Nigdy nie przyszło mi nawet do głowy to, że kiedykolwiek to
powiem – jednak przyznać trzeba, że życie potrafi być niesamowicie przewrotne.
Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z tego, że potrzeba naprawdę niewiele, aby
wszystko, dosłownie wszystko wywróciło się do góry nogami. Wystarczy jeden
moment, jedna osoba, a nawet i jedno słowo czy niepozorny gest, żeby wszystko
wydawało się zupełnie inne, aniżeli było jeszcze zaledwie chwilę wcześniej.
Wystarczy przerwać rutynę, zaprzestać pochwalaniu nudnej melancholii, dojrzeć
zwyczajnie to, co otacza nas dookoła, bo bezdyskusyjnie pozostawiony jest fakt,
że otacza nas wiele, mniej lub bardziej ważnych, cokolwiek zmieniających
rzeczy. Jednak każda wnosi do całej historii coś, co ostatecznie powoduje, że
jej koniec różni się diametralnie od początku – gołym okiem zauważalny jest
kontrast, który w większości przypadków zastosowany został całkowicie
przypadkiem, jakby przez omyłkę, chwilowy brak skupienia.
Nigdy nie powiedziałbym, że cokolwiek we mnie się zmieni, a
już tym bardziej w otoczeniu, w którym przyszło mi żyć. Z mojego punktu
widzenia, a jak wiadomo, zależy on tylko i wyłącznie od punktu siedzenia,
wszystko wciąż było takie samo, a już na pewno nie lepsze, jak mogłoby się to
wydawać. Sądziłem, że nic nie uległo jakiejkolwiek zmianie, poprawie, a ja sam
wciąż tkwię w martwym punkcie, z którego nijak nie potrafię się wyrwać. Jak
tylko się okazało, wcale nie było tak, że dookoła mnie brakowało pomocnych
dłoni – zwyczajnie nie chciałem ich widzieć, nie mówiąc już o tym, aby
skorzystać z ich przychylności. Z każdym dniem, pozwalałem na to, aby pogrążyć
się we własnych żalach, jakby zupełnie pomijając wszelkie pozytywy, które choć
niezbyt imponujące pod względem ilości, to wiele wnoszące do mojego istnienia,
czy tego chciałem, czy też nie. Wolałem jednak, uświadamiać się w tym, dzięki
niezwykłej życzliwości „bliskich” mi osób, że to, że jestem tu, a nie gdzie
indziej, jest zwykłą pomyłką. Zwykłym zrządzeniem losu, chwilowym szczęściem,
które według niektórych, a w tym także i mnie, zaraz ulotni się, pozostawiając
po sobie tylko i wyłącznie długotrwałe rozgoryczenie, z racji, że pozwoliłem
sobie na ukazanie tej słabości, jaką byłaby naiwność w wierzeniu, że los się do
mnie uśmiechnął.
Najmocniej utwierdzała mnie w tym kobieta, która od przeszło
dwudziestu lat podaje się za rzekomą osobę, która miała mnie urodzić. Według
wszelkich papierów nie papierów, była i będzie moją matką. Definicja tego
słowa, pojawiająca się w głowie zaraz po tym, jak się je usłyszy, jest jasna i
dosyć jednolita dla wszystkich – kobieta, która nie dość, że dała kolejnemu
obywatelowi życie, to na dodatek niejako poświęciła się, zajmując się na
dodatek wychowaniem dziecka, w założeniu tak, aby wyrosło ono na jak
najlepszego człowieka.
Oczywiście, że istnieją i istniały matki, które rzeczywiście
wzięły sobie to do serca – z przykrością stwierdzić jednak muszę, że istnieją
także te „odłamy”, które sądzą, że jest to jednym, wielkim kłamstwem, a ich
rzekome macierzyństwo powinno wyglądać inaczej.
Nad czym tu się rozwodzić? Jedna z wielu kobiet na tym
popieprzonym świecie, zdecydowała się na związek z przypadkowym mężczyzną,
który, naturalnie, okazał się nie być wcale tak wielką miłością, jak wydawać
mogło jej się na samym początku znajomości. Trudno, stało się – dziecko
najwidoczniej nie było problemem w tym, aby dalej kontynuować swoje życie
takim, jakie było wcześniej.
Byłem po prostu zbędną przeszkodą w tym wszystkim, która,
jak uważała moja matka – nigdy nie znajdzie sobie kogoś, kto będzie kochał ją
bardziej, niż ona sama. Delilah uparcie uważała bowiem, że wdałem się
całkowicie w ojca – nie dość, że wyglądałem jak jego rzekomy bliźniak, to w
dodatku ponoć byłem i jestem takim samym nieudacznikiem jakim i on był. W
związku z tym, rodzicielka z całego serca życzyła mi na odchodne, abym nie
znalazł nikogo, kogo „zaślepiłbym swoją miłością”, aby nie wyrządzić „wybrance
serca” takiej samej „krzywdy”, jaką „wyrządził” mojej matce mój rodziciel.
W każdym bądź razie, zanim wszystko wyglądało tak, jak
wygląda w chwili obecnej, kilkakrotnie zdarzało mi się niemalże stracić głowę
dla dziewczyny, która z obecnego punktu widzenia wcale nie była tego warta. Za
każdym razem, wydawało mi się, że jest to ta jedyna, w związku czym robiłem
wszystko, żeby nie dość, aby się mną zainteresowała, to w dodatku została przy
mnie jak najdłużej. Dosłownie, robiłem wiele głupot, których jednak nie żałuję
– straciłem kilku rzekomych przyjaciół, którzy z „dobrego serca” odradzali mi
danej wybranki, sądząc, że bez niej żyć będzie mi się o wiele lepiej. Jak to
bywa, wolałem nie dość, że ufać swoim wyborom, to ślepo podążać za
dziewczynami, dla których pozjadałem wszystkie, dosłownie wszystkie rozumy.
Wszystkie jednak związki, te bardziej poważne lub nieco mniej, kończyły się
rozejściem się w dwie strony, naturalnie za urażeniem jednej ze stron. Za
każdym razem okazywało się, że któreś z nas nie sprostało danym oczekiwaniom –
one nie lubiły w większości ani mojego środowiska ani rzeczy, które szczerze
mnie cieszyły, a ja nienawidziłem w wielu z nich całkowitego braku dystansu do
samych siebie, co skutecznie utrudniało nam wzmacnianie jakichkolwiek relacji.
Cóż, zwyczajnie nigdy nie miałem żadnych barier co do tego, aby żartować w
pewien sposób zarówno z siebie, jak i z osoby, z którą akurat przebywałem.
Tak czy inaczej, wszystkie związki kończyły się klapą, aż w
końcu zniechęciły mnie do tego wszystkiego na tyle, że przekreśliłem wszelkie
kontakty z płcią przeciwną na rzecz samego siebie.
Wyjazd tu, do Akademii, sprawił jednak, że wszystko potoczyło
się zupełnie inaczej.
Nawet nie spostrzegłem momentu, w którym minęło pierwsze pół
roku, które spędziłem w Miami. Wszystko potoczyło się naprawdę szybko –
pierwsza poznana osoba, zresztą ta sama, która przeze mnie stąd wyjechała,
poznanie Vivian, bez której nie wyobrażałem sobie jakiejkolwiek przyszłości,
kupno mojego pierwszego kopytnego dziecka, Dream Catcher’a, aż w końcu
zaręczyny, które miejsce miały dnia poprzedniego.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że wydarzyło się tu tak
wiele. Tak wiele rzeczy pięknych, które ukształtowały mnie takiego, jakim
jestem teraz, jak i dużo rzeczy przykrych, które niekoniecznie chciałem chować
w swojej pamięci. Całość sprowadzała się do tego, że naprawdę cieszyłem się z
tego, jak do tej pory potoczyło się moje krótkie życie. Podjąłem wiele decyzji,
w tym także tych pochopnych, ale nie żałowałem na pewno jednej, dla mnie
najważniejszej – decyzji o tym, żeby spróbować z Vivian rozpocząć wspólną
przyszłość, mając przy tym nadzieję, że będzie trwała ona jak najdłużej.
~**~
- Dzięki Twojej wspaniałej kondycji zaraz nie zdążymy na
śniadanie, Vivian – jęknąłem, kiedy dziewczyna jak gdyby nigdy nic powoli
schodziła po schodach, najwidoczniej ciesząc się z tego, że przy tak
prozaicznej czynności z łatwością może wyprowadzić mnie z równowagi. Żeby
pogłębić moją irytację, po chwili zaczęła liczyć każdy schodek, który
pokonywała z prędkością rozpędzonego żółwia. Kiedy doliczyła do czterech,
chwyciłem ją w talii, przerzucając ją sobie przez ramię.
- Tobie akurat przydałoby się, żebyś przez jakiś czas nic
nie jadł – mruknęła niezadowolona z faktu, że uniemożliwiłem jej samodzielne
poruszanie się. Widocznie chcąc spowodować, abym z powrotem odstawił ją na
podłogę, zaczęła delikatnie ciągnąć za końcówki moich włosów, na co wzmocniłem
jedynie uścisk na jej plecach, w miejscu których szczelnie ją przytrzymywałem.
Na szczęście szybko doszła do wniosku, że nie uda jej się przekonać mnie do
tego, abyśmy ponownie wlekli się w stronę stołówki, zamiast już dawno na niej
być.
- Czy Ty coś sugerujesz, Skarbie? – zatrzymałem się jednak
na chwilę, co dziewczyna momentalnie wykorzystała, zeskakując w ekspresowym
tempie z mojego ramienia. Unosząc jedną ze swych brwi do góry, zmierzyłem ją
wzrokiem, usilnie starając się wyłudzić od niej jakiekolwiek informacje.
- Ja? Coś Ty – mruknęła, po czym nie czekając nawet na mnie
ruszyła w stronę odpowiedniego pomieszczenia, do którego odwiedzenia zmuszałem
ją od przeszło piętnastu minut. Otworzywszy jedynie drzwi, zaczekała aż przejmę
od niej rolę przytrzymywania ich.- Jedynie za niedługo nie zmieścisz się w
przejściu, ale to tylko tyle.
- Ach, tak? Bo wiesz, nie wydaje mi się, żeby z Tobą było
lepiej – uśmiechnąłem się szeroko, na co Vivian wywróciła swoimi pięknymi,
zielonymi oczami.
- W moim przypadku, to, że przestałam de facto biegać, jest
Twoją winą – odparła z całkowitą pewnością, skupiając jednak większą uwagę na
kanapce, aniżeli na mnie. No nieźle, nie spodziewałem się, że wymieni mnie na
kawałek chleba, mimo wszystko. – Za bardzo mnie absorbujesz swoją osobą, żebym
miała na to czas.
- Wydawało mi się, że Ci to nie przeszkadza, bo szczerze
mówiąc miałem nadzieję na to, że zostaniemy przyjaciółmi – udałem przybitego,
wbijając wzrok w szklany, przeźroczysty blat, który zdawał się przyciągnąć moją
uwagę swoją banalnością.
- Nie ma mowy – pokręciła stanowczo głową.- Mam innych
kandydatów na dobrych znajomych.
- No szkoda – westchnąłem teatralnie, przenosząc swoje
spojrzenie na narzeczoną, która wciąż starała się zachować powagę wymalowaną na
jej ślicznej twarzy. – Twój facet musi być szczęściarzem – przyznałem z
rozmarzeniem, delikatnie przejeżdżając kciukiem po pierścionku, który zdobił
jej dłoń od dnia wczorajszego.
- To prawda – uśmiechnęła się lekko, chwytając za moją dłoń,
aby po chwili mocno ją ścisnąć. – Szkoda, że nie wie jeszcze, co go czeka.
- Teraz mu współczuję – zaśmiałem się, pochylając się w jej
kierunku, by chwilę później znów złączyć nasze usta. Obawiałem się, że całowanie
jej nigdy mi się nie znudzi.
~**~
Ostatecznie udało mi się wyciągnąć Vivian z pokoju na obszar
dalszy, aniżeli do stajni czy na pastwiska. Choć niekoniecznie stuprocentowo
chętnie, to w efekcie końcowym zgodziła się na to, aby wreszcie iść pobiegać, co
kiedyś miała niemalże w nawyku, który stawał się stopniowo jej obowiązkiem.
Właściwie, to nie miała zbytnio innego wyjścia, bowiem zamierzałem wyciągnąć ją
z Akademii siłą w wypadku, w którym stawiałaby opór. Chyba była tego świadoma,
bo biegła obok mnie równo, nie marudząc praktycznie ani razu. Kiedy zaczęła
stopniowo zwalniać, ja także uczyniłem podobnie, posyłając jej triumfalny
uśmiech.
- I kto tu traci formę, co? – zaśmiałem się, kiedy kroków
dziewczyny nie można było nazwać ani biegiem, ani nawet truchtem. Kręcąc przy
tym głową, popychałem ją delikatnie do przodu, z nadzieją na to, że uda nam się
odnaleźć jakąkolwiek cywilizację przed tym, jak zapadnie zmrok. W naszym
tempie, chociaż na zewnątrz było jeszcze jasno z racji bardzo wczesnej pory,
wszystko było możliwe. Nie zdziwiłbym się nawet, gdybyśmy utknęli pośród pól na
dobre kilka godzin, kiedy organizm Vivian odmówiłby jakiegokolwiek
posłuszeństwa.
- No fakt, słabo Ci idzie – przyznała po chwili, analizując
całą sytuację. – Mógłbyś się trochę postarać, Noah. Twoja kondycja pozostawia
dużo do życzenia.
- Dobra, dobra – uniosłem obie ręce w geście kapitulacji,
przestając równocześnie zmuszać dziewczynę do dalszego biegu. Po prostu
przyciągnąłem ją do siebie, co oczywiście momentalnie wykorzystała, spychając
mnie ze ścieżki na drażniącą moją twarz trawę. – Jutro Ci nie odpuszczę, tak?
- Nie będzie żadnego jutra, Kochanie – ułożyła się jak gdyby
nigdy nic na mnie, wykorzystując moje ciało zupełnie tak, jakby było miejscem,
w którym bez większych konsekwencji mogłaby się położyć. Nie mogłem jednak
narzekać, bowiem uwielbiałem to uczucie, kiedy mogłem mieć ją na wyłączność,
przy sobie. – Nienawidzę Cię, naprawdę – westchnęła, przymykając swoje powieki.
- Przecież wiem, że mnie kochasz – złożyłem krótki pocałunek
na jej czole, na co mruknęła, najwidoczniej postanawiając sobie, że nieco się
na mnie poboczy.
- Kto Ci tak powiedział?
- Chyba jestem naiwny, bo właśnie nikt – przyznałem, mrużąc
oczy przed promieniami słońca, które padały wprost na moją twarz, czemu
niekoniecznie byłem przychylny.
- To w takim razie ja Ci to mówię – uśmiechnęła się od ucha
do ucha, unosząc się nieco, aby wpić się chwilę później w moje usta, czemu w
żaden w sposób nie byłem przeciwny, a rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie.
Vivian? Jestem świadoma, że zawaliłam...