Spojrzałam z góry na moich towarzyszy niedoli tegoż pokoju. Zeszłam
szybko z łóżka, nie odpowiadając na pytanie, lecz ledwo dostrzegalnie
kiwając głową. Poszliśmy we troje do kuchni, każde z nas przygotowało
sobie na szybko jakiś posiłek, i siedliśmy do stołu.
Gdy zbliżała się godzina jazdy grupy pierwszej, ja i Marceline
ruszyłyśmy do stajni, by osiodłać przypisane nam konie. Trafił mi się
niezauważony dotąd przeze mnie koń. Jak się później dowiedziałam, jego, a
raczej jej, imię to Toskania. Wraz na wyjmowane przeze mnie z kieszeni
jabłko, które wzięłam z zamiarem przekonania do moich dobrych intencji
konia, jej nozdrza poruszyły się, czując znajomy zapach soczystego
owocu. Uśmiechnęłam się i podałam go jej, klepiąc delikatnie po
grzbiecie.
- Chyba się polubimy, co mała?- mruknęłam cicho, przyglądając się każdemu włoskowi znajdującemu się w jej grzywie.
Wychodząc z nią przed stajnię, zobaczyłam kątem oka, jak Marcy próbowała przemówić do rozsądku swojemu koniu.
- Burbon… Nie wierzgaj tak… Musimy współpracować ze sobą tylko godzinę…-
łapała go za uzdę.- No, już dobrze…- poklepała go.- Wiem, że lubisz
postawić na swoim, nie sądziłam tylko, że tak bardzo…
Dosiadłam swojego konia, widząc, że dziewczyna zrobiła to samo. Powoli,
bez gwałtownych ruchów, starałam się zapanować nad klaczą, choć nie
było to łatwe. I tak minęła cała godzina- na próbowaniu znalezienia
wspólnego języka z Toskanią, która często próbowała sprawdzić, na co
mnie stać. Gdy po wielu trudach i mękach przyzwyczaiłam się do jej
żywiołowego charakteru, nadszedł czas naszego rozstania. Muszę przyznać,
że trochę bolały mnie ręce, ale rozpierała duma, że z niej nie
spadłam, bo jeszcze parę lat temu na pewno to by się tak skończyło.
Zadowolona, wyszłam ze stajni, a ujrzawszy swoją współlokatorkę stojącą
do mnie tyłem, postanowiłam wykorzystać tę okazję… Podeszłam po cichutku
i zasłoniłam jej oczy rękoma. Przybliżyłam usta do jej ucha i
szepnęłam:
- Zgadnij, kto to.
Dziewczyna, na dźwięk mojego głosu (a może bardziej bliskości mego
ciała?), podskoczyła i wydała z siebie krzyk, niezbyt głośny, ale
jednak.
- Mój Boże, Vivian, nigdy więcej tak nie rób…- powiedziała lekko drżącym głosem, zgarniając moje ręce ze swej twarzy.
- Hmm, jak?- mruknęłam.- Mam nie szeptać Ci do ucha, czy nie stać tak
blisko?- zaśmiałam się, a Marceline, z rumieńcami na policzkach,
odwróciła się do mnie przodem, zbywając innym tematem.
- Jake ma dopiero teren o 11, może obejrzymy jakiś film?- splotła ręce z tyłu, wbijając wzrok w ziemię.
Przeciągnęłam się, prostując zesztywniałe od jazdy prosto kości, kiwając
jedynie głową. Udałyśmy się do naszego pokoju, gdzie zastałyśmy
chłopaka siedzącego na kanapie. Przechodząc koło telewizora, zgarnęłam
pilot i rzuciłam go w stronę Jake’a, który w ostatniej chwili go złapał.
- Włącz coś ciekawego, ja zaraz wracam.- krzyknęłam do niego, i tak szybko, jak się pojawiłam, równie szybko wyszłam.
Udałam się na zewnątrz domu akademickiego, szukając swojego pupila.
Wiedziałam, że ten „adehadowiec” gdzieś tutaj skomle o garstkę jego
ulubionych chrupek. Nim zdążyłam go zawołać, on już stał na dwóch
łapach, opierając się, jak to miał w zwyczaju, o mój brzuch, merdając na
prawo i lewo ogonem. Postawiłam napełnioną wcześniej miskę Scotta,
głaszcząc go za uszami.
- Nie musisz dziękować, chłopie.
Po paru minutach wróciłam do pokoju. Tak, parę minut to zdecydowanie
zbyt długo, żeby zostawić tych dwoje z wyborem filmu... Włączyli jakąś
beznadziejną komedię romantyczną, której prawdopodobnie nie obejrzałabym
na trzeźwo. No chyba że ktoś by mnie bardzo, bardzo ładnie poprosił…
- Co wyście najlepszego zrobili?- spojrzałam z niesmakiem na ekran.
- O co ci chodzi?- spytał zdziwiony Jake.
Rozejrzałam się po pokoju. Ani śladu Marcy… A nie, w łazience świeci się światło. Okej, nie uciekła.
Wzięłam z jego ręki pilot, westchnęłam i wyłączyłam film. Przeszukałam
wzrokiem półkę, i wzięłam pierwszą lepszą, która, moim zdaniem, powinna
spełniać moje oczekiwania. Wkładając ją do DVD, poczułam za sobą
obecność chłopaka.
- Mogę wiedzieć, co ty wyprawiasz?- jego ton głosu nie zdradzał ani krzty zadowolenia.
- Cóż, jeśli myślałeś, że z dziewczynami można oglądać tylko
serduszkowate pierd*ły, to się mylisz…- mruknęłam i rozsiadłam się na
kanapie, w tym samym momencie, gdy drzwi od łazienki się uchyliły.
Nieświadoma niczego Marceline, usiadła. Chłopak zamilkł, widząc, że
kłótnią ze mną nic nie wskóra, i zaczęliśmy oglądać film. Dopiero po
jakiejś pół godziny filmu, Marcy zorientowała się, że coś tu nie halo.
Spojrzała na mnie z ukosa, mając minę, no nie powiem, lekko przerażoną.
- Vivian… Nie mieliśmy oglądać jakiejś komedii?- spytała, z nutką nadziei w głosie.
- Skąd masz pewność, że to ja?- uśmiechnęłam się słodziutko i zatrzepotałam rzęsami.
Czułam jakiś ruch za sobą, a gdy się odwróciłam, ujrzałam jak Jake kręci
rękami w geście obronnym, mówiąc przy tym bezgłośnie „na mnie nie
patrz”. Spiorunowałam go, mrużąc oczy i spojrzałam na dziewczynę,
mierząc ją wzrokiem.
- Nie lubisz horrorów, Marcuś? Och, „Hotel śmierci” nawet nie jest
straszny, raczej rzekłabym- obrzydliwy.- przysunęłam się do Marcy i
otoczyłam ją ramieniem.- Wiesz…- mruknęłam cicho do niej.- Jakbyś się
bała to jestem tuż obok…- dotknęłam jej policzka wierzchem dłoni,
czując, jak całe ciało dziewczyny drętwieje.
Właściwie nie czułam tylko tego… Dobrze znałam uczucie palących pleców i
dziury wywierconej spojrzeniem dwóch oczu, tym razem Jake’a. Swoje
zachowanie skwitowałam jedynie śmiechem i oglądałam dalej.
Marceline? Jake?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)