Strony

sobota, 15 kwietnia 2017

Od Marceline - pisanka druga



Siedząc na łóżku, pakowałam już czwarty karton z rzędu – w środku układałam babeczki, pisanki, chlebki… Wszystko to, co zdołaliśmy upiec i ugotować po konkursie kulinarnym. Pichcenie okazało się niemałym wyzwaniem, gdyż większość produktów została zużyta do wcześniejszych wyrobów. Na szczęście, kucharki ulitowały się nad nami i nie tylko udostępniły nam swoje własne zapasy ze spiżarni, lecz także pomogły w samym gotowaniu. W trakcie przygotowań nauczyłam się przepisu na kajmakowego mazurka od Luciena, jednak wymusił on na mnie przysięgę, że nigdy nie zdradzę nikomu innemu, jak się go robi. Przygotowane jedzenie miało zostać przeznaczone na sprzedaż, a pieniądze – dla potrzebujących. Niestety, zostałam wciągnięta nie tylko w harowanie w kuchni, lecz także w zadbanie o bezpieczny przejazd posiłków na plac w miasteczku. Dlatego właśnie, po godzinach spędzonych przy garnkach, musiałam zająć się pakowaniem jedzenia…
- Może trochę ci pomogę? – nagle do pokoju wparował Tomas, wciąż ze śladami mąki na ubraniach. W jednej ręce trzymał niedojedzoną, czekoladową babeczkę. Pokiwałam ochoczo głową, gdyż pomimo tego, że przypadła mi jedynie ćwierć posiłków do zapakowania, to jedzenia było bez liku. Usiedliśmy naprzeciw siebie i zabraliśmy się do roboty. Prócz pakowania jedzenia, zajęłam się także przygotowaniem malutkich ozdóbek na stoły – z kolorowego papieru wycięłam maciupeńkie zajączki, kurczaczki i owieczki. W końcu, po godzinach udręki i słuchania żartów o politykach, zamknęłam ostatni karton i z westchnieniem padłam na łóżko.
- Coś ostatnio zbytnio się przemęczasz – chłopak usiadł tuż koło mnie, jednocześnie przesuwając stopą na bok ostatni karton.
- Dużo się dzieje, to i dużo trzeba robić – odparłam z zamkniętymi oczyma – Dodatkowo, nie mam pojęcia jak oni chcą te wszystkie kartony przewieźć do miasteczka, skoro ich jest od groma…
- Pewnie wypożyczą vana od dyrektorki… - położył głowę na poduszkę tak, że oboje zaczęliśmy przyglądać się bieli sufitu. Leżeliśmy tak w ciszy, a jedynymi odgłosami, które nas otaczały, były nasze coraz wolniejsze oddechy oraz ciche pomrukiwanie Lelouch’a. Nawet nie zauważyłam, kiedy oczy same mi się zamknęły. Znalazłam się w pięknej krainie, królestwie słodyczy, gdzie każdy miał swój własny, czekoladowy ogródek. Zaczęłam wędrować od domku do domku, podziwiając cukierkowe krzaczki oraz karmelowe kwiatki. Nagle, tuż zza piernikowych drzwi, wypadł ogromny, warzywny ogar, z zębami wielkości dorodnych królików. Przerażona, pędem zawróciłam, aby tylko dobiec do najbliższego drzewa i wdrapać się na nie. Biegłam i biegłam, tchu coraz bardziej mi brakowało, a drzewo zdawało się jedynie oddalać. Czułam, jakby moje płuca zostały wypełnione wrzącą wodą, a mięśnie, przyszpilone igłami bólu, odmawiały mi posłuszeństwa… Usłyszałam, jak wilczur szykuje się do skoku, jak zaczyna warczeć triumfalnie i charczeć na myśl o wbiciu kłów w mój kark. Przewróciłam się na ziemię, przeturlałam kawałek, paszcza potwora mignęła mi przed oczami…
- Nie! – krzyknęłam przeraźliwie, machając rękoma przed sobą. Poczułam, jak pięść natyka się na przeszkodę, po czym usłyszałam także jęk bólu. Otworzyłam szeroko oczy, oddychając nierównomiernie i gwałtownie. Tuż koło mnie siedział Tomas, zakrywający swój nos dłonią. Przyjrzałam się mu zdezorientowana. Co się właśnie zdarzyło…?
- Chyba krew mi leci z nosa – zaśmiał się chłopak gardłowo, po czym wstał i wszedł do łazienki. Wciąż roztrzęsiona, jednak już z pełną świadomością, co właśnie uczyniłam, wbiegłam za chłopakiem do toalety. Widzący, jak krople krwi kapią mu na koszulę, szybko złapałam za beżowy ręcznik i przytknęłam mu do twarzy.
- Tylko mnie nie uduś – odparł stłumionym głosem, jednak jego oczy mówiły mi, że nie jest urażony.
- Strasznie cię przepraszam, nie chciałam, nie wiedziałam – zaczęłam paplać, wciąż przyciskając mu ręcznik do nosa.
- Spokojnie, przecież nie podejrzewam, abyś śniła o tym, że chcesz mnie bić… Prawda? – komicznie wygiął jedną brew do góry, a ja delikatnie dałam mu kuksańca w bok.
- Hej, tu jesteście! – do łazienki wparowała Bianca, jednak na nasz widok na moment umilkła – Wszystko w porządku?
Zakłopotany chłopak zaczął coś tłumaczyć, jednak z powodu ręcznika, jego wypowiedź zlała się w jedno.
- Uderzyłam go… - wydukałam cicho, starając się nie spoglądać w twarz dziewczyny, gdyż czułam, jak czerwone plamy wykwitały na moich policzkach.
- Więc to tak się teraz zabawia młodzież, co? – tuż zza drzwi wychyliła głowa Luciena – Tym razem to ty stałaś się oprawcą, Marcy!
- Och, zamknij się – rzuciłam w jego stronę ręcznikiem, jednak chłopak zdążył umknąć, podśmiewając się pod nosem.
- Nie mamy czasu. Już dawno powkładano resztę kartonów z jedzeniem, a wasze jeszcze tutaj są, Pospieszcie się – naburmuszona Bianca wyszła z pokoju, trzaskając za sobą drzwi. Zaskoczyła mnie nieco jej gwałtowna reakcja, jednak po zerknięciu na twarz Tomasa, zrozumiałam – coś między nimi iskrzyło, a dwuznaczna sytuacja, na jakiej nas nakryła, musiała ją nieźle rozeźlić.
- No, gołąbeczki, ruszajmy się. Za chwilę wyjeżdżają, a mamy jeszcze parę kartonów do przeniesienia – krzyknął Lucien z pokoju. Zrezygnowana pokręciłam głową, spojrzałam jeszcze raz na Tomasa, który naprędce czyścił wodą swoją koszulę, po czym wraz z Lucienem zaczęliśmy wynosić na dwór kartony. Po chwili dołączył do nas także Tomas, więc razem uwinęliśmy się całkiem sprawnie.
- Ja siadam za kółkiem – krzyknął Abel, który już zaczął otwierać drzwi – Nie wejdę do tego samochodu, jeśli to Micheal będzie prowadził.
- Co masz do mojego prowadzenia, co? – odburknął szatyn, jednak usiadł na miejscu pasażera.
- Nie zmieścimy się wszyscy – oznajmiła cicho Iris.
- Racja – ogarnęłam wzorkiem cały pojazd – Chyba że ktoś chce jechać z kartonami…
- Zgłaszasz się na ochotnika? To cudownie! – Lucien uśmiechnął się podstępnie, przełożył swoją rękę nad moimi ramionami i zaczął prowadzić mnie w stronę tylnych drzwi.
- Co? Ja nie… Nie ma mowy! –odepchnęłam go delikatnie i wskazałam chłopaka palcem – Ty nawet nie pomagałeś z pakowaniem. Wskakuj do bagażnika!
- Ja? Nigdy w życiu. To urąga mojej…
- Nie obchodzi mnie, co ci to niby urąga, ani kto co robił. Niech każdy zajmie jakieś miejsce, bo za chwilę naprawdę się spóźnimy! – zirytowany głos Micheal’a rozległ się z samochodu. Nieco naburmuszona wdrapałam się do środka, przy wtórze chichotów Luciena. Miło zaskoczyła mnie Iris, która zdecydowała się usiąść koło mnie, abym nie jechała z tyłu sama. Na plac dojechaliśmy z zawrotną szybkością - parę razy wpadłam na karton, lecz na szczęście w środku nic nie zostało zgniecionego. Stoły ustawiliśmy tak, aby nie było problemu z nakładaniem jedzenia. Nim zdążyliśmy nałożyć ostatnią porcję cista na talerzyki, ludzie zaczęli się już zbierać. Z uśmiechem na twarzy sprzedawałam waniliowe ciastka, które wcześniej upiekła Mathilda. Na każdym z nich było nawet napisane słowo po japońsku, które określało święta wielkanocne. Na placu spędziliśmy cztery godziny, a później – zmęczeni, lecz pełni dumy z wypełnionego szczytnego celu – zawieźliśmy zebrane pieniądze prosto do domu opieki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)