojego gabinetu. Ustalimy co i jak - po tych słowach Elizabeth oddaliła się w nieznanym kierunku, zaś my przez długą chwilę nie ruszałyśmy się z miejsca.
Po kilkunastu sekundach, kiedy i sam Gilbert stwierdził, że nie już tu nic ciekawego do roboty; mogłyśmy wreszcie wyrzuć z siebie emocje, a raczej strach przed tym, co będzie jutro.
- Na co my się właśnie zgodziłyśmy...? - przyjaciółka zerknęła na mnie zmieszana.
- Na spie****ny weekend... - przewróciłam oczyma, błagając w myślach, żeby to co właśnie miało miejsce, okazało się tylko zwykłym, niegroźnym snem (ekhem, przepraszam, koszmarem).
Teraz to już właściwie, nie miałyśmy żadnego wyjścia. Zgodziłyśmy się. Aj, do jasnej ch***ry, dlaczego się zgodziłyśmy?! Czy naprawdę Rose budzi w nas aż taki respekt, że nie umiemy powiedzieć "nie"? No i oczywiście pan Blythe, nie zapominajmy o nim. Swoją drogą, zastanawia mnie dlaczego to właśnie on towarzyszył przy tej rozmowie. Nie żebym miała coś przeciwko temu (choć nie ukrywam, iż człowiek ten wnerwia mnie potwornie odkąd tu przyjechałam, wiem, to już mało istotne), ale o ile mi wiadomo, Gilbert raczej nie przepada za dziećmi, jeśli mogę to tak delikatnie ująć; i szczerzę wątpię, czy w ogóle chciałby brać w takich rzeczach udział. Cóż, to już nie nasza sprawa. W końcu ma do tego prawo. Ta, żal mi tylko tych dzieci, które miałyby się znaleźć pod jego opieką...
~•~●~•~
Tak więc, nazajutrz, zaraz po zajęciach udałyśmy się do domu kadry, a konkretniej do gabinetu pani Rose.
- Witajcie dziewczyny, proszę usiądźcie... - przywitała nas niezwykle serdecznie dyrektorka, sięgnąwszy do szuflady w biurku i wyjęła kilka kartek, gdzie został rozpisany cały plan zajęć dla dzieci. Kiedy już się z nim zapoznałyśmy, Elizabeth przedstawiła nam listę zasad, których mają przestrzegać goście akademii.
- Nasza pierwsza grupa, przyjedzie w sobotę, czyli już jutro, więc przygotujcie się dobrze i pół godziny przed wyznaczonym czasem, wyprowadźcie kuce na plac. Wszystko jasne?
Jednocześnie skinęłyśmy głowami.
- Dobrze. W takim razie nie zajmuję wam już więcej czasu.
Szybkim krokiem opuściłyśmy gabinet, kierując się wąskim korytarzykiem w stronę wyjścia.
- Kto oprócz nas bierze udział w tej całej zabawie? - zagaiła Anuś, zerkając kątem oka na pogniecioną karteczkę uwięzioną w mojej ręce.
- Wygląda na to, że zgłosili się Dago, Niki, Naomka, Oriane, Cole, Esma, Gaia, Ivar, Ada, Lou... - czytałam kolejno, mając skrytą nadzieję, że gdzieś tam schowały się jeszcze dwa imiona ale... Nie było ich tam - Muszę podskoczyć gdzieś na chwilę, spotkamy się u mnie, okey?
- Okey, okey, spokojnie, nie spiesz się! - zaśmiała się, odchodząc w bliżej nieznanym mi kierunku, zaś ja pognałam do akademika.
Nie trudno zgadnąć, gdzie wparowałam na samym początku. Po dłuższej chwili dobijania się do trzynastki, w końcu chłopak otworzył drzwi. Przed jego oczami na dzień dobry wylądowała zmasakrowana już do granic możliwości karteczka z planem - Chyba mam problemy ze wzrokiem. Możesz mi powiedzieć, kogo na tej liście brakuje?
- O rany... - przewrócił wymownie oczyma, z rozbawionym uśmiechem - Miałem inne plany na weekend, wiesz?
- Oj tam, pomógłbyś trochę. Wiesz, że nie mam cierpliwości do dzieci... - spojrzałam niewinnie na bruneta.
- Hm, zastanowię się...
- Idziesz, nie ma innej opcji, kochanie - pocałowałam chłopaka, po czym chwyciwszy za rękaw pociągnęłam za sobą do dziewiątki, gdzie zastałam Christi, do której również miałam dzisiaj wstąpić, ale jak widać zadziałała magia telepatii.
- Super że jesteś, mam sprawę... - zaczęłam, jednak ciemnowłosa od razu mi przerwała.
- Spoko, Ada nie pozostawiła mi wyboru, więc idę z wami - uśmiechnęła się szeroko, zerkając na grzebiącą w telefonie siostrę.
Niedługo potem w pokoju zjawiły się także Esma, Nao i Lou, dzięki czemu mogłyśmy zająć się ustaleniem podziału obowiązków, co nie zajęło nam jakoś strasznie dużo czasu, a że nikomu nie chciało się zbyt szybko zbierać, rozsiedliśmy się wszyscy na kanapie przed telewizją i taki stan rzeczy pozostał do późnej nocy.
~•~●~•~
Dotarłszy rano do stajni, zastałam już tam Esmę i Ivara, którzy krzątali się bo boksach.
- Zaraz wrócę, wyprowadzę tylko Sunny - zakomunikowała Müller zmierzając w stronę wyjścia z malutką, tarantowatą klaczką u boku.
Równo o dziesiątej, w Magic Horse zawitali państwo Korwin'owie będący opiekunami całej grupy. Wysiadłszy z białego jeep'a przywitali się serdecznie z równie podekscytowaną jak wczoraj (a może nawet bardziej?) Elizabeth, po czym wszyscy udaliśmy się na padok, gdzie czekały już przygotowane do jazdy kucyki. Ani się obejrzeliśmy jak stuknęła nam równa godzina zajęć, czym oczywiście dzieciaki nie były zbytnio zachwycone, bo oznaczało to dłuższą przerwę na odpoczynek dla koni, a tym samym konieczność przerwania zabawy.
- Za pół godziny będzie obiad - zakomunikował Gilbert, wychodząc z sąsiedniej stajni z dużym, gniadym ogierem, którego najwyraźniej miał w planie zabrać na kolejny trening. Widok ten oczywiście wywołał zamieszanie wśród dzieci, wszystkie momentalnie zbiegły się by pogłaskać biednego Faldo. Wierzchowiec cofnął się kładąc uszy po sobie i wydał z siebie chrobotliwe rżenie na znak, iż nie podoba mu się to krzykliwe stado.
- Faldo, Faldo, spokój... - Blythe ostrożnie poluzował uwiąz tak, by zwierzak mógł powoli się wycofać. Ku ogromnemu rozczarowaniu dzieciarni, byliśmy zmuszeni odciągnąć całą grupę od konia, a że nie wszyscy mieli cierpliwość do tłumaczenia upartym podopiecznym Akademii, iż do niektórych wierzchowców zwyczajnie podchodzić nie wolno; dzieciaki jakby nigdy nic dały nogę każde w innym kierunku. Jak na złość akurat w tym momencie musiała przed nami wyrosnąć pani Rose, którą najwyraźniej zdziwiła nasza bieganina.
- Co się tutaj dzieje? - przekroczywszy próg stajni przeskanowała wszystko oczyma.
- Em, bo widzi pani... - przygryzłam wargę, szukając spanikowanym wzrokiem drogi ucieczki od jej jakże przenikliwego spojrzenia, jednak po nieudolnych próbach, wreszcie zdecydowałam się dokończyć zdanie - ... trochę głupia sprawa bo... Jakby to powiedzieć... No, pogubiliśmy dzieci...
Boże, jak to musiało zabrzmieć?
- S-słucham?! - twarz kobiety przybrała dość dziwny wyraz, przez co poczułam się jeszcze bardziej nieswojo niż przedtem. Rose wyglądała jakby ktoś potraktował ją prądem, ja pewnie jeszcze gorzej. Na szczęście, w samą porę pojawiła się... Ana.
- Riley, mogę cię prosić na słówko? - przyjaciółka przebiegła po nas oczyma.
- Tak, przepraszam na moment... - mruknęłam speszona, usuwając się z zasięgu wzroku pani Elizabeth, niczym skarcony za szczekanie pies.
- Błagam, powiedz, że znalazłaś któregoś dzieciaka... - popatrzyłam na ciemnowłosą błagalnie, kładąc dłonie na jej ramionach.
Ku wielkiemu rozczarowaniu, pokręciła tylko przecząco głową - Nie.
- To co robimy?
- Nie mam pojęcia. To dziwne, za dużo ich żeby od tak sobie po prostu wyparowały...
- Dziewczyny, chodźcie do mnie - usłyszałyśmy za sobą. Rose wciąż stała w tym samym miejscu, a na jej twarzy malowała się teraz jedynie złość - Macie znaleźć te dzieci. Akademia ma je pod swoją opieką, jeśli któremuś z nich coś się stanie, cała odpowiedzialność za to spadnie na mnie, rozumiecie?
Mijała kolejna godzina, poszukiwania zdawały się nie mieć końca.
- To co robimy? Jaki mamy plan? - westchnęła zniecierpliwiona ciszą Christi.
- Nie wiem, szukaliśmy już wszędzie... - Bell podrapał się po głowie, przygryzając wargę.
- Oprócz krytej hali... - zaznaczyła słusznie Ana. Miała rację. Hala to idealne miejsce do ukrycia się, zwłaszcza jak się jest kurduplem i się można wcisnąć w każdy kąt. Oby nie przyszło im tylko do głowy wyprowadzenie z boksu któregoś z koni, to mogłoby się bardzo źle skończyć...
- Halo! Czy ktoś nas słyszy...? - czyjś krzyk przedarł się przez nasze głosy. Brzmiał niepokojąco znajomo. Po chwili ujawnił się także drugi głos, który oczywiście należał do...
- Naomi, Lou! Co wy tu robicie? - Riha wytrzeszczyła oczy zaskoczona, otwierając niewielki schowek, gdzie z ciemności wyskoczyły dziewczyny - Jak wyście się tam znalazły?
- Naprawdę musisz wiedzieć? - Nao przewróciła wymownie oczyma, z ciężkim westchnięciem oparłszy się o ściankę boksu - Te dzieciaki zaczynają mnie już powoli wkurzać...
- Słyszeliście to? - Esma uniosła brwi, odwracając się przez ramię w stronę boksu oznaczonego numerkiem osiem, należącym do miśka imieniem Wogatti. Tak, nie myliła się. W środku, wraz z mieszkańcem owej kwatery siedziała Diana.
- Jest tutaj! - pomachała nam wyprowadzając dziewczynkę z boksu.
- Całe szczęście... - odetchnęłam z ulgą. O jednego dzieciaka do ganiania mniej.
- Wiesz gdzie mogli się schować twoi koledzy? - zapytała Riha nachyliwszy się nad blondyneczką, jednak ta milczała jak grób.
- Jeżeli nam powiesz będziesz mogła posiedzieć jeszcze w stajni z Woggati, okey? - dorzuciła Ada.
Po dłuższym namyśle na ustach małej wykwitł szeroki uśmiech, uwydatniony białymi ząbkami w aparacie.
- Pobiegli tam - wskazała na kamienną ścieżynę prowadzącą bezpośrednio do budynku zajęć. Dobra, nie było tak źle. Teraz tylko musimy znaleźć pozostałe dzieci. No właśnie, tylko. Pięcioro dzieci. Zaledwie pięcioro, a rozbiegły się jakby ich było z pięćdziesiąt. Fascynujące. Oby nasza informatorka mówiła prawdę, bo jak się okaże, że musieliśmy drałować taki kawał drogi na próżno; to osobiście wsadzę wszystkich odnalezionych do boksu Black Scream.
- Tam są! - krzyknęła Ada, odwlekając na moment mój umysł od planów odnośnie stosownego karania winowajców; wskazując na zmykające już w podskokach ludziki.
Czym prędzej wystartowaliśmy za nimi. Boże, jakie to gnojstwo zwinne! Nie do wiary ile siły kumuluje się w tych karlich nóżkach. W całym tym zamieszaniu, ani się obejrzałam jak podczas gonitwy za jednym z dzieciaków, chcąc wykonać skok przez ogrodzenie, który przynajmniej w filmach akcji wychodził aktorom wyjątkowo zgrabnie; zaryłam w wielkim stylu, przy okazji posmakowując ogródkowej gleby. No super. Grządki pani Rose. Lepiej już chyba nie mogłam wylądować. Podniósłszy się czym prędzej z gleby, nawet nie spojrzałam na wyrządzone straty, pędząc co sił w nogach, w nadziei, że niejaki złośliwiec Kevin nie zdążył pobiec zbyt daleko lub co gorsza pobiec na skargę do opiekunów grupy, którzy znając życie, usytuowani w fotelach w domku kadry, kulturalnie popijają sobie teraz gorącą herbatkę u pana Rose. Po dłuższej chwili biegu, a właściwie podskakiwania na jednej nodze, bo w międzyczasie udało mi się zgubić nie tylko strzępki zdrowego rozsądku, ale i but, którego zapewne już nigdy więcej nie zobaczę, biorąc pod uwagę okoliczności w jakich zaginął; dotarłam do jednej ze stajni, gdzie zastałam oczywiście Anę. Dziewczyna zdawała się być jeszcze bardziej zbulwersowana ode mnie, podobnie jak zresztą Eska i Louise. Po wściekłych, jak i po części przygnębionych wyrazach ich twarzy, nie trudno było zgadnąć, czy udało im się kogoś złapać. Z naszym szczęściem i przebiegłością tej nadpobudliwej dzieciarni, równie dobrze możemy sobie od razu odpuścić.
- Dobra, nie stójmy jak kołki. Trzeba sprawdzić pozostałe stajnie i to szybko - zarządziła Esmeralda, opuszczając szybko budynek, a zaraz za nią podążyli także Nao, Lou, Christie, Niki, Cole i Ivar, zaś Ana, Ada, Oriane, Gaia, Bellamy i ja postanowiłyśmy jeszcze raz dokładnie przeszukać lonżownik.
~•~●~•~
Powoli dochodziła piętnasta. Jakimś cudem udało nam się dopaść w stajni dwójkę poszukiwanych gagatków - Ado i Davora. Szczerze powiedziawszy nie mam zielonego pojęcia, co oni tam właściwie robili, jednak pewne było, iż sytuację uratowały (na szczęście) zacinające się drzwiczki od boksu Blue Sky, przy których uciekinierzy tak uparcie majstrowali.
- To dokąd teraz? - zagaiła Oriane, gdy maszerowaliśmy strudzeni niczym ekipa ratunkowa ścieżką koło parkuru, w nadziei że gdzieś tutaj natkniemy się na któreś z dzieci. Chyba żadne z nas nie znało odpowiedzi na to pytanie. Byliśmy we wszystkich stajniach, na hali, lonżowniku, a nawet w paszarni i siodlarni.
Jak na złość, dla odmiany słońce postanowiło dziś zaszczyć niebo swoją obecnością i odpędziwszy chmury grzało niemiłosiernie, przez co wszystkim powoli zaczynało brakować sił na tą całą bieganinę. Nieoczekiwanie naszym oczom ukazała się znajoma sylwetka w oddali. Pan George uśmiechnął się szeroko na na nasz widok. Szczerze powiedziawszy nie wiem czy był to objaw dobrego nastroju, czy też rozbawienia zaistniałą sytuacją (tia, raczej bym obstawiała to drugie, zważywszy na nasze umordowane twarze, co dla niektórych pewnie mogłoby być nawet zabawne).
- Zobaczcie kogo spotkałem przy basenach - roześmiał się Lee, zerkając kątem oka w stronę wychodzących za nim z budynku Katriny i Marko. Baseny. Dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy? A zresztą, mniejsza. Grunt, że się wszyscy znaleźli.
~•~●~•~
- Dobrze się spisaliście - pochwaliła nas z promiennym uśmiechem trenerka, oparłszy się o drewnianą barierkę. Po dłuższej chwili, kobieta przywołała do siebie przybywającego właśnie na pastwisku Faldo, po czym dodała - Myślę, że skoro ta grupka rozbrykanych brzdący nie stanowiła dla was problemu, w przyszłym tygodniu moglibyśmy zorganizować kolejne zajęcia. Co wy na to?
Wszyscy wytrzeszczyliśmy oczy, części uczniów opadły jadaczki, a reszta... po prostu wzięła nogi za pas.
- Nie wiem jak ty, ale mam dziwne przeczucie, że lepiej na jakiś czas się stąd zmyć... - wysunęłam propozycję, gdy z Aną oddaliłyśmy się od trajkoczących nauczycieli - Przejażdżka po lesie?
- Okey, mnie pasuje - na twarzy dziewczyny wykwitł delikatny uśmiech - O ile nie będzie to kolejna krzakoterapia - dorzuciła po chwili.
Tak więc oporządziwszy kopytniaki wyprowadziłyśmy je na pobliską polanę, skąd pogalopowałyśmy wydeptaną, piaszczystą trasą przez las.
- Co powiesz na mały wyścig nad brzeg morza? - zaproponowała przyjaciółka, gdy znalazłyśmy się nieopodal sosnowego boru.
- To wyzwanie?
- A jeśli nawet, to co?
- To przegracie z kretesem! - roześmiałam się triumfalnie, klepnąwszy zad karoszki, która w jednej chwili ruszyła dzikim cwałem przed siebie, nie zważając na napotykane przeszkody, w tym liczne krzewy, których gałęzie oczywiście nokautowały również mnie, przez co byłyśmy zmuszone trochę zwolnić. Korzystając z okazji, Ana i jej wierny kompan bardzo szybko nas wyprzedzili i w efekcie już po kilku sekundach znaleźli się hen daleko przed nami, nie pozostawiając nawet cienia szansy na wygraną. Dotarłyśmy do plaży niecałe dwie minuty po nich.
- Wow, niezły jest! - wysapałam spoglądając z podziwem na Charlie'go spokojnie przeżuwającego kawałek marchwi.
- Prawda? - pogładziwszy pupila po głowie, Ana zgrabnie zsunęła się z siodła, po czym nie czekając na pozwolenie zdjęła szybko buty i pobiegła w stronę morza - Co z wami? Chodźcie! - zachęciła gestem ręki, będąc już po kolana w słonej wodzie.
W obawie o swą właścicielkę, która najwyraźniej zdaniem biednego Mon'a mogła utonąć; ogier bez chwili wahania z głośnym pluskiem pognał jej na ratunek.

Anuś? ^-^

25 punkcików *.*

Od Mali C.D Any

- Dzisiaj mój czas na dyżur stajenny - mruknęłam zła, spadając z łóżka, podbiegła do mnie Adi liżąc mnie po twarzy, poszłam do łazienki i uszykowałam się. Wzięłam psa na ręce i pobiegłam do stajni, nareszcie rozpoczęły się wakacje i koniec ze szkołą. Sypiąc karmę, zatrzymałam się przy boksie 4, a dokładnie boksie Wings.
- O, nie wiedziałam, że twoją specjalizacją jest cross. To moja ulubiona dyscyplina w jeździectwie.
Pogłaskałam klacz po głowie.
- Może uda mi się namówić instruktorkę, aby wziąć cię na jazdę.
Poszłam nakarmić resztę koni, dając im smakołyki i głaszcząc mimo pragnienia wskoczenia na jednego z nich i pojechania na krótki spacerek wokół akademii to pamiętam, jak ostatnim razem się skończyło nieostrożne siedzenie z koniem w boskie. Zaraz po nakarmieniu koni po cichu weszłam do stajni koni prywatnych, interesował mnie ów nowy koń, który przyjechał kilka dni temu, ponoć był to koń Any, ale chciałam się upewnić. Oglądając wszystkie konie, podeszłam do ostatniego wierzchowca, Ogier Andaluzyjski - siwy, pewnie do ujeżdżenia, wybiegłam ze stajni i czym prędzej pobiegłam do pokoi, aby nikt mnie nie zauważył. Gdy już miałam wejść do swojego pokoju, zderzyłam się z kimś ku mojemu zdziwieniu była to Ana.
- Cześć, Ana.
- Hej, co tak wcześnie robisz na korytarzu?
- Dyżur stajenny.
- Am. Idę nakarmić Charliego, chcesz ze mną?
- Chętnie jeszcze go nie widziałam...
Szłam z Aną do stajni i po pół godziny wróciłyśmy, przygotowując się do spędzenia wolnego czasu w pożyteczny sposób aż do jazdy, którą mamy osobno, do czego nadal się nie przyzwyczaiłam.
O 16.00 poszłam do stajni spytać się trenerki czy będę mogło wsiąść na Wings, trenerka powinna być już w stajni przynajmniej zazwyczaj była. Dzisiaj poszczęściło mi i była tam gdzie zawsze.
- Pani Lauro, mogłabym na tej jeździe wziąć Wings, bo na Lemon troszeczkę mi się znudziło.
- Na Wings? Przecież nie jeździsz w tym stylu, tylko w klasycznym.
- Wiem, ale specjalizacją Wings jest cross, a ja chciałabym się kształcić w tę stronę.
- Rozumiem, ale Blanca jest od 7 dni w stajni i trzeba ją rozruszać.
-Deklaruje, że po jeździe przyjdę i ją wezmę na ujeżdżalnie.
-Byle żeby nie skończyło to się tak jak poprzednio wędrówką na cały dzień do lasu.
-Obiecuje, ale w takim razie mogę wsiąść na Wings.
-Tak bierz ją i trochę rozruszaj.
Szczęśliwa pobiegłam do pokoju uszykować wszystko na jazdę. Kilka osób się zdziwiło, kiedy wsiadłam na Wings w klasycznym siodle i ogłowiu i na dodatek, że mieliśmy dzisiaj skakać. Rozgrzewka nie była trudna, kłus, galop, czułam się jak w niebie, koń idealny dla mnie, szybki, ale zrównoważony i posłuszny. Problem zaczął się, kiedy zaczęliśmy małe skoki, dokładnie cavaletti, jechałam ostatnia i szczerze miałam wielkie szczęście zatrzymując się chwile, aby zrobić jeszcze więcej miejsca przez Gaią na Paris. Lecz tak pociągnęła mnie do przodu, że gdyby nie już wcześniej zrobiony półsiad najpewniej bym spadła, ale skakała idealnie, tylko z szybkością był problem, bo jeszcze przyspieszyła, aby dogonić konia z zastępu. Po jeździe rozsiodłałam klacz i poklepałam ją po szyi za jazdę. Gdy już miałam wyjść ze stajni, przypominała mi się jeszcze jedna rzecz.
- Blanca.
Wróciłam się do końca stajni i otworzyłam boks klaczy, zakładając jej kantar, podeszłam i podpięłam ją do stanowiska, aby ją wyczyścić i osiodłać. Drzwi do stajni otworzyły się i ktoś wszedł do środka, ale za bardzo nie zważałam kto to.
-O Mali, masz dodatkową jazdę.
-Nie po prostu ubłagałam trenerkę na innego konia i teraz muszę rozruszać tę kobyłkę - powiedziałam to do jeszcze nie wiedziałam kogo głaszcząc klacz.
-Idę właśnie z Charliem na ujeżdżalnie poćwiczyć, nie wiem, czy z jakimś koniem będzie mu dobrze.
-Ana. Oczywiście, że będzie, z resztą nie będziemy jeździć koło siebie, więc nie powinno się stać.
-Dobra, ale poczekaj na mnie.

(brak weny zmusił mnie do długiej przerwy, ale w końcu wena przybyła)

Od Any C.D Davida - zadanie 5

Dzień po wycieczce do sklepu z Davidem zaspałam.
No dobra, może nie tyle zaspałam, co dźwięk budzika nie był dla mnie wystarczającą motywacją do wstania.
Tak czy inaczej, wypadłam z pokoju z Ghostem pół godziny później, niż zazwyczaj, i pognałam do stajni, żeby ogarnąć Charliego, zanim wypuszczę go na padok. Żeby mnie kompletnie dobić, mój kochany Siwek musiał wstać w złym humorze. Gdy podeszłam do jego boksu, zarżał cicho na powitanie, ale na tym jego przyjazne zachowania się zakończyły. Ledwo otworzyłam zasuwę, naparł na drzwi i taranem przedarł się na zewnątrz. Tyle bym go widziała, gdyby nie kręcący się nieopodal Ghost, który na widok biegnącego w jego stronę konia zawarczał ostrzegawczo, a gdy to nie podziałało, zaszczekał, na co Charles zrobił w tył zwrot i z powrotem wszedł do boksu, by zacząć ostentacyjnie przeżuwać siano.
Westchnęłam zrezygnowana i popatrzyłam na zegarek. 07:30. Przeniosłam wzrok na ogiera, a właściwie jego zad, który właśnie wystawił w moim kierunku...
Cofnęłam się szybko, cudem unikając lecącego w moją stronę kopyta. Zamknęłam boks i oparłam się o niego, patrząc na fochniętego konia.
- Boże, Charles - westchnęłam. - Chcesz cały dzień tutaj stać?
Siwy w żaden sposób nie zareagował.
- Super - warknęłam. Spojrzałam na mojego huskiego, który właśnie obwąchiwał się z Melindą. Z tego wszystkiego nie miałam kiedy zabrać go na porządny spacer, którego brak sprzyjał wymyślaniu przez Ghosta durnowatych rzeczy, typu dorwanie się do rzeczy moich współlokatorek i rozwleczenie ich po całym pokoju...
Ponownie westchnęłam. Ten dzień zdecydowanie nie zapowiadał się zbyt dobrze...
Ponowne spojrzenie na zegarek upewniło mnie, że nie zostało mi już zbyt wiele czasu do porannych zajęć. Wzięłam głęboki oddech i zebrałam w sobie wszystkie pokłady cierpliwości, jakimi dysponowałam, zanim zdecydowanym ruchem otworzyłam ponownie boks.
- Dobra, chłopie, nie mam dzisiaj czasu na twoje humory - gdy koń podniósł zadnią nogę do kopnięcia, pacnęłam go ręką w zad. Natychmiast opóścił tylną kończynę, a nawet oderwał się od siana, żeby na mnie spojrzeć. - Przez ciebie nie zdążę zjeść śniadania, a podobnie jak ty nie lubię chodzić głodna. Więc weź się łaskawie zbierz do kupy i współpracuj - chwyciłam konia za kantar, który cały czas nosi na sobie, i bez cackania przypięłam do niego uwiąz.
Cóż, moje pokłady cierpliwości z rana najwyraźniej nie są zbyt duże, ale co tam. Grunt, że zadziałało.
Wyprowadziłam Księcia z boksu, przywołując Ghosta do nogi i tak całą trójką wyszliśmy ze stajni. Spuściłam Charliego na pojedynczy padok, zostawiłam uwiąz przewieszony przez ogrodzenie mając nadzieję, że nikt go nie przywłaszczy do popołudnia, przebiegłam drogę do akademika z huskim przy nodze, wpadłam zziajana do pokoju, pozgarniałam wszystkie rzeczy, którym mogło grozić zniszczenie przez niewyżytego psa, wrzuciłam je do pokoju z drzwiami, zgarnęłam plecak z rzeczami do szkoły i zamknęłam Ghosta w przedpokoju, zostawiając mu Winter za towarzyszkę.
Gdy w końcu dotarłam zziajana do klasy języka chorwackiego, było pięć po ósmej. Oczywiście nauczycieka musiała się akurat dzisiaj, prawdopodobnie pierwszy raz w swojej karierze, nie spóźnić. I najwidoczniej jej również humor nie dopisywał, bo na dzień dobry zadała pracę domową, czego nigdy nie robi, dodając, jak to określiła, "mały bonus dla spóźnialskich", w postaci eseju na przynajmniej cztery strony, dotyczącego problematyki omawianego właśnie przez nas utworu. Gdy to usłyszałam, miałam ochotę rąbnąć głową w ławkę. Obawiałam się jednak kolejnego bonusu za taki wyczyn, poprzestałam więc na posłaniu w myślach wiązanki przekleństw w stronę profesorki.
Reszta dnia również nie należała do najprzyjemniejszych. Tym bardziej że musiałam przeżyć go na pusty żołądek, bo zapomniałam zabrać lunch z kuchni.
Po lekcjach, gdy miałam nadzieję na zjedzenie czegoś, podeszła do mnie pani Laura z zapytaniem, czy nie objeździłabym dla niej Sifila, bo miał dłuższą przerwę i może kombinować pierwszy raz pod siodłem, przez co nie chciałaby go dawać od razu komuś z grupy początkującej. Chcąc nie chcąc zgodziłam się pomóc, przez co zamiast zjeść w końcu porządny posiłek, szykowałam Sifila do jazdy. O 13:25 byłam gotowa, wyszłam więc z wałahem na plac. Jak można było przewidzieć, dłuższa przerwa w treningach odbiła się na nim zdecydowanym nadmiarem energii, który koniecznie chciał gdzieś spożytkować. Miałam więc jazdę bogatą w nieautoryzowane zagalopowania i wesołe bryknięcia. Do tego skoki nad kawaletką, którą powinien przejść kłusem oraz szalony galop z prawie-glebą zarówno moją, jak i konia, gdy ten pogubił nogi.
Z wymęczonego Sifila zeszłam równie wymęczona ok. 15:00, czyli akurat, żeby zdążyć przygotować się na moją jazdę. Z panem Blythem. Na Charlesie.
Po prostu żyć nie umierać...
Siwemu humor od rana się nie poprawił, więc złapanie go zajęło mi więcej czasu, niż zwykle. Gdy w końcu przyprowadziłam go do koniowiązu, zostało mi pół godziny do treningu. Zanim wróciłam z siodlarni z całym sprzętem, Charlie zdążył się odwiązać i właśnie zaznajamiał się z jednym z koni stajennych. Czym prędzej odciągnęłam go od kolegi, który zaczął już płaszczyć uszy. Ponownie przywiązałam Siwego do koniowiązu i zaczęłam zabiegi pielęgnacyjne. Gdy w końcu uporałam się z całym jego osprzętem i wyprowadziłam na plac, była równo 16:00. Tym razem szczęście postanowiło się do mnie uśmiechnąć, bo pan Blythe był zajęty rozmową z Adrianną dosiadającą Szafira i nie zauważył mojego przyjścia na styk (czyli w jego mniemaniu spóźnienia). Zanim skończył konwersację, siedziałam już w siodle i starałam się nie wyglądać na zbytnio zasapaną.
Charliemu ogarnięcie się zajęło dobre pół treningu. Swoją drogą, wypełnionego wykrzyczanymi pod moim adresem uwagami pana Blytha. Najczęściej powtarzającymi się było "Skoro kupiłaś sobie konia z takim charakterkiem, to teraz sobie z nim radź!" albo "Wyobraź sobie, gdzie mam to, że ma gorszy dzień! Nie ma prawa mieć gorszego dnia na treningu! Ma robić to, co mu pokazujesz, a jeśli tego nie robi, to znaczy, że źle pokazujesz!" czy też "Jeśli to był chód boczny, to ja jestem krasnal ogrodowy! Jeszcze raz!". I tak to się ciągnęło, a ja z każdą chwilą byłam coraz bardziej pewna, że w którymś momencie po prostu zsunę się ze zmęczenia i głodu z siodła i już nie wstanę.
Po treningu pan Blythe kazał mi zostać na placu. Odprowadziłam resztę grupy kierującą się do stajni wzrokiem, na współczujące spojrzenie Riley odpowiadając środkowym palcem wycelowanym w plecy naszego instruktora ujeżdżenia, doprowadzając tym przyjaciółkę do śmiechu.
Jak można się było spodziewać, Tyran zrobił mi pogadankę trwającą chyba z dwadzieścia minut. A potem kazał mi iść za nim razem z Siwym.
Zaprowadził nas na tor wyścigowy. Gdy się do mnie obrócił, uniosłam pytająco brew.
- Przerwy w treningach nie są w jego przypadku dobrym pomysłem, bo jak jest wypoczęty, to za bardzo kombinuje - oznajmił oczywistość. - Wskakuj na siodło i zrób z nim co najmniej ze trzy okrążenia porządnym galopem, a jutro powtórka treningu z samego rana. O 7:30 na hali. I nie ma wykrętów. Także sugeruję ci po tym galopie odpocząć, bo widzę, że jesteś dzisiaj nie do życia.
Z tymi słowami wszedł ze mną i Charliem na tor, przytrzymał mi konia, żebym mogła wsiąść, po czym zewakuował się za ogrodzenie, zostawiając mnie samą z Księciem. Odetchnęłam głęboko kilka razy, starając się ogarnąć po całym tym beznadziejnym dniu, zanim poderwałam Charlesa do galopu. Na początku ruszył leniwie, widocznie niezadowolony, że każą mu jeszcze pracować. Jednak po chwili chyba mu się spodobało, bo przyspieszył. Gdy zostało nam jeszcze jedno okrążenie, zaczął zwalniać. Stwierdziłam, że widocznie nie daje już rady, ale pan Blythe powstrzymał mnie przed zatrzymaniem się.
- Zostało ci jedno okrążenie, a jemu się po prostu nie chce. Niech nie wydziwia i biegnie!
Gdy w końcu skończyliśmy, Siwy dyszał ciężko i patrzył z niemym wyrzutem na instruktora, jakby wiedział, przez kogo musiał się tak namęczyć. Ja również ledwo zipałam i w tym momencie jedyne, o czym myślałam, to ciepła kolacja i wygodne łóżko. Zresztą, co tam, kanapa też brzmiała całkiem dobrze.
Odprowadziłam ogiera do boksu w asyście pana Blytha, który znowu zaczął raczyć mnie uwagami, tym razem pozytywnymi, na temat współpracy mojej i Charlesa. Skończył, gdy zamknęłam mojego konia w boksie i ruszyłam ze sprzętem do siodlarni. Spojrzał na zegarek, rzucił "Nie zapomnij o jutrzejszym treningu" i zniknął.
Odłożywszy wszystko na miejsce, wyciągnęłam marchewkę z pojemnika w mojej szafce, przeszłam do paszarni, nabrałam miarkę owsa i z tym arsenałem wróciłam do Charliego. Wsypałam mu kolację do żłobu, po czym wyszłam ze stajni, mając nadzieję na zjedzenie czegoś w ramach podsumowania tego najprawdopodobniej najgorszego dnia mojego życia.
Równo ze mną, ze stajni akademii wyszedł David. Właśnie odpalał papierosa, kiedy podeszłam do niego i zagadnęłam:
- Już po treningu?
Odwrócił się w moją stronę, uśmiechając się lekko.
- Tak, ja mam już wolne, a ty?
- O dziwo i na szczęście: tak - w tym momencie zobaczyłam kątem oka idącą w naszą stronę panią Smith. Jeszcze nas nie zauważyła, ale prowadziła Wings, która nie wyglądała, jakby miała iść do boksu, wnioskując po tym, że była w całym osprzęcie i nie wyglądała na zmęczoną. Po przejściach dzisiejszego dnia zareagowałam instynktownie i wepchnęłam Davida do stajni, żeby jak najszybciej zejść instruktorce z oczu, co by nie wcisnęła mi kolejnego konia do objeżdżenia.
To chyba zaczyna powoli zakrawać na paranoję...
- Wybacz, ale musimy uciekać - powiedziałam poważnie, ale David najwyraźniej wziął to za żart, bo z uśmiechem na ustach rzucił niedopalonego papierosa na ziemię i go przydeptał.
- Przed czym uciekamy? - zapytał David, podążając za mną na drugą stronę stajni, gdzie było tak zwane "tylne wyjście".
- Przed panią Montgomery.
- Z jakiegoś konkretnego powodu?
- Chciałabym coś zjeść.
Spojrzał na mnie zdezorientowany, zanim zapytał.
- To była zmiana tematu, czy odpowiedź na moje pytanie?
- Odpowiedź - wyszliśmy na dwór i skierowaliśmy się do stołówki. - Od rana nie miałam nic w ustach, jestem głodna jak wilk, wymęczona trzema szalonymi jazdami i humorami Charliego. Do tego niezachwycona perspektywą jutrzejszego dodatkowego treningu, przez który muszę się zerwać z łóżka około 6:00 oraz ogromu pracy domowej z chorwackiego. - zamilkłam na chwilę, żeby złapać oddech. - Ale niejedzenie przez cały dzień jest zdecydowanie najgorsze z tego wszystkiego.

David? :3

Ładnie napisane opowiadanko, 45 punkcików ^^

piątek, 13 lipca 2018

Od Davida C.D Any

Przyglądałem się ogierowi był naprawdę spokojny. W mojej poprzedniej stajni większość koni miała diabła w oczach. Był zawsze pobudzone kopały przodami i okropnie rżały przesypując z nogi na nogę. Tutaj, większość była spokojna.
- Cóż, nie ma problemu, nie raz ogarniałem takie rzeczy. Przygotowywania koni do zawodów u mnie to nie tylko golenie.
- To cudownie.
Dziewczyna wyszła z boksu, po czym podała mi nożyczki i grzebień.
- Proponuje zrobić to ale na solarium. Nie chcesz chyba aby jadł swoje włosy.
- Popieram.
Ana zapięła linkę po czym poszła z koniem w zaproponowane miejsce. Zgarnąłem rzeczy i udałem się za nimi. W końcu mogłem przystąpić do pracy.
W towarzystwie, czas szybko i miło upłynął, zanim się obejrzałem to już skończyłem. Efekt końcowy całkiem mi się spodobał i Ana też nie narzekała gdy zaplatała grzywę. Zabraliśmy ogiera do boksu, przy okazji dorzuciłem mu trochę siana z beli.
- Skończone, dzięki za pomoc to co pokażesz mi teraz Miriam ?
- Jasne.
Pewnym krokiem udaliśmy się do innej stajni gdzie w boksie stała upatrzona prze zemnie klacz. Cichutko zarżała na nasz widok. A gdy tylko weszliśmy do boksu dokładnie nas obszukała. Nie zdziwiłem się, że moja towarzyszka ją poczęstowała kilkoma smakołykami.
- Jest bardzo sympatyczna.
Złapaliśmy za szczotki i wyczyściliśmy ją aby wyglądała, na zadbaną.
- A tam stoi Crix - Wskazałem na jeden z boków z naprzeciwka.
Ana wyszła i przyjrzała się ogierowi.
- Jest większy od Miriam, myślę, że wyglądałbyś na nim całkiem fajnie.
- Wiem ale charakter ma trudnawy.
- Wszystko można wypracować, przyznaje masz ciężki wybór do dokonania.
Zebraliśmy się i wyszliśmy ze stajni, odpaliłem papierosa.
Po kilku minutach zawinęliśmy się do swoich pokoi. Nakarmiłem psa po czym ogarnąłem się i usiadłem przed laptopem. Gdy wybiła godzina 23:30 stwierdziłem, że pora spać.
Po przebudzeniu się, była poranna rutyna, zajęcia dłużące się w nieskończoność. Gdy dobiegły końca zabrałem psa na spacer i poszedłem pomagać w stajni. O 16:30 byłem już na placu wraz z Paris. Jazda minęła mi szybko a że moja grupa jest mała to szło nas wszystkich ogarnąć. Po treningu zabrałem klacz na myjkę i rozsiodłałem po czym schłodziłem jej nogi i całą opłukałem zimną wodą. Zaprowadziłem do boksu dorzucając jej trochę siana. Wyszedłem przed stajnie zapalić, gdy nagle ktoś się odezwał.
- Już po treningu ?
Odwróciłem głowę i uśmiechnąłem się lekko do Any.
- Tak ja już mam wolne a ty ?

<Ana>

środa, 11 lipca 2018

Od Any C.D Davida

- Chyba nie miałam okazji jej jeszcze poznać. Możemy później do niej podjeść - zaproponowałam, kończąc rozplatanie grzywy Charliego. - Podałbyś mi szczotkę do grzywy? Masz ją pod nogami - poprosiłam Davida.
Podniósł i podał mi przedmiot, o który poprosiłam, a ja zabrałam się za rozczesywanie włosów Siwka. Sięgały mu już na wysokość łokcia, więc czy tego chciałam, czy nie, musiałam je zapleść, żeby nie przyszedł następnego dnia z pastwiska z jednym wielkim kołtunem na głowie... Zagryzłam w zamyśleniu wargę, przeciągając metodycznie szczotką po grzywie Charlesa. Ogier w tym czasie zdążył się napatrzeć na Davida i postanowił przejść do następnego etapu poznawania kogoś nowego, mianowicie żucia jedzenia.
Przysunął łeb do chłopaka, obwąchał go pobieżnie, a potem przystawił nos do jego kieszeni i począł je skubać zębami, w poszukiwaniu smakołyków.
- Przestań - rzuciłam, podkreślając słowa pacnięciem Księcia w szyję. Koń natychmiast zaprzestał akcji poszukiwawczej i schował łeb do boksu, żeby spojrzeć na mnie wzrokiem niewiniątka. Pokręciłam pokonana głową i podjęłam przerwane zajęcie.
- Będziesz teraz na niego wsiadać? - usłyszałam pytanie z bliższej niż ostatnio odległości. Odwróciwszy głowę, zobaczyłam, że David wszedł do boksu i właśnie mizia Charliego między uszami.
- Nie dzisiaj - odpowiedziałam. Skończyłam rozczesywać grzywę Siwego. Spojrzałam krytycznie na swoje dzieło, by po chwili zapytać: - Masz pewną rękę i jakiekolwiek umiejętności fryzjerskie?
David spojrzał na mnie, jakby nie do końca dowierzał temu, że zadałam mu to pytanie.
- Wyluzuj - rzuciłam z uśmiechem na ustach. - Jesteś pierwszą osobą, która się napatoczyła, to pytam. Chciałam mu przyciąć nieco grzywę - wskazałam ogiera ruchem głowy. - Nie na zero, tylko mniej więcej tyle - wzięłam grzywę między dwa palce i pokazałam jakiej długości chciałabym się pozbyć. - Generalnie mogłabym to zrobić sama, ale może złoży się akurat tak, że lepiej się na tym znasz. A że nie chcę mieć potem konia wyglądającego jak strach na wróble, czego obawiam się po mojej ingerencji w długość jego włosów, to pytam, a nóż widelec znajdę kogoś o ukrytym talencie fryzjerskim... - zdałam sobie sprawę, że bredzę, więc czym prędzej ucięłam wywód ponowieniem pytania. - To jak? Podejmiesz się tego arcytrudnego zadania? - posłałam mu promienny uśmiech, kładąc rękę na kłębie Charliego, na co ogier prychnął, jakby zachęcając Davida do odpowiedzi.

David?