- No nic. - mruknęłam. - Następnym razem tego pożałuje. Tak mu przywalę tym jego palcacikiem w łeb że się następnego dnia nie obudzi.
- Lepiej nie, bo jeszcze złoży pismo żebyś do końca życia pracowała jako sprzątaczka na stołówce. - prychnął.
Westchnęłam szybko i schyliłam się po widły dla nas dwojga. Kiedyś (czyt. gdy dołączyłam do Akademii) lubiłam pana Gilberta, jednak już dwa dni po przyjeździe zrozumiałam, że to goguś- bez okularów. W okularach wyglądałby przynajmniej na mądrzejszego... Ale wracając, moja piękna jajowata wolta tak spodobała się lalusiowi, że polecił nam sprzątać stajnię. Co za niewdzięcznik!
-A tak w ogóle, co ten gamoń ode mnie wymaga, czy ja jakaś sprzątaczka?- wbiłam widły w siano i zrobiłam zgrabny zamach widłami, przy czym całe siano nadziane na duży widelec wyleciało Bóg wie gdzie.
Edward zaśmiał się cicho i rzucił widłami o ziemię.
-Sorry, głośno myślę... Ten cały Gilbert to takie nieogarnięte...nic...- mruknęłam.
Jakieś dwie ręce chwyciły moją dłoń i ...
-Telefon do mnie Esmeraldo i Edwardzie...!- warknął Gilbert.
Posłusznie wyjęłam telefon z kieszeni, Edek zrobił to samo.
-Odzyskacie komórki po skończeniu prac.- odmaszerował w stronę siodlarni.
Gdy na horyzoncie zrobiło się pusto, opadłam na kupkę siana i stęknęłam.
-Ten facet ma chyba owsiki w dupie!
-Wszędzie go pełno.- dodał Edward.
Dalej kontynuowaliśmy pracę. Na nasze szczęście wszystkie konie były albo na jazdach, albo na pastwiskach. Nie powiem- przy wynoszeniu siana całkiem dobrze się bawiliśmy - za czym ciągnęły się dwa upomnienie Gilberta, niestety dostaliśmy następną pracę, którą było wprowadzenie koni do boksów i wyczyszczenie ich.
******
-Woho! Blanc! Poczekaj!- krzyknęłam, goniąc kucyka.- Bo przerobię cię na kabanosy! Wracaj tu podła marchewo!- podniosłam głos.
Blanc uciekał mi od dobrych 20 minut, gdy Edward czyścił Sifila. Pomyśleć, że ten mały Fiord jest tak szybki i złośliwy! Cmokałam, wołałam, goniłam- i nic na niego nie działało, zatem użyłam mojej największej broni- smaczków o smaku jeżyny. Wyciągnęłam ich garść z kieszeni bryczesów i wystawiłam rękę w stronę kuca. Jak podejrzewacie udało mi się złapać konia.
Po kilku godzinach ciężkiej pracy wszystkie konie były czyste i spokojnie mogliśmy je wprowadzić do równie czystych boksów. Może to mnie czegoś nauczy... By uderzyć bacikiem Gilberta zanim coś powie lub robić ładniejsze wolty.
-No to idziemy odebrać komórki!- krzyknął Edward, pocierając bok Jutrzenki.
-Wreszcie, żegnaj sprzątanie!- pomachałam w stronę- jeszcze niedawno sprzątanej- stajni.
W drodze na padok, na którym Gilbert uprzykrzał życie innym uczniom, opowiadaliśmy sobie żarty, przy czym to głównie Edward opowiadał dziwne sytuacje związane z Gilbertem, a ja śmiałam się- właściwie to z gestykulacji chłopaka.
Podeszliśmy do ogrodzenia i zawołałam.
-Panie Gilbercie! Skończyliśmy.
Blythe zmierzył nas chłodnym spojrzeniem i spokojnie rzekł.
-Komórek nie odzyskacie, dopóki wasi rodzice nie zjawią się u mnie.- potarł swój bacik.
Szczęka mi opadła i narobiła huku. Rodzice?! Niby jestem dorosła...ale rodzice? Odeszliśmy jak niepyszni, w czego skutku wylądowaliśmy na kanapie w moim pokoju...
-Kur*a... Ten goguś mnie wnerwia!- uderzyłam kubkiem o blat stołu.
Edward tylko westchnął.
-Będziemy tu tak siedzieć?- zapytał po długiej, nieprzyjemnej ciszy.- Bo po Tobie bym się tego nie spodziewał, byś chciała tu siedzieć i mruczeć.- dodał.
-W rzeczy samej!- zapaliło mi się zielone światełko.- Idziemy do pokoju Blythe'a.-dodałam nieco ciszej.
Chłopak otworzył szerzej oczy, lecz po chwili na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.
-No to dajesz, ubieramy kominiarki?- zapytał żartobliwym tonem.
-To dobry pomysł...- przytknęłam.- Zdaje mi się, że gdzieś mam dwie kominiarki. W czasie kiedy będę szukać kominiarek, ty idź się przebrać w czarne ciuchy.
Edward szybko wybiegł z pokoju, a ja zaczęłm przeszukiwać swoje szuflady. ~Nie ma tego, no nie ma do cholerki...~ mruknęłam, przerzucając kolejne ubrania.
Po chwili do pokoju wparował Edward, ciężko dysząc.
-Gilbert...Gilbert!- wydyszał między głębokimi oddechami.
Dotarło do mnie o co chodzi, dopiero, gdy do drzwi zaczął ktoś pukać.
-OMG!- szepnęłam chowając wszystkie ciuchy do szuflady.
-Sprzątanie!- dosłyszeliśmy glos.
Odetchnęliśmy szczęśliwi i Edward otworzył drzwi.
Chwilę rozmawiał z sprzątaczką, po czym ją pożegnał i zamknął drzwi.
-Ufff...- oparł się o kanapę.
Moje palce pracowały bardzo sprawnie, przeszukując kolejne to szuflady. Myślałam, że to już koniec, gdy po chwili pod palcami poczułam dwie-zwinięte w kulkę- kominiarki.
-Masz, ja się tylko przebiorę.- podałam kominiarkę do rąk Edwarda i poszłam do łazienki.
Szybko ubrałam legginsy i czarny T-shirt, po czym włosy związałam w kok. Ostatni krok i...vouilla!
-I jak!- wyskoczyłam z łazienki na jednej nodze, po czym gruchnęłam na ziemię.
-Coś Ci nie pykło...- Edward pomógł mi wstać.
Zarumieniłam się po uszy, zauważając, że moje nogi zdobią skarpetki w męskie narządy rozrodcze-prezent na walentynki od Daniela, troszkę nietrafiony. Szybko wyślizgnęliśmy się z mojego pokoju. Pomału stawialiśmy kroki, na miękkim i czerwonym dywanie, ciągnącym się przez wszystkie piętra. Powiem, że gdyby ktoś zobaczył dwójkę nastolatków skradających się w czarnych ciuchach- to by się raczej nie zdziwił, tu jest wszystko możliwe. W końcu doszliśmy do ostatniego biura - bira Blythe'a.
-Wchodzimy...- szepnęłam do Edwarda.
Nacisnęłam klamkę i zdziwiłam się, bo klamka posłusznie otworzył drzwi, które odziwo- były otwarte! Szybko wślizgnęliśmy się do pokoju i zamknęliśmy drzwi. Wyjęłam z kieszeni latarkę i poświeciłam na biurko. Na biurku leżały nasze komórki, które szybko wsunęliśmy do kieszeni, jednak na biurku leżała duża, brązowa koperta. Dałam Edwardowi latarkę i poprosiłam, by świecił na kopertę. Odkleiłam górę koperty i wyjęłam plik różnych zdjęć...NAGICH! Na kilku z nich rozpoznałam siebie, Adeline, Oriankę, Edwarda i parę innych uczniów. Razem z Edwardem byliśmy w niezłym szoku. Szybko odłożyliśmy kopertę, po czym usłyszeliśmy dźwięk przekręcanego klucza. Momentalnie Edward zgasił latarkę i zanurkowaliśmy pod biurko. Po moim ciele przebiegły dreszcze. Do pokoju wbiegł Gilbert i szybko zamknął drzwi na klucz.
-Oh, już wywołano zdjęcia.- mruknął, podchodząc do biurka.
Prawie by usiadł jednak po chwili powiedział.
-Zrobię sobie kawę...- i wyszedł z pokoju, zamykając drzwi.
Odetchnęłam z ulgą i wygramoliłam się spod biurka. Zdjęłam z głowy wsuwkę i włożyłam ją do dziurki od klucza i zaczęłam coś majstrować. Nie udawało mi się, więc Edek zaczął działać i już po chwili z dumą powiedział...
-Jest!
Ucieszyłam się niezmiernie, bo nie miałam ochoty patrzeć przez całą noc na tego zboka. Wyszliśmy z pokoju i szybkim krokiem poszliśmy pod mój pokój.
-Co za zbok!- prychnęłam i rozpięłam bluzę, po czym wyciągnęłam tę samą kopertę.
- Ty niedobra!- zaśmiał się Edward.- Dlaczego to wzięłaś?
-Mam dowody dla policji...- zaśmiałam się.
<Edek? Esma taka ZUAA xd ^^ >
Strony
▼
niedziela, 30 kwietnia 2017
Abigail!
Imię: Abigail - oryginalne, mało skomplikowane, łatwe do zapamiętania. Lubi kiedy mówi się do niej pełnym imieniem, ale nie pogardzi też przezwiskami, jakimi są np. Ab, Abi.
Nazwisko: Evans
Wiek: 19 lat
Płeć: Kobieta
Nr pokoju: 22
Głos: Tinashe - Company
Rodzina:
Ethan Evans - ojciec Abigail, 42-letni biznesmen, ma bardzo dobry kontakt z córką,
Rebecca Evans - macocha dziewczyny, 38-letnia pielęgniarka, niesamowita egoistka o specyficznym charakterze,
Khloe Evans - przyrodnia siostra, 17-letnia uczennica szkoły średniej, w przeciwieństwie do swojej rodzicielki jest bardzo sympatyczną osobą,
Sophie Evans - babcia, 68-letnia właścicielka sklepiku spożywczego na przedmieściach Miami, dobrze zna wnuczkę i równie dobry ma z nią kontakt, gdyż ta u niej dorabia,
George Collins - dziadek od strony mamy Abigail, 74-letni właściciel niewielkiej prywatnej stadniny, wnuczka jest jego oczkiem w głowie,
Octavia Collins - babcia od strony mamy Abigail, 79-letnia gospodyni domowa, przez rozwijającego się Alzheimera, zapomina o istnieniu bliskich jej osób, a co tu mówić o relacjach.
Charakter: Intrygująca osobowość dziewczyny poskromiła już wielu. A co jest takiego wspaniałego? Oh, wspomnieć można o wielu zaletach, także też wadach. Abigail to przede wszystkim optymistka z szczyptą realistki. Kocha fantazjować i wierzyć w lepsze jutro, ale sama też twierdzi, że co za dużo, to nie zdrowo. Dobre poczucie humoru dopisuje jej całe dnie, nawet wtedy, kiedy nie powinno. Z tym się wiąże również ogromna chęć do śmiania się, często ze swojej głupoty, co wskazuje na dystans do siebie, który ma również do innych. Jest życzliwa, miła i uwielbia pomagać. Od niedawna, czyli rozpoczęcia pracy u babci, wpłaca pieniądze na cele charytatywne. Także sama była wolontariuszką, jednak wiele ważniejszych obowiązków jej w tym przeszkodziło. Jako jedynaczka wcale nie była rozpieszczana, stanowczy rodzice nie chcieli do tego dopuścić. Niestety niektóre rzeczy umknęły. Abigail jest strasznie niecierpliwa, a do tego uparta. Nie potrafi wytrzymać tej chwili, która trwa 5, 10, czasami może 15 minut, nie mówiąc już o godzinach. Uciążliwie dąży do celu, nikt, ale naprawdę nikt nie stanie jej na drodze. Inaczej jest jednak z marzeniami. Je robi stopniowo, powoli i wcześniej wszystko zaplanuje, przemyśli. Wszystkie tajemnice, te drobne i większe musi znać. Natomiast kiedy się o nich dowie, nikomu innemu nie powie. Umie dotrzymywać obietnic, nie chce wychodzić na wredną żmiję, którą niegdyś niestety się staje. Gdy ją serio coś zdenerwuje, wpada w coś, co można nazwać nawet furią. Jest okropnie chamska, wściekła o byle co, a jej wypowiedzi aż ociekają sarkazmem. Uspokaja ją jedynie ludzka czułość w postaci uścisku, wsparcia lub zwykłego, ale szczerego uśmiechu. Jest niesamowicie wrażliwą osobą. Nawet krzyknięcie na nią, sprawia, że ta zaczyna płakać. Do smutku częściej ją doprowadza widok łez na czyimś poliku, często z winy dziewczyny. Zawsze przeprasza, zawsze do skutku. Strach, stres, to też coś, co Abi posiada od dzieciństwa. Zawsze bała się próbować nowych rzeczy, eksperymentować, czy ryzykować. Wiąże się z tym udział w konkursach, zawodach, także jeździeckich. Nigdy nie występowała przed publicznością, tym bardziej na koniu i nigdy o tym nie pomyślała.
Aparycja: 165 centymetrów i 46 kilogramów naturalnej piękności. Abigail ma szczupłą, zgrabną figurę, rzeźbioną przez wiele lat. Niestety płaski brzuch nie pozostaje na długo, ponieważ dziewczyna bardzo szybko tyje. Jest to chyba jej jedyny kompleks, omijając już dość duże stopy i delikatnie odstające uszy. Idealne wcięcie w talii i szerokie biodra często podkreśla przylegającymi do ciała ubraniami. Sylwetka jej przypomina kształtem gruszkę. Bardziej masywniejszą ma dolną część ciała, co dobrze widać. Cera jasna, udekorowana pojedynczymi pieprzykami oraz piegami, które zazwyczaj zakrywa makijażem. Na głowie gęste, proste blond włosy, sięgające okolice mostka. Pozostawia je wolne, swobodnie opadające na ramiona, prawie nigdy ich nie upina. Oczy ciemnobrązowe, nos mały, lekko zadarty. Ma tendencje do częstego oblizywania swoich pełnych ust, przez co stają się strasznie suche.
Ulubiony koń: Pompeja
Własny koń: brak
Poziom jeździectwa: początkujący
Partner: Brak
Historia: Abigail urodziła się w jednym ze szpitali w Miami. Niestety już na samym początku występowały komplikacje. Po porodzie matka razem z córką poza domem musiała leżeć jeszcze niecały miesiąc. Kiedy już wróciły, dziewczynka rozpoczęła życie na wsi, w otoczeniu wielu zwierząt, między innymi koni. Dorastała pod opieką kochających rodziców, dziadków oraz młodej klaczy Iris, z którą była bardzo związana. Abigail bawiła się z nią całymi dniami, a nawet nazywała ją swoją przyjaciółką. Poza zwierzętami nie miała kolegów i koleżanek. Dzieci z sąsiedztwa i szkoły omijała szerokim łukiem, myśląc, że one potrafią bardziej skrzywdzić niż czworonożne stworzenia. Była szczęśliwym i ciągle uśmiechniętym dzieckiem, do czasu. W wieku 12 lat jej rodzice się rozwiedli. Wtedy nie wiedziała jaka jest tego przyczyna, wmawiano jej, iż po prostu nie kochają się tak samo, jak kiedyś. Do następnego nieszczęścia doszło zaraz rok później. Matka Abigail zmarła pewnej nocy na zawał. Trzynastolatka bardzo to przeżywała, przez jakiś czas nawet nie chodziła do szkoły, odizolowała się od wszystkich. Jedyną rzeczą, która natychmiast podnosiła ją na duchu, była obecność Iris, przytulenie jej. Ponieważ dziadkowie nie mogli być opiekunami dziewczyny, musiała się przeprowadzić do ojca, który dość szybko założył nową rodzinę w Miami. Nowa żona mężczyzny uprzykrzała życie Abigail jak tylko się da, natomiast jej córka wspierała swoją przyrodnią siostrę. Razem chodziły do szkoły, pomagały sobie w trudnych sytuacjach, tak jak prawdziwe rodzeństwo. Ab w wieku 16 lat zaczęła dorabiać u swojej babci Sophie, by móc odwiedzać stadninę Collins'ów. Przez wiele lat myślała nad dołączeniem do Akademii Magic Horse, było to jedne z jej marzeń. Do realizacji jego, potrzebna była tylko zgoda ojca, który zawsze podporządkowywał się swojej żonie, więc nie było to takie łatwe zadanie. Jednak z pomocą Khloe udało się przekonać macochę, co nazywa cudem.
Inne:
• Jeździ konno dla siebie, nigdy nie myślała o startowaniu w zawodach.
• Uczennicą jest ponad przeciętną, zazwyczaj otrzymuje 4 albo 5.
• Najbardziej boi się ciemności, samotności, śmierci bliskich osób, jak i swojej.
• Nigdy nie miała prawdziwej przyjaciółki.
• Oprócz konno porusza się swoim rowerem.
• Ulubionymi jej gatunkami filmów są: komediowe, biograficzne, przygodowe i fantasty, podobnie jest również z książkami.
• Nie lubi siedzieć w jednym miejscu.
• Bardzo dba o swoją figurę, ćwicząc prawie codziennie.
Kontakt: Mniszek
sobota, 29 kwietnia 2017
Od Luke'a C.D Adeline
W tamtym momencie, odnosiłem wrażenie, jak gdybyśmy poznawali się z Adeline na nowo. Czułem się, jakby ten pocałunek, zainicjowany przez samego mnie, był tym pierwszym świadomym - jakbyśmy dopiero otwierali się przed sobą, z każdą mijającą sekundą coraz bardziej pragnęli siebie od nowa. Tak było, a przynajmniej ja odnosiłem takie wrażenie. Po raz pierwszy pokłóciliśmy się na tyle, by nie dość, że moglibyśmy nadać tej sytuacji miano poważniejszego kryzysu, to otwarcie twierdziłem, że jeszcze chwilę wcześniej nie wiedziałem, co przyniesie jutro. Nie wiedziałem, czy z Adeline będziemy razem, nie wiedziałem, czy dziewczyna będzie chciała mnie znać. Z każdą minutą jednak, pogłębiałem się w upartym twierdzeniu, wiedząc, że to, co wydarzyło się ubiegłego wieczora, nie do końca było moją winą. Nie chciałem jednak do tego wracać, ciesząc się z tego, że brunetka mi wybaczyła, choć nie całkowicie, to przynajmniej w jednym, malutkim stopniu. Uświadomiła mnie w tym, gdy nie protestowała, podczas gdy ja delikatnie muskałem jej wargi, a wręcz przeciwnie. Przyciągnęła mnie bliżej siebie, ciągnąc za moją koszulę, mimo tego, że byłem już bardzo, naprawdę bardzo blisko niej. Całe to wydarzenie jednak, spowodowało, że od nowa poczuliśmy nieodpartą chęć zatracenia się w sobie - trzymaliśmy jednak jakikolwiek poziom, ograniczając swoją potrzebę bliskości do długich i pełnych namiętności pocałunków. Obydwoje nie mogliśmy znieść tego, gdy nasze usta oddalały się od siebie, nawet na milimetr, nawet na jedną, krótką sekundę. Napawałem się tym, że z powrotem miałem ją przy sobie, bez najmniejszych skrupułów mogąc okazywać jej swoje uczucia. Mogłem ją przytulać, całować, robić wszystko, co robił każdy facet, będący do granic możliwości zakochany w swojej kobiecie.
Dokładnie tak, jak ja byłem wtedy.
- Pozwolę sobie jednak się nie zgodzić - powiedziałem, gdy oderwaliśmy się od siebie, a dziewczyna chwilę później delikatnie się do mnie przytuliła. - Miałem Ci powiedzieć o tym już wczoraj, ale... - zacząłem, jednak nie dokończyłem, chociaż chciałem powiedzieć nic innego, jak to, że zwyczajnie mi się to nie udało. Brunetka jednak, szybko zauważając nawiązanie do niekomfortowej dla nas chwili, lekko spochmurniała, mocniej wtulając się we mnie.
- Całkiem niedaleko jest stajnia, a właściwie to hodowla, naprawdę warto byłoby się tam przejechać - odparłem, co spowodowało, że Adeline lekko rozluźniła się, zupełnie tak, jakby jej ulżyło, a ciężki kamień spadł z serca. - No chyba, że nie chcesz, to...
- Chcę! - rozpromieniła się momentalnie, jak gdyby zapominając o tym, że jeszcze chwilę wcześniej miała całkowicie inne plany, przy których była gotowa uparcie obstawiać.
Na całe szczęście, dojście do kompromisu nie zajęło nam zbyt dużo czasu. Właściwie, to nie miałem nic do powiedzenia, bo Adeline wiedziała, że jestem na tyle jej podporządkowany, że nie mruknę ani jednego słowa sprzeciwu. Ledwo gdy tylko usłyszała, że możemy pojechać do hodowli całkiem niezłych koni, sprawiała wrażenie takiej, która nie widziała po za tą opcją żadnej innej. Rzeczywiście, takiej już nie było - liczyło się dla mnie to, że z powrotem była szczęśliwa, nawet jeśli miało to trwać tylko krótką chwilę. To, że ona się uśmiechała, powodowało, że i na moje usta wstąpywał uśmiech - miło było widzieć ją radosną, mimo tego, że jeszcze niecałą godzinę siedziała mi na kolanach, wypłakując swoje uczucia prosto w moją koszulkę. Naprawdę cieszyłem się, że coś się polepszyło.
- Możemy tutaj czekać nawet wieki - mruknąłem, siadając z dziewczyną na kolanach na przystanku, oczekując autobusu, który według rozkładu miał przyjechać za krótką chwilę. Ubolewałem, że nie mieliśmy przy sobie samochodu.
- Będzie warto - odrzekła optymistycznie, całując mnie w chłodny policzek. - Potrafisz mieć jednak dobre pomysły.
- Przykre jest to, że dostrzegłaś to dopiero teraz - bąknąłem, bawiąc się kosmykami jej kruczoczarnych włosów. Szybko nadjechał jednak nasz wybawca, ucinając tym samym naszą dyskusję. Wchodząc za tłumem ludzi do autobusu, wypchanego po same brzegi, w ekspresowym tempie zakupiliśmy bilety, mając nadzieję na to, że uda nam się odnaleźć miejsca siedzące. Adeline znalazła jedno, dzięki czemu doszliśmy do porozumienia, że ponownie usiądzie na mych kolanach, dzięki czemu oszczędzimy nieco miejsca.
Dokładnie tak, jak ja byłem wtedy.
- Pozwolę sobie jednak się nie zgodzić - powiedziałem, gdy oderwaliśmy się od siebie, a dziewczyna chwilę później delikatnie się do mnie przytuliła. - Miałem Ci powiedzieć o tym już wczoraj, ale... - zacząłem, jednak nie dokończyłem, chociaż chciałem powiedzieć nic innego, jak to, że zwyczajnie mi się to nie udało. Brunetka jednak, szybko zauważając nawiązanie do niekomfortowej dla nas chwili, lekko spochmurniała, mocniej wtulając się we mnie.
- Całkiem niedaleko jest stajnia, a właściwie to hodowla, naprawdę warto byłoby się tam przejechać - odparłem, co spowodowało, że Adeline lekko rozluźniła się, zupełnie tak, jakby jej ulżyło, a ciężki kamień spadł z serca. - No chyba, że nie chcesz, to...
- Chcę! - rozpromieniła się momentalnie, jak gdyby zapominając o tym, że jeszcze chwilę wcześniej miała całkowicie inne plany, przy których była gotowa uparcie obstawiać.
Na całe szczęście, dojście do kompromisu nie zajęło nam zbyt dużo czasu. Właściwie, to nie miałem nic do powiedzenia, bo Adeline wiedziała, że jestem na tyle jej podporządkowany, że nie mruknę ani jednego słowa sprzeciwu. Ledwo gdy tylko usłyszała, że możemy pojechać do hodowli całkiem niezłych koni, sprawiała wrażenie takiej, która nie widziała po za tą opcją żadnej innej. Rzeczywiście, takiej już nie było - liczyło się dla mnie to, że z powrotem była szczęśliwa, nawet jeśli miało to trwać tylko krótką chwilę. To, że ona się uśmiechała, powodowało, że i na moje usta wstąpywał uśmiech - miło było widzieć ją radosną, mimo tego, że jeszcze niecałą godzinę siedziała mi na kolanach, wypłakując swoje uczucia prosto w moją koszulkę. Naprawdę cieszyłem się, że coś się polepszyło.
- Możemy tutaj czekać nawet wieki - mruknąłem, siadając z dziewczyną na kolanach na przystanku, oczekując autobusu, który według rozkładu miał przyjechać za krótką chwilę. Ubolewałem, że nie mieliśmy przy sobie samochodu.
- Będzie warto - odrzekła optymistycznie, całując mnie w chłodny policzek. - Potrafisz mieć jednak dobre pomysły.
- Przykre jest to, że dostrzegłaś to dopiero teraz - bąknąłem, bawiąc się kosmykami jej kruczoczarnych włosów. Szybko nadjechał jednak nasz wybawca, ucinając tym samym naszą dyskusję. Wchodząc za tłumem ludzi do autobusu, wypchanego po same brzegi, w ekspresowym tempie zakupiliśmy bilety, mając nadzieję na to, że uda nam się odnaleźć miejsca siedzące. Adeline znalazła jedno, dzięki czemu doszliśmy do porozumienia, że ponownie usiądzie na mych kolanach, dzięki czemu oszczędzimy nieco miejsca.
Adeline? Dno, dno i jeszcze raz dno. Nie musisz dziękować.
Od Oriane do Will'a
- Daj tą nogę!- Krzyknęłam po raz setny tego dnia, jak na upartego Silver nie chciała jej podać, a niby taka grzeczna, huh! Po chwili w całej stajni słychać było mój śmiech i radosne rżenie siwej klaczy, w końcu jednak podniosła nogę i dała mi wyczyścić kopyta.
- Pośpieszcie się!- Nagle do stajni wparował on... znienawidzony Gilbert Blythe, zastanawiam się... czy tego gościa ktoś w ogóle lubi? Silence podniosła aż wyżej głowę, kiedy zobaczyła jak zatrzymuje się przy jej boksie i uważnie się przygląda moim poczynaniom.- Wolniej się nie da?
Zacisnęłam usta w cienką linkę powstrzymując się od chamskiej odpowiedzi, przyśpieszyłam swoje ruchy i zaraz kopystka wylądowała w skrzynce... tak, zdenerwowałam się. Mężczyzna uniósł brew i pierwszy raz... zobaczyłam na jego twarzy uśmiech... Nie wiedzieć czemu po plecach przebiegł mi niemiły dreszcz, a moja postać zniknęła mu z oczu w siodlarni, a gdy z niej wyszłam chodził sobie w tą i we w tą po korytarzu stajni przyglądając się poczynaniom innych uczniów. Prześlizgnęłam się migiem do boksu Silver, kładąc siodło i uzdę na drzwiach, na początku założyłam żel dokładnie poprawiając, potem czaprak, futerko i na końcu siodło. Po dopięciu wszystkich pasków i nie pasków zbliżyłam się do jej głowy z ogłowiem w ręku, przerzuciłam wodze przez szyję, potem odpięłam kantar i położyłam na drzwiach od boksu, ręką przytrzymałam jej głowę i powoli założyłam ogłowie zapinając paski. Westchnęłam ciężko czekając na resztę, ale postanowiłam już wyjść z boksu i przejść się trochę na dworze, by przygotować się na trening pełen... darcia twarzy, pełen stresu i napięcia, co w jeździe konnej akurat nie było sprzyjającym czynnikiem. Po dwóch kółkach wokół padoku, wreszcie jeźdźcy zaczęli wychodzić ze stajni, podeszłam do Cavan'a z grymasem na twarzy świadczącym o tym, że mam już dość tej jazdy chociaż się nawet nie zaczęła. Weszłam na czworobok, włożyłam nogę w strzemię i z duszą na ramieniu skoczyłam w siodło, po usłyszeniu polecenia zaczęliśmy stęp... powolny stęp, aż się spać chciało.
-Szybciej, żebym batem nie musiał świstać, bo będziecie mieli kłopoty.- Grobową ciszę nagle przerwał głos instruktora, w połowie kółka jak na złość coś zaciekawiło Silence i instruktor chwycił za bat.
-Pan odłoży ten bat...- Ten niepewny głos.- Już jadę... Bez nerwów...- Wystarczyła lekka łydka i zaraz znów byliśmy w ruchu, kilka niespodziewanych ruchów batem i zaczęliśmy kłusować, nerwowe konie szły bardziej do przodu, zaś Silver i te wolniejsze wierzchowce spokojnym kłusem, ale nie za wolno kroczyły wokół czworoboku. Jedno nieudane kółko wystarczyło by zaczął się drzeć i robić swoje wykłady, po tym bez wyjaśnienia co mamy dokładnie zrobić by było dobrze, znów kazał nam kłusować. Po jeździe wróciłam do stajni, nie było tak źle jak na niego... ale jednak potrzebowałam rozluźnienia, oporządziłam konia i bez jakiegokolwiek słowa opuściłam budynek. Ostatnio coraz gorzej się czułam... nie w sensie fizycznym, lecz psychicznym nawet nie znałam dokładnego powodu szczerze mówiąc, tu w Akademii mimo iż miałam już trochę znajomych to i tak czułam się samotnie. Co prawda miałam kota i konia, ale jednak to nie to samo, szybko weszłam do pokoju i przebrałam się w jakiś jednoczęściowy strój kąpielowy, chociaż na dworze była piękna pogoda i większość poszła na dwór popływać w basenie, ja zdecydowałam się na mały w środku Akademii. Zeszłam po schodkach, gdzieś niedbale rzucając biały ręcznik, wskoczyłam do wody i zaczęłam nerwowo pływać, w końcu nieco się uspokajając zanurzyłam się cała w wodzie, wcześniej łapiąc głęboki wdech, usiadłam sobie na dnie, nieco się kuląc i o dziwo nie przeszkadzało mi to, że brakuje mi tlenu, zaczęłam się dusić, kiedy nagle... nad basenem zobaczyłam stojącą postać, jednak nie umiałam rozpoznać kto to dokładnie jest, ponieważ zaczęły mnie piec oczy przez ten chlor, musiałam je zamknąć. Odbiłam się od dna i wypłynęłam na powierzchnię i zaczerpnęłam upragnionego przez moje płuca powietrza. Spojrzałam blondynowi w jego morskie oczy z wyrzutem, chwilę trzymałam kontakt wzrokowy, ale zaraz opuściłam głowę spoglądając na miejsce w którym niedawno siedziałam.
-Przeszkadzam?- Padło pytanie z jego ust. Pokiwałam przecząco głową.- Pani Rose dziś była przy obiedzie i zmartwiła się, że Cię nie ma, wysłała mnie by Cię poinformować, że kucharki zostawiły Ci posiłek.- Obiad?! Ile już minęło?! Spojrzałam na zegar wiszący na ścianie... no faktycznie... spędziłam w wodzie już dobre półtorej godziny, a obiad jest zaraz po treningach. Wyszłam bez słowa z wody i chwyciłam ręcznik, gdzieś w szatni powycierałam się i poszłam do pokoju się przebrać w miarę znośne ubranie. Zeszłam do jadalni, na jednym ze stolików czekał na mnie talerz pełen jedzenia, odsunęłam krzesło i samotnie zjadłam posiłek. Pełna negatywnych emocji pozmywałam po sobie wyręczając kucharki czy tam sprzątaczki, Bóg wie kto tu zmywa naczynia... a no tak, robi to zmywarka. Brawo Orciu...
Wyszłam na zewnątrz kierując się do jedynego spokojnego miejsca na tym świecie- do stajni.
I chociaż nie miałam na to ochoty... musiałam poćwiczyć by na następnym treningu nie dać klapy, nie uśmiechało mi się znów zakładać siodła więc wzięłam tylko ogłowie i poszłam na dużą halę by trochę poćwiczyć, głównie kłus wyciągnięty, ustępowania od łydki i lotną zmianę nogi- czyli to co nam najbardziej nie szło ostatnimi czasy. Być może wynika to bardziej z moich błędów i niejasnych sygnałów... tak czy owak starałam się poprawić jak tylko mogłam, lustra pomagały mi korygować swój dosiad i ewentualne zauważalne błędy w sygnałach. Przed przyjazdem kolejnej grupy postanowiłam pojechać nad jezioro, kiedy nagle...
- Poczekaj.- Usłyszałam głos za sobą, odwróciłam się i ujrzałam tego samego blondyna co wcześniej, na basenie.- Zgubiłaś to.- Podał mi telefon, zaskoczona zamrugałam oczami i wzięłam swoją zgubę do ręki.
-Dziękuję.- Odparłam wymuszając uśmiech, przez co czułam się nieco niekomfortowo, zazwyczaj mój uśmiech był szczery, a tego dnia nie miałam nawet siły do zwykłej radości z życia, cieszeniem się tym, że w ogóle mogłam tu być, że moja koszmarna przeszłość jest już daleko w tyle... ale jednak mój smutek od lat ukrywany w sercu zaczął się wydostawać na zewnątrz i już nie mogłam go stłumić, było go za dużo. Spojrzałam jeszcze raz na telefon, potem na chłopaka.- Jeszcze raz dziękuję, muszę już iść.- Po tych słowach, ponownie zaczęłam iść, ale chłopak zaproponował mi pomoc, chyba wyczaił, że nie jestem w zbyt dobrej kondycji psychicznej.
~~~
Po wyczyszczeniu i wypuszczeniu Silence na padok, pożegnałam się z moim towarzyszem. Postanowiłam się wreszcie położyć spać i oddać się w objęcia Morfeusza...
Około godziny 18 usłyszałam nerwowe pukanie do drzwi, na początku opierałam się, żeby wstać chociażby z łóżka i sprawdzić dlaczego ten ktosiek postanawia zakłócać mój spokój. Wreszcie po paru minutach pukania, mojego marudzenia pod nosem, wyszłam spod koca, otwierając drzwi.
- No wreszcie! -Krzyknął Will, spoglądając mi w oczy... był nieco zdenerwowany.
-Co się stało?- Zapytałam cicho.
- Zbliża się burza... trzeba zabrać konie z padoku.- Odpowiedział, spojrzałam na okno, widząc jak grube krople deszczu zaczynają powoli spadać na ziemię, zaczęłam się szybko ubierać.
<Will? Łapaj ten szajz... Wena znów poleciała w podróż do okola świata ;-;>
- Pośpieszcie się!- Nagle do stajni wparował on... znienawidzony Gilbert Blythe, zastanawiam się... czy tego gościa ktoś w ogóle lubi? Silence podniosła aż wyżej głowę, kiedy zobaczyła jak zatrzymuje się przy jej boksie i uważnie się przygląda moim poczynaniom.- Wolniej się nie da?
Zacisnęłam usta w cienką linkę powstrzymując się od chamskiej odpowiedzi, przyśpieszyłam swoje ruchy i zaraz kopystka wylądowała w skrzynce... tak, zdenerwowałam się. Mężczyzna uniósł brew i pierwszy raz... zobaczyłam na jego twarzy uśmiech... Nie wiedzieć czemu po plecach przebiegł mi niemiły dreszcz, a moja postać zniknęła mu z oczu w siodlarni, a gdy z niej wyszłam chodził sobie w tą i we w tą po korytarzu stajni przyglądając się poczynaniom innych uczniów. Prześlizgnęłam się migiem do boksu Silver, kładąc siodło i uzdę na drzwiach, na początku założyłam żel dokładnie poprawiając, potem czaprak, futerko i na końcu siodło. Po dopięciu wszystkich pasków i nie pasków zbliżyłam się do jej głowy z ogłowiem w ręku, przerzuciłam wodze przez szyję, potem odpięłam kantar i położyłam na drzwiach od boksu, ręką przytrzymałam jej głowę i powoli założyłam ogłowie zapinając paski. Westchnęłam ciężko czekając na resztę, ale postanowiłam już wyjść z boksu i przejść się trochę na dworze, by przygotować się na trening pełen... darcia twarzy, pełen stresu i napięcia, co w jeździe konnej akurat nie było sprzyjającym czynnikiem. Po dwóch kółkach wokół padoku, wreszcie jeźdźcy zaczęli wychodzić ze stajni, podeszłam do Cavan'a z grymasem na twarzy świadczącym o tym, że mam już dość tej jazdy chociaż się nawet nie zaczęła. Weszłam na czworobok, włożyłam nogę w strzemię i z duszą na ramieniu skoczyłam w siodło, po usłyszeniu polecenia zaczęliśmy stęp... powolny stęp, aż się spać chciało.
-Szybciej, żebym batem nie musiał świstać, bo będziecie mieli kłopoty.- Grobową ciszę nagle przerwał głos instruktora, w połowie kółka jak na złość coś zaciekawiło Silence i instruktor chwycił za bat.
-Pan odłoży ten bat...- Ten niepewny głos.- Już jadę... Bez nerwów...- Wystarczyła lekka łydka i zaraz znów byliśmy w ruchu, kilka niespodziewanych ruchów batem i zaczęliśmy kłusować, nerwowe konie szły bardziej do przodu, zaś Silver i te wolniejsze wierzchowce spokojnym kłusem, ale nie za wolno kroczyły wokół czworoboku. Jedno nieudane kółko wystarczyło by zaczął się drzeć i robić swoje wykłady, po tym bez wyjaśnienia co mamy dokładnie zrobić by było dobrze, znów kazał nam kłusować. Po jeździe wróciłam do stajni, nie było tak źle jak na niego... ale jednak potrzebowałam rozluźnienia, oporządziłam konia i bez jakiegokolwiek słowa opuściłam budynek. Ostatnio coraz gorzej się czułam... nie w sensie fizycznym, lecz psychicznym nawet nie znałam dokładnego powodu szczerze mówiąc, tu w Akademii mimo iż miałam już trochę znajomych to i tak czułam się samotnie. Co prawda miałam kota i konia, ale jednak to nie to samo, szybko weszłam do pokoju i przebrałam się w jakiś jednoczęściowy strój kąpielowy, chociaż na dworze była piękna pogoda i większość poszła na dwór popływać w basenie, ja zdecydowałam się na mały w środku Akademii. Zeszłam po schodkach, gdzieś niedbale rzucając biały ręcznik, wskoczyłam do wody i zaczęłam nerwowo pływać, w końcu nieco się uspokajając zanurzyłam się cała w wodzie, wcześniej łapiąc głęboki wdech, usiadłam sobie na dnie, nieco się kuląc i o dziwo nie przeszkadzało mi to, że brakuje mi tlenu, zaczęłam się dusić, kiedy nagle... nad basenem zobaczyłam stojącą postać, jednak nie umiałam rozpoznać kto to dokładnie jest, ponieważ zaczęły mnie piec oczy przez ten chlor, musiałam je zamknąć. Odbiłam się od dna i wypłynęłam na powierzchnię i zaczerpnęłam upragnionego przez moje płuca powietrza. Spojrzałam blondynowi w jego morskie oczy z wyrzutem, chwilę trzymałam kontakt wzrokowy, ale zaraz opuściłam głowę spoglądając na miejsce w którym niedawno siedziałam.
-Przeszkadzam?- Padło pytanie z jego ust. Pokiwałam przecząco głową.- Pani Rose dziś była przy obiedzie i zmartwiła się, że Cię nie ma, wysłała mnie by Cię poinformować, że kucharki zostawiły Ci posiłek.- Obiad?! Ile już minęło?! Spojrzałam na zegar wiszący na ścianie... no faktycznie... spędziłam w wodzie już dobre półtorej godziny, a obiad jest zaraz po treningach. Wyszłam bez słowa z wody i chwyciłam ręcznik, gdzieś w szatni powycierałam się i poszłam do pokoju się przebrać w miarę znośne ubranie. Zeszłam do jadalni, na jednym ze stolików czekał na mnie talerz pełen jedzenia, odsunęłam krzesło i samotnie zjadłam posiłek. Pełna negatywnych emocji pozmywałam po sobie wyręczając kucharki czy tam sprzątaczki, Bóg wie kto tu zmywa naczynia... a no tak, robi to zmywarka. Brawo Orciu...
Wyszłam na zewnątrz kierując się do jedynego spokojnego miejsca na tym świecie- do stajni.
I chociaż nie miałam na to ochoty... musiałam poćwiczyć by na następnym treningu nie dać klapy, nie uśmiechało mi się znów zakładać siodła więc wzięłam tylko ogłowie i poszłam na dużą halę by trochę poćwiczyć, głównie kłus wyciągnięty, ustępowania od łydki i lotną zmianę nogi- czyli to co nam najbardziej nie szło ostatnimi czasy. Być może wynika to bardziej z moich błędów i niejasnych sygnałów... tak czy owak starałam się poprawić jak tylko mogłam, lustra pomagały mi korygować swój dosiad i ewentualne zauważalne błędy w sygnałach. Przed przyjazdem kolejnej grupy postanowiłam pojechać nad jezioro, kiedy nagle...
- Poczekaj.- Usłyszałam głos za sobą, odwróciłam się i ujrzałam tego samego blondyna co wcześniej, na basenie.- Zgubiłaś to.- Podał mi telefon, zaskoczona zamrugałam oczami i wzięłam swoją zgubę do ręki.
-Dziękuję.- Odparłam wymuszając uśmiech, przez co czułam się nieco niekomfortowo, zazwyczaj mój uśmiech był szczery, a tego dnia nie miałam nawet siły do zwykłej radości z życia, cieszeniem się tym, że w ogóle mogłam tu być, że moja koszmarna przeszłość jest już daleko w tyle... ale jednak mój smutek od lat ukrywany w sercu zaczął się wydostawać na zewnątrz i już nie mogłam go stłumić, było go za dużo. Spojrzałam jeszcze raz na telefon, potem na chłopaka.- Jeszcze raz dziękuję, muszę już iść.- Po tych słowach, ponownie zaczęłam iść, ale chłopak zaproponował mi pomoc, chyba wyczaił, że nie jestem w zbyt dobrej kondycji psychicznej.
~~~
Po wyczyszczeniu i wypuszczeniu Silence na padok, pożegnałam się z moim towarzyszem. Postanowiłam się wreszcie położyć spać i oddać się w objęcia Morfeusza...
Około godziny 18 usłyszałam nerwowe pukanie do drzwi, na początku opierałam się, żeby wstać chociażby z łóżka i sprawdzić dlaczego ten ktosiek postanawia zakłócać mój spokój. Wreszcie po paru minutach pukania, mojego marudzenia pod nosem, wyszłam spod koca, otwierając drzwi.
- No wreszcie! -Krzyknął Will, spoglądając mi w oczy... był nieco zdenerwowany.
-Co się stało?- Zapytałam cicho.
- Zbliża się burza... trzeba zabrać konie z padoku.- Odpowiedział, spojrzałam na okno, widząc jak grube krople deszczu zaczynają powoli spadać na ziemię, zaczęłam się szybko ubierać.
<Will? Łapaj ten szajz... Wena znów poleciała w podróż do okola świata ;-;>
Koń Luke`a - Toskania!
Toskania
Data urodzenia: 03.04.2012
Płeć: Klacz
Rasa: Koń hanowerski
Charakter: Toskania jest koniem, który zdecydowanie chodzi własnymi drogami. Nie wszystkich darzy sympatią, a tym bardziej zaufaniem - z początku jest dosyć sceptyczna, nieufna, co skutkuje tym, że często płoszy się, zwłaszcza na widok nieznanych jej do tej pory przedmiotów, a także ludzi. Zjednać można ją jednak smakołykami, które wprost ubóstwia - począwszy od wszelkiego rodzaju warzyw, takich jak marchewka czy burak, skończywszy na tych najprostszych, typu piętki suchego chleba czy kostki cukru. Nie zmienia to jednak faktu, że zdecydowanie dużo bardziej woli towarzystwo innych koni, z wyjątkiem momentów, w których musi dzielić z nimi wspólne miejsce do odbywania treningu. Chociaż nie ma nic przeciwko kopytnym, gdy wyjeżdża wraz z nimi w teren, albo swobodnie chodzi u ich boku na pastwisku, tak niezbyt przepada za ich towarzystwem podczas jazdy. Szybko się rozprasza na ich widok - gdy inny koń przyśpiesza bądź zwalnia, z naciskiem na tę pierwszą opcję, klacz dąży do tego, by zrobić to samo. Na widok innych wierzchowców, ledwo gdy tylko wkroczą w jej przestrzeń, rzuca się galopem do przodu, pędząc przed siebie na złamanie karku. Ma także tendencje do kopania, podgryzania czy też innych prób, podczas których narzuca swoją wyższość - wyjątkiem nie są w tym przypadku ludzie, w stosunku do których zachowuje się dokładnie tak samo. Przy obejściu nie lubi, gdy jest zbyt długo czesana, zwłaszcza w okolicach brzucha, czy też kopyt. Często pokazuje to, jak bardzo jest nieobliczalna - rzadko kiedy ktokolwiek decyduje się na to, by przebywać w jej otoczeniu wtedy, gdy nie ma założonego kantara. Najgorzej jednak jest ją utrzymać z boku wtedy, gdy zbliża się pora karmienia - ledwo gdy tylko usłyszy odgłos wsypywanego owsa, rzuca się w stronę wiadra, nie tolerując wówczas opcji, w której ktoś przebywałby w jej boksie. Mimo to, gdy nie wstanie lewym kopytem, zdarza się, że wszelkie zabiegi przebiegają bez problemu - stoi wtedy grzecznie, niczym oaza spokoju, zachowując się tak, jakby przestało jej przeszkadzać to, że człowiek pojawia się w jej polu widzenia. Zaskoczeniem jednak jest to, że klacz potrafi zachowywać się zupełnie inaczej, co zdarza się głównie wtedy, gdy odnajdzie w człowieku swojego sprzymierzeńca. Staje się wtedy potulna, mimo swojego monumentalnego wzrostu, będąc idealnym kompanem do miziania. W gruncie rzeczy, potrafi zachowywać się tak, "jak należy". Widać to głównie w siodle, gdy zostanie uświadomiona, że jeździec nie da sobą pomiatać - potrafi bardzo ładnie chodzić pod osobą, której dosiad nie wzbudza większych zastrzeżeń, jest delikatna na kontakcie, a co najważniejsze - pod osobą, która znajdzie złoty środek, by przekonać ją do wykonania danego ćwiczenia. Nie reaguje na jeźdźców, których ręce są niestabilne, a jedyne co potrafią, to krążenie z nią w stępie, usilnie starając się skłonić ją batem do tego, by ruszyła do przodu. Nie interesuje ją wtedy nikt, ani tym bardziej nic - traktuje to jako czas, który może wykorzystać na galopowanie do woli, wliczając w to różne akrobacje w formie baranków czy też niezwykle efektownych świec. Idealnie wykorzystuje też osobniki, u których wyczuje niepewność, obawę czy brak cierpliwości - nie ma wtedy problemu z tym, aby ukazać swoją dominację.
Mimo to, wszelkie problemy, które może posiadać właściciel z racji jej posiadania, rekompensuje bardzo często na treningach - świetnie porusza się we wszystkich trzech chodach, a głównie w galopie, w którym kroczy z pełną gracją, i choć robi to szybko, to rzadko kiedy na złamanie karku. Świetnie nadaje się do skoków, nie tylko z racji budowy, ale także pochodzenia - nie ma problemu z tym, by skoczyć przeszkodę nawet z ciasnego najazdu, odbija się w odpowiednim momencie, a w dodatku niemalże za każdym razem pokonuje przeszkody z zapasem, niezależnie od ich wysokości. Zrzutki są u niej rzadkością, bowiem ładnie się składa, nie tolerując momentu, w którym jej przednie kopyta dotykają drążka. Jeszcze bardziej od skoków ubóstwia wyjazdy w teren - spisuje się we wszelkiego rodzaju rajdach, biegach długodystansowych czy wszechstronnych konkursach konia wierzchowego. Nie straszne dla niej są grząskie tereny, nierówne podłoża, ogromne górki czy spore uskoki - wszystko to jest dla niej chlebem powszednim. Woda także nie robi na niej większego wrażenia, dzięki czemu chętnie przeskakuje przez rowy z wodą czy wąskie rzeki. Uwielbia pławienie, a przebywanie w chłodnej cieczy sprawia jej ogromną przyjemność.
Historia: Toskania urodziła się w hodowli koni hanowerskich, będącej jedną z lepszych w całej Europie. Luke jest jej pierwszym właścicielem, nie wliczając hodowcy - wcześniej żyła w miejscu, w którym przyszła na świat, a także tam została praktycznie całkowicie zajeżdżona. Głównie została trenowana pod kątem skoków, w których sprawdziła się znakomicie. Dopiero niedawno zaczęła mieć bliższy kontakt z innymi konkurencjami - nie licząc wyścigów, w których nie brała, nie bierze i nie będzie brała udziału z oczywistych względów. Ostatecznie, do Luke'a trafiła całkowitym przypadkiem, nie długo po tym, jak skończyła pięć lat. W założeniu, klacz wcale nie miała być jego, a innego mężczyzny, który w przyszłości zamierzał wykorzystać ją do rozwinięcia swojej hodowli. Ostatecznie, skończyło się tak, jak się skończyło, z nadzieją, że wszystko potoczy się w dobrym kierunku.
Specjalizacja: Głównie wszelkiego rodzaju zawody w terenie, wliczając w to zarówno biegi długodystansowe, jak i innego rodzaju rajdy. Sprawdza się we wszechstronnym konkursie konia wierzchowego, choć na razie nie jest brana pod uwagę pod tym kątem, z racji, że nie jest jeszcze doszlifowana pod względem ujeżdżenia. Najlepiej aktualnie radzi sobie ze skokami, co głównie jest zasługą i jej rasy, jak i ciekawego pochodzenia.
Status: Z pewnością kiedyś nadarzy się do tego dobra sposobność, by pokryć ją jakimś ogierem i zapewnić jej własnego źrebaka. Miała spodziewać się już jednego, jednak nie wszystko przebiegło po odpowiednio przychylnej myśli.
Pochodzenie:
Matką gniadoszki jest klacz, która właściwie nie odniosła żadnej światowej sławy - z powodzeniem startowała w zawodach, zajmując wysokie lokaty, jednak przeznaczona w głównej mierze do hodowli Tajga nie miała okazji zabłysnąć na wyżej cenionych parkurach. Ojcem Toskanii natomiast jest ceniony Plot Blue, niejednokrotnie odnoszący sukcesy w wysokich klasach konkursów skokowych.
Inne:
Właściciel: Luke O'Brien
Nowości
Witam, to ja 8)
Może jeszcze ktoś nie zauważył ale tak szybko wtrącę że w punktach na poziomie mistrzowskim zamiast trzech pupili można pokryć swoją klacz drugi raz. Usunęliśmy również zbędne tereny i zaktualizowaliśmy tablicę informacyjną, robiąc nowy system grup i treningów. W przyszłości planujemy zmienić trochę pokoje by nie było aż tak dużo scrollowania xD
~ Ed
Od Will'a C.D Katniss
Byłem cały oblepiony sianem, po naszej- oczywiście jakże cudownej- bitwie siannystej. Katniss zaproponowała przejść się do miasta, ten pomysł za bardzo mi nie leżał, więc nie udałem się z dziewczynami. Miałem dość dużo roboty, musiałem posprzątać pokój. Nakarmiłem konie i odbyłem lekcję z panią Rose.
*******
Rano zostałem obudzony o nieprzyzwoitej porze, przez SMS'a od Katniss, która przypomniała mi, że dzisiaj testujemy nowe konie w terenie. Zwlokłem się z łóżka, przyznam, że bardzo niechętnie. Kiedyś marzyłem o tym, by wstać o 13 w popołudnie, dotąd mi się to nie udało. Poranna higiena dzisiejszego dnia polegała na szybkim prysznicu i rozczesaniu włosów, które od ostatniej wizyty u fryzjera, "delikatnie" podrosły. Kocham przekręcać rzeczywistość. Ku mojemu zdziwieniu, pod stajnią znalazłem się w miarę szybko. Blondynka już tam czekała, z całą zgrają innych dziewcząt. Jednak, gdy tylko podszedłem do Katniss, inne dziewczyny odbiegły w stronę łąki.
-Umh, hej?- poprawiłem grzywkę, spadającą na oczy.
-Hej Will.- odpowiedziała szybko, opierając się o ławkę...
-To co robimy?-zapytałem, wskakując na płot.
Katniss weszła do stajni, nie odpowiadając mi na pytanie. Mruknąłem sobie pod nosem i pobiegłem za dziewczyną, która przyśpieszyła kroku i zaczęła uciekać. ~Skoro ty biegniesz, to i ja pobiegnę...~ pomyślałem i ruszyłem szybkim "cwałem ludzkim". Blondynka myślała, że mi ucieknie, niestety coś jej nie wyszło, bo po chwili trzymałem ją na rękach.
-Panno Gutsy, tak nie wypada!-zaśmiałem się i postawiłem dziewczynę na ziemi.
Kat prychnęła, jednak po chwili zaczęła się śmiać, tak samo jak ja.
-Will! Katniss!- usłyszeliśmy głos instruktora.- Co wyrabiacie?
Głos ewidentnie należał do Pana Withmore, raczej zdenerwowanego.
-Pani Rose każe wam wziąć Melanię i Paradokss, sami się rozdzielcie kto kogo.-powiedział szybko.
Szybko wróciliśmy do stajni i osiodłaliśmy przydzielone konie.
-Wezmę Paradoksa...-szepnąłem do dziewczyny.
-To ja Melkusię.- zaśmiała się dziewczyna.
Paradoks strasznie się rzucał, niestety z tego powodu, że został przydzielony do kategorii tych narowistych.
*****
Pogłaskałem konia po szyi i wczepiłem nogę w strzemię, po czym przerzuciłem nogę nad grzbietem konia. Ściągnąłem wodze i czekałem na Katniss, która dopiero wyprowadzała konia z boksu. Już po chwili siedziała na koniu i poprawiała strzemiona, gdy ja miałem już to zrobione.
-Wio!- krzyknąłem i przycisnąłem pięty do boków Hucuła.
-No ej!- krzyknęła Katniss, popędzając klacz batem.
Paradoks galopował strasznie szybko, w pewnym momencie, aż tyłek poleciał mi za siodło, a nogi powypadały ze strzemion i wtedy blondynka na klaczy mnie wyprzedziła. Paradoks -choć z krótkimi nóżkami - galopował z wielką mocą. Melania to Kłusak, więc co tu się dziwić, że była na prowadzeniu. Niespodziewanie Melania zawróciła i gnała co sił w nogach,rżąc przeraźliwie.
-Wilkii!!- krzyknęła dziewczyna, próbując opanować klacz.
Paradoks także zawrócił, widząc szare, wielkie i dzikie psy.
<Katniss? Uciekliśmy przed wilkami?>
-Umh, hej?- poprawiłem grzywkę, spadającą na oczy.
-Hej Will.- odpowiedziała szybko, opierając się o ławkę...
-To co robimy?-zapytałem, wskakując na płot.
Katniss weszła do stajni, nie odpowiadając mi na pytanie. Mruknąłem sobie pod nosem i pobiegłem za dziewczyną, która przyśpieszyła kroku i zaczęła uciekać. ~Skoro ty biegniesz, to i ja pobiegnę...~ pomyślałem i ruszyłem szybkim "cwałem ludzkim". Blondynka myślała, że mi ucieknie, niestety coś jej nie wyszło, bo po chwili trzymałem ją na rękach.
-Panno Gutsy, tak nie wypada!-zaśmiałem się i postawiłem dziewczynę na ziemi.
Kat prychnęła, jednak po chwili zaczęła się śmiać, tak samo jak ja.
-Will! Katniss!- usłyszeliśmy głos instruktora.- Co wyrabiacie?
Głos ewidentnie należał do Pana Withmore, raczej zdenerwowanego.
-Pani Rose każe wam wziąć Melanię i Paradokss, sami się rozdzielcie kto kogo.-powiedział szybko.
Szybko wróciliśmy do stajni i osiodłaliśmy przydzielone konie.
-Wezmę Paradoksa...-szepnąłem do dziewczyny.
-To ja Melkusię.- zaśmiała się dziewczyna.
Paradoks strasznie się rzucał, niestety z tego powodu, że został przydzielony do kategorii tych narowistych.
*****
Pogłaskałem konia po szyi i wczepiłem nogę w strzemię, po czym przerzuciłem nogę nad grzbietem konia. Ściągnąłem wodze i czekałem na Katniss, która dopiero wyprowadzała konia z boksu. Już po chwili siedziała na koniu i poprawiała strzemiona, gdy ja miałem już to zrobione.
-Wio!- krzyknąłem i przycisnąłem pięty do boków Hucuła.
-No ej!- krzyknęła Katniss, popędzając klacz batem.
Paradoks galopował strasznie szybko, w pewnym momencie, aż tyłek poleciał mi za siodło, a nogi powypadały ze strzemion i wtedy blondynka na klaczy mnie wyprzedziła. Paradoks -choć z krótkimi nóżkami - galopował z wielką mocą. Melania to Kłusak, więc co tu się dziwić, że była na prowadzeniu. Niespodziewanie Melania zawróciła i gnała co sił w nogach,rżąc przeraźliwie.
-Wilkii!!- krzyknęła dziewczyna, próbując opanować klacz.
Paradoks także zawrócił, widząc szare, wielkie i dzikie psy.
<Katniss? Uciekliśmy przed wilkami?>
Od Noah'a C.D Oriane
Czy jest jakieś piękniejsze zajęcie, zamiast gonienia za koniem, które mógłbym wpisać w swój poranny plan? Jeśli ktokolwiek takie znalazł, niech pierwszy rzuci kamieniem.
- Chodź tu, kleszczu - mruknąłem, kiedy ogier ponownie wierzgnął, ledwo gdy tylko usiłowałem chwycić za jego kantar. Gonitwa zaczynała mnie wyraźnie nudzić, bowiem od dobrych, dłużących się niemiłosiernie piętnastu minut, nie robiłem nic innego, jak starałem się doprowadzić do tego, by Dream Catcher pozwolił sprowadzić się z pastwiska. Zazwyczaj nie było z tym problemów, a wręcz przeciwnie - gniadosz lubił wracać do boksu, bowiem według naszego rytuału, często czekała tam na niego marchewka, dwie marchewki czy nawet trzy. Z reguły nie miał nic przeciwko sytuacji, w której wstąpywałem na jego trawiasty teren, nawet wtedy, gdy wiedział, że za niedługo zabiorę go na trening. Tak miało być i tym razem, miałem nawet ambitny plan co do tego, co moglibyśmy zrobić z racji nieobecności instruktora, jednakże wszystko szybko legło w gruzach. Zwlekanie widoczne podobało się Catcher'owi, bo wyglądał zupełnie jak młody, niewyżyty jeszcze źrebak, który dopiero co odkrywa swoje możliwości. Na pierwszy rzut oka, zdecydowanie na takiego wyglądał - gdyby nie to, że był potężnie zbudowany, a żaden źrebak nie posiadałby takich umiejętności, stwierdziłbym, że przy sprzedaży zawyżono jego rzeczywisty wiek. W końcu, ogier miał zaraz kończyć osiem lat, za zaledwie miesiąc, a nie prezentował się na takiego. Zwłaszcza, jeśli pod uwagę miałbym brać jego mentalność, pozostawiającą stanowczo zbyt dużo do życzenia. Utwierdził mnie w tym moment, w którym gniadosz przestraszył się stojącego na pastwisku obok konia - co więcej, był to kopytny, którego doskonale znał.
- Jak rozumiem, mam iść bez Ciebie, tak? - choć nie brałem takiej opcji w ogóle pod uwagę, już miałem skierować się w stronę wyjścia, gdy nagle zabrakło mi chęci do zrobienia czegokolwiek. Po prostu usiadłem na wilgotnej trawie, nie przejmując się tym, że na pewno pobrudzi mi spodnie - czekałem na moment, w którym Catcher zdecyduje się jednak na to, by do mnie podejść, nie odstawiając przy tym żadnych cyrków. W końcu, gdy przebiegł kilka kółek w niezwykle szybkim galopie, jak i kilkakrotnie skopał powietrze, postanowił do mnie podejść, widocznie zainteresowany tym, że zaprzestałem swych prób złapania go. Korzystając z okazji, gładząc go delikatnie po kości nosowej, szybkim ruchem przypiąłem uwiąz do jego nowego, bordowego kantara, który wydawał się, że zmienił kolor, zaraz po bliższym spotkaniu z kałużą, w której Dreamer postanowił się wykąpać. Nawet nie chcąc myśleć nad tym, ile zajęłoby doprowadzenie go do względnej czystości, skierowałem się z nim do wyjścia, korzystając z tego, że wreszcie zaczął zachowywać się w miarę poprawnie. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Widząc mężczyznę, zmierzającego w naszym kierunku, zaczął się wyrywać, nie zwracając uwagi na to, że wcale nie miałem zamiaru mu tak szybko odpuścić.
- Dzień dobry? - zdziwiony tym, że właściciel niemalże podbiegł do nas, wciąż usiłowałem uspokoić opiera, rżącego za każdym razem, gdy jedna z klaczy przechodziła niemalże pod naszym nosem. - Coś się stało?
- Szukam Cię od dwudziestu minut - wysapał, robiąc to powoli, widocznie zmęczony dłużącymi się poszukiwaniami. Zadziwiające było, że taka osoba, jak pan Rose, nie mogła pochwalić się zbyt dobrą kondycją. Jako instruktor, zawodnik różnych konkurencji jeździeckich, gonił nas o to, abyśmy ćwiczyli, by lepiej dawać sobie radę na treningach. Hipokryzja w jego wykonaniu była niezwykle śmieszna, zwłaszcza, że na pastwisku byłem przez cały czas, w którym mężczyzna zaczął mnie rzekomo szukać. Mimo wszystko, ugryzłem się w język przed wypowiedzeniem zbędnych słów, z uwagą oczekując tego, jak przejdzie do sedna sprawy. - Możesz pojechać po Oriane do Miami? Wszyscy inni są zajęci. - dodał, jakby mając nadzieję, że tym argumentem przekona mnie do tego, abym szybciej się zgodził i był bardziej przychylny dla całej sytuacji. Spoglądając raz na Catcher'a, raz na mężczyznę, sprawdziłem jeszcze, czy w kieszeniach mam kluczyki od samochodu.
- W porządku - wzruszyłem tylko ramionami, właściwie nie mając problemu z tym, by komuś uratować tyłek. Coś czułem, że dziewczynie wcale nie uśmiecha się stanie na zewnątrz, nie mając pojęcia, jak wrócić do akademii - nad ośrodkiem zbierały się szare, kłębiaste chmury, z których powoli zaczynał padać deszcz. U nas było znośnie, jednak znając życie, kilkanaście kilometrów dalej rozpoczynała się potężna ulewa. Stałem jeszcze tam chwilę, by posłuchać właściciela, skrupulatnie opisującego mi, jak swoje położenie określiła Oriane. Wydawało mi się, że wiedziałem jak tam dojechać, więc nie pozostało mi nic innego, jak odprowadzić Catcher'a do stajni i wyruszyć po dziewczynę. Gniadosz nie był zadowolony, że tak szybko rozstaję się z nim w boksie, jednak nie widząc innego wyjścia, poklepałem go po masywnej łopatce, ostatni raz sprawdzając, czy przed wyjściem odpowiednio domknąłem boks. Gdy byłem tego niemalże pewien, rzuciłem ostatnie spojrzenie w stronę holsztyna, biegiem udając się w stronę samochodu. Chciałem dotrzeć tam nie tylko jak najszybciej, by zabrać dziewczynę, ale także by mieć możliwość powrotu przed godziną, w której miałbym szansę na zrobienie jeszcze czegokolwiek. Co prawda, nie było jeszcze południa, jednak wyglądało na to, że ten dzień nie dość, że będzie pracowity, to w dodatku męczący.
~*~
Gołym okiem było widać, że dziewczynę coś niesamowicie trapi. Owszem, nie znałem jej praktycznie wcale, jednak nie byłem na tyle głupi, by nie zauważyć, że coś się wydarzyło - kobiety są skomplikowane, nawet bardzo, jednak czas, w którym przebywam praktycznie tylko w ich towarzystwie, zrobił swoje. Zdążyłem rozkiminić to, kiedy mają do mnie pretensje, a kiedy zwyczajnie chcą, żebym czuł się winny. Obce nie było mi także rozpoznanie tego, kiedy ewidentnie coś się stało. Cisza panująca w samochodzie stawała się uciążliwa, bowiem przerywana była tylko wtedy, gdy wycieraczka odmawiała posłuszeństwa, nie mogąc nadążyć ze strącaniem uciążliwych kropel, które naprawdę utrudniały jakąkolwiek widoczność.
- Jak coś, to wiesz, gdzie mnie znaleźć - uśmiechnąłem się lekko,
odrywając swój wzrok z drogi, by przenieść go na siedzącą obok brunetkę. Ta, najwidoczniej była zdziwiona tym, że się odezwałem, bo odwróciła wzrok od szyby, także kierując go w moją stronę. - Nie oczekuję, że po prostu mi cokolwiek powiesz, ale jestem do dyspozycji.
- Nic się nie stało - stwierdziła, ponownie wlepiając swoje spojrzenie w szybę, obserwując, jak drzewa rozmazują się zaraz po tym, jak samochód nabrał większej prędkości.
- Tak, tak, wiem - mruknąłem, skupiając się z powrotem na tym, by spoglądać na drogę. - Też nie lubię ludzi.
~*~
- Całkiem ładnie leży - przyznałem, gdy brunetka założyła swojej klaczy nowy, skórzany kantar, w którym kobyłka prezentowała się nieziemsko. - Do pyska jej.
- Mam nadzieję - pogłaskała wierzchowca po grzbiecie, który przykuwał uwagę swoim nietypowym umaszczeniem. Zresztą, Silver Silence niesamowicie wyróżniała się z tłumu, co zauważyłem już kilkakrotnie, mijając ją wcześniej na stajennym korytarzu. Tak jak i Dream Catcher, była przedstawicielką holsztynów, co także zdawało się być łatwo zauważalne - choć nie była aż tak bardzo umięśniona, jak był ogier, co wynikało głównie z różnicy ich płci, to i tak była potężniej zbudowana, niż inne klacze w całej akademii. Posiadała wszystko, co powinien mieć najbardziej rozwinięte koń, który z łatwością podbijałby parkury z mianem skoczka - z tego jednak, co było mi wiadomo, dziewczyny brały udział głównie w ujeżdżeniu, co całkowicie rozumiałem, zważywszy na pełen gracji chód przedstawicieli tejże rasy.
- Idziesz na zajęcia, czy raczej łapiesz się jako spóźniona na trening? - zapytałem, częstując klacz marchewką, która znalazła się w moich rękach z właściwie nikomu nieznanych powodów.
Oriane? Mega źle wyszło :<
- Chodź tu, kleszczu - mruknąłem, kiedy ogier ponownie wierzgnął, ledwo gdy tylko usiłowałem chwycić za jego kantar. Gonitwa zaczynała mnie wyraźnie nudzić, bowiem od dobrych, dłużących się niemiłosiernie piętnastu minut, nie robiłem nic innego, jak starałem się doprowadzić do tego, by Dream Catcher pozwolił sprowadzić się z pastwiska. Zazwyczaj nie było z tym problemów, a wręcz przeciwnie - gniadosz lubił wracać do boksu, bowiem według naszego rytuału, często czekała tam na niego marchewka, dwie marchewki czy nawet trzy. Z reguły nie miał nic przeciwko sytuacji, w której wstąpywałem na jego trawiasty teren, nawet wtedy, gdy wiedział, że za niedługo zabiorę go na trening. Tak miało być i tym razem, miałem nawet ambitny plan co do tego, co moglibyśmy zrobić z racji nieobecności instruktora, jednakże wszystko szybko legło w gruzach. Zwlekanie widoczne podobało się Catcher'owi, bo wyglądał zupełnie jak młody, niewyżyty jeszcze źrebak, który dopiero co odkrywa swoje możliwości. Na pierwszy rzut oka, zdecydowanie na takiego wyglądał - gdyby nie to, że był potężnie zbudowany, a żaden źrebak nie posiadałby takich umiejętności, stwierdziłbym, że przy sprzedaży zawyżono jego rzeczywisty wiek. W końcu, ogier miał zaraz kończyć osiem lat, za zaledwie miesiąc, a nie prezentował się na takiego. Zwłaszcza, jeśli pod uwagę miałbym brać jego mentalność, pozostawiającą stanowczo zbyt dużo do życzenia. Utwierdził mnie w tym moment, w którym gniadosz przestraszył się stojącego na pastwisku obok konia - co więcej, był to kopytny, którego doskonale znał.
- Jak rozumiem, mam iść bez Ciebie, tak? - choć nie brałem takiej opcji w ogóle pod uwagę, już miałem skierować się w stronę wyjścia, gdy nagle zabrakło mi chęci do zrobienia czegokolwiek. Po prostu usiadłem na wilgotnej trawie, nie przejmując się tym, że na pewno pobrudzi mi spodnie - czekałem na moment, w którym Catcher zdecyduje się jednak na to, by do mnie podejść, nie odstawiając przy tym żadnych cyrków. W końcu, gdy przebiegł kilka kółek w niezwykle szybkim galopie, jak i kilkakrotnie skopał powietrze, postanowił do mnie podejść, widocznie zainteresowany tym, że zaprzestałem swych prób złapania go. Korzystając z okazji, gładząc go delikatnie po kości nosowej, szybkim ruchem przypiąłem uwiąz do jego nowego, bordowego kantara, który wydawał się, że zmienił kolor, zaraz po bliższym spotkaniu z kałużą, w której Dreamer postanowił się wykąpać. Nawet nie chcąc myśleć nad tym, ile zajęłoby doprowadzenie go do względnej czystości, skierowałem się z nim do wyjścia, korzystając z tego, że wreszcie zaczął zachowywać się w miarę poprawnie. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Widząc mężczyznę, zmierzającego w naszym kierunku, zaczął się wyrywać, nie zwracając uwagi na to, że wcale nie miałem zamiaru mu tak szybko odpuścić.
- Dzień dobry? - zdziwiony tym, że właściciel niemalże podbiegł do nas, wciąż usiłowałem uspokoić opiera, rżącego za każdym razem, gdy jedna z klaczy przechodziła niemalże pod naszym nosem. - Coś się stało?
- Szukam Cię od dwudziestu minut - wysapał, robiąc to powoli, widocznie zmęczony dłużącymi się poszukiwaniami. Zadziwiające było, że taka osoba, jak pan Rose, nie mogła pochwalić się zbyt dobrą kondycją. Jako instruktor, zawodnik różnych konkurencji jeździeckich, gonił nas o to, abyśmy ćwiczyli, by lepiej dawać sobie radę na treningach. Hipokryzja w jego wykonaniu była niezwykle śmieszna, zwłaszcza, że na pastwisku byłem przez cały czas, w którym mężczyzna zaczął mnie rzekomo szukać. Mimo wszystko, ugryzłem się w język przed wypowiedzeniem zbędnych słów, z uwagą oczekując tego, jak przejdzie do sedna sprawy. - Możesz pojechać po Oriane do Miami? Wszyscy inni są zajęci. - dodał, jakby mając nadzieję, że tym argumentem przekona mnie do tego, abym szybciej się zgodził i był bardziej przychylny dla całej sytuacji. Spoglądając raz na Catcher'a, raz na mężczyznę, sprawdziłem jeszcze, czy w kieszeniach mam kluczyki od samochodu.
- W porządku - wzruszyłem tylko ramionami, właściwie nie mając problemu z tym, by komuś uratować tyłek. Coś czułem, że dziewczynie wcale nie uśmiecha się stanie na zewnątrz, nie mając pojęcia, jak wrócić do akademii - nad ośrodkiem zbierały się szare, kłębiaste chmury, z których powoli zaczynał padać deszcz. U nas było znośnie, jednak znając życie, kilkanaście kilometrów dalej rozpoczynała się potężna ulewa. Stałem jeszcze tam chwilę, by posłuchać właściciela, skrupulatnie opisującego mi, jak swoje położenie określiła Oriane. Wydawało mi się, że wiedziałem jak tam dojechać, więc nie pozostało mi nic innego, jak odprowadzić Catcher'a do stajni i wyruszyć po dziewczynę. Gniadosz nie był zadowolony, że tak szybko rozstaję się z nim w boksie, jednak nie widząc innego wyjścia, poklepałem go po masywnej łopatce, ostatni raz sprawdzając, czy przed wyjściem odpowiednio domknąłem boks. Gdy byłem tego niemalże pewien, rzuciłem ostatnie spojrzenie w stronę holsztyna, biegiem udając się w stronę samochodu. Chciałem dotrzeć tam nie tylko jak najszybciej, by zabrać dziewczynę, ale także by mieć możliwość powrotu przed godziną, w której miałbym szansę na zrobienie jeszcze czegokolwiek. Co prawda, nie było jeszcze południa, jednak wyglądało na to, że ten dzień nie dość, że będzie pracowity, to w dodatku męczący.
~*~
Gołym okiem było widać, że dziewczynę coś niesamowicie trapi. Owszem, nie znałem jej praktycznie wcale, jednak nie byłem na tyle głupi, by nie zauważyć, że coś się wydarzyło - kobiety są skomplikowane, nawet bardzo, jednak czas, w którym przebywam praktycznie tylko w ich towarzystwie, zrobił swoje. Zdążyłem rozkiminić to, kiedy mają do mnie pretensje, a kiedy zwyczajnie chcą, żebym czuł się winny. Obce nie było mi także rozpoznanie tego, kiedy ewidentnie coś się stało. Cisza panująca w samochodzie stawała się uciążliwa, bowiem przerywana była tylko wtedy, gdy wycieraczka odmawiała posłuszeństwa, nie mogąc nadążyć ze strącaniem uciążliwych kropel, które naprawdę utrudniały jakąkolwiek widoczność.
- Jak coś, to wiesz, gdzie mnie znaleźć - uśmiechnąłem się lekko,
odrywając swój wzrok z drogi, by przenieść go na siedzącą obok brunetkę. Ta, najwidoczniej była zdziwiona tym, że się odezwałem, bo odwróciła wzrok od szyby, także kierując go w moją stronę. - Nie oczekuję, że po prostu mi cokolwiek powiesz, ale jestem do dyspozycji.
- Nic się nie stało - stwierdziła, ponownie wlepiając swoje spojrzenie w szybę, obserwując, jak drzewa rozmazują się zaraz po tym, jak samochód nabrał większej prędkości.
- Tak, tak, wiem - mruknąłem, skupiając się z powrotem na tym, by spoglądać na drogę. - Też nie lubię ludzi.
~*~
- Całkiem ładnie leży - przyznałem, gdy brunetka założyła swojej klaczy nowy, skórzany kantar, w którym kobyłka prezentowała się nieziemsko. - Do pyska jej.
- Mam nadzieję - pogłaskała wierzchowca po grzbiecie, który przykuwał uwagę swoim nietypowym umaszczeniem. Zresztą, Silver Silence niesamowicie wyróżniała się z tłumu, co zauważyłem już kilkakrotnie, mijając ją wcześniej na stajennym korytarzu. Tak jak i Dream Catcher, była przedstawicielką holsztynów, co także zdawało się być łatwo zauważalne - choć nie była aż tak bardzo umięśniona, jak był ogier, co wynikało głównie z różnicy ich płci, to i tak była potężniej zbudowana, niż inne klacze w całej akademii. Posiadała wszystko, co powinien mieć najbardziej rozwinięte koń, który z łatwością podbijałby parkury z mianem skoczka - z tego jednak, co było mi wiadomo, dziewczyny brały udział głównie w ujeżdżeniu, co całkowicie rozumiałem, zważywszy na pełen gracji chód przedstawicieli tejże rasy.
- Idziesz na zajęcia, czy raczej łapiesz się jako spóźniona na trening? - zapytałem, częstując klacz marchewką, która znalazła się w moich rękach z właściwie nikomu nieznanych powodów.
Oriane? Mega źle wyszło :<
piątek, 28 kwietnia 2017
Od Esmeraldy C.D Charlotte
Nie ma lepszej pobudki niż j****ęcie w parapet... Jednak podniosłam się z łóżka z obolałą głową i potruchtałam do łazienki. Przepłukałam usta wodą i przetarłam się mokrym ręcznikiem. Potarłam obolałe miejsce ręką i stęknęłam. Na twarz nałożyłam cienką warstwę pellingu malinowego, a na usta nałożyłam balsam ananasowy. Poszłam zrobić sobie kawy i przy okazji zobaczyć co nowego na świecie.
-Same cholerstwa...- burknęłam, przeglądając gazetę multimedialną.-Polityka... Mogli by już z tym pluciem jadem skończyć...- zamknęłam laptop.
Zamyślona powędrowałam do łazienki, by zmyć z siebie tą maź. Szybko zmyłam twarz i nałożyłam krem, po czym oczy podkreśliłam niebieską kredką, na powiekę nałożyłam biały, matowy cień, a na usta nałożyłam różowy błyszczyk. Rzęsy podkręciłam zalotką, o zgrozo! Zdjęłam piżamę i poszłam po ubranie. Z szafy wywaliłam białe bryczesy i czarno-niebieską koszulę w kratkę. Wzięłam z szuflady czystą bieliznę i ubrałam się. Kilka minut później stałam przed lustrem, zapinając sobie na szyi czarny naszyjnik z kotem. Zadowolona przeczesałam włosy szczotką i założyłam opaskę, po czym wybiegłam z pokoju. Na stopach miałam wygodne trampki w kolorze Indygo. Pod pachą dzierżyłam czarny woreczek z sztybletami i sztylpami. Według mojej komórki była dokładnie 8.00, albowiem wcześniej byłam nakarmić konie. Tak, po nakarmieniu koni poszłam jeszcze spać. Gdy weszłam na śniadanie, stołówka była opustoszała, więc pochłonęłam szpinak, rukolę i jajecznicę w mig i biegiem skierowałam się do stajni, na małą jazdę. Postanowiłam, że nie będę brała Draculi z prostego powodu, że miałam nadzieję, że wezmę jakiegoś stajennego. Wybór padł na nowego konika- Cienia Kartaginy. Od razu zapałałam do niego uwielbieniem, chociażby przez jego narowistość.
****wieczorem****
Dzisiaj to mi przypadało karmienie koni. Przy okazji Pan Rose polecił bym pomogła nowej uczennicy obejść wszystkie konie. Szybko podążyłam w umówione miejsce i zastałam uśmiechniętą, rudowłosą dziewczynę.
-Cześć, jestem Charlotta.- przedstawiła się, po czym się uśmiechnęła.
-Esmeralda.- odparłam wesoło.- Chodź, obejdziemy wszystkie konie.
Zaprowadziłam dziewczynę do paszarni i zaczęłam jej wykład.
-Konie do wyścigów dostaną paszę witaminową i siano. Konie do skoków- siano i inną paszę suchą. Za to ujeżdżenie po marchewce i siano. Rekreacja siano i owies. Jasne?- dokończyłam, wrzucając ostatnią kupkę siana do taczki.
Char pokiwała głową i pociągnęłyśmy swoje taczki ku domagającym się jedzenia- kobyłkom.
-Na jakim etapie jazdy konnej jesteś?- zapytałam w końcu, wchodząc do boksu Faldo.
-Umh...początkuję...-bąknęła.
Poklepałam ogiera po łopatce i powiedziałam.
-Nie martw się, szybko wzbijesz się wyżej...- wyszłam z boksu, zatrzaskując drzwi.-Czekaaj! Niee! Mezzo to koń do WKKW!- zaśmiałam się.- Jemu dajemy witaminy i sianko.-upomniałam dziewczynę.
Skończyłyśmy karmić konie gdzieś koło 23, więc od razu skierowałyśmy się do pokoi.
******
Pominę moje pindrzenie się przed lustrem. Zeszłam na śniadanie około 7 rano. Nakarmiłam konie i chwilę poczytałam, przy gorącym rosołku. Jak to dobrze, że kucharki w Akademii są tak miłe.
Szybciutko zjadłam śniadanie i poszłam pojeździć. Dracul spokojnie pasł się na pastwisku. Zagwizdałam na niego, gdy tylko go zobaczyłam. Podbiegł do ogrodzenia, dumnie rżąc.
-Hej Esmo!- usłyszałam za sobą.
Obróciłam się i pomachałam do Charlotte.
-Wybierzemy się na przejażdżkę?- zapytałam. -Mam pozwolenie od Pana Rose!
-Okej, tylko jakiego konia mogę wziąć, bo Silif jeździ.- bąknęła niezadowolona.
~Jaki koń? Jaki koń?~te słowa krążyły mi po głowie.
Nagle mnie olśniło!
-Pompeja!- krzyknęłam.- EUREKA!
-Pompeja?- zapytała zdziwiona.
-Chodź, pokażę Ci!
Dziewczyna poszła za mną w stronę kasztanowej mordki.
****
Oporządziłyśmy i osiodłałyśmy konie. Pojechałyśmy do lasu. Ja na Draculu, Charlotte na Pompejce.
-Same cholerstwa...- burknęłam, przeglądając gazetę multimedialną.-Polityka... Mogli by już z tym pluciem jadem skończyć...- zamknęłam laptop.
Zamyślona powędrowałam do łazienki, by zmyć z siebie tą maź. Szybko zmyłam twarz i nałożyłam krem, po czym oczy podkreśliłam niebieską kredką, na powiekę nałożyłam biały, matowy cień, a na usta nałożyłam różowy błyszczyk. Rzęsy podkręciłam zalotką, o zgrozo! Zdjęłam piżamę i poszłam po ubranie. Z szafy wywaliłam białe bryczesy i czarno-niebieską koszulę w kratkę. Wzięłam z szuflady czystą bieliznę i ubrałam się. Kilka minut później stałam przed lustrem, zapinając sobie na szyi czarny naszyjnik z kotem. Zadowolona przeczesałam włosy szczotką i założyłam opaskę, po czym wybiegłam z pokoju. Na stopach miałam wygodne trampki w kolorze Indygo. Pod pachą dzierżyłam czarny woreczek z sztybletami i sztylpami. Według mojej komórki była dokładnie 8.00, albowiem wcześniej byłam nakarmić konie. Tak, po nakarmieniu koni poszłam jeszcze spać. Gdy weszłam na śniadanie, stołówka była opustoszała, więc pochłonęłam szpinak, rukolę i jajecznicę w mig i biegiem skierowałam się do stajni, na małą jazdę. Postanowiłam, że nie będę brała Draculi z prostego powodu, że miałam nadzieję, że wezmę jakiegoś stajennego. Wybór padł na nowego konika- Cienia Kartaginy. Od razu zapałałam do niego uwielbieniem, chociażby przez jego narowistość.
****wieczorem****
Dzisiaj to mi przypadało karmienie koni. Przy okazji Pan Rose polecił bym pomogła nowej uczennicy obejść wszystkie konie. Szybko podążyłam w umówione miejsce i zastałam uśmiechniętą, rudowłosą dziewczynę.
-Cześć, jestem Charlotta.- przedstawiła się, po czym się uśmiechnęła.
-Esmeralda.- odparłam wesoło.- Chodź, obejdziemy wszystkie konie.
Zaprowadziłam dziewczynę do paszarni i zaczęłam jej wykład.
-Konie do wyścigów dostaną paszę witaminową i siano. Konie do skoków- siano i inną paszę suchą. Za to ujeżdżenie po marchewce i siano. Rekreacja siano i owies. Jasne?- dokończyłam, wrzucając ostatnią kupkę siana do taczki.
Char pokiwała głową i pociągnęłyśmy swoje taczki ku domagającym się jedzenia- kobyłkom.
-Na jakim etapie jazdy konnej jesteś?- zapytałam w końcu, wchodząc do boksu Faldo.
-Umh...początkuję...-bąknęła.
Poklepałam ogiera po łopatce i powiedziałam.
-Nie martw się, szybko wzbijesz się wyżej...- wyszłam z boksu, zatrzaskując drzwi.-Czekaaj! Niee! Mezzo to koń do WKKW!- zaśmiałam się.- Jemu dajemy witaminy i sianko.-upomniałam dziewczynę.
Skończyłyśmy karmić konie gdzieś koło 23, więc od razu skierowałyśmy się do pokoi.
******
Pominę moje pindrzenie się przed lustrem. Zeszłam na śniadanie około 7 rano. Nakarmiłam konie i chwilę poczytałam, przy gorącym rosołku. Jak to dobrze, że kucharki w Akademii są tak miłe.
Szybciutko zjadłam śniadanie i poszłam pojeździć. Dracul spokojnie pasł się na pastwisku. Zagwizdałam na niego, gdy tylko go zobaczyłam. Podbiegł do ogrodzenia, dumnie rżąc.
-Hej Esmo!- usłyszałam za sobą.
Obróciłam się i pomachałam do Charlotte.
-Wybierzemy się na przejażdżkę?- zapytałam. -Mam pozwolenie od Pana Rose!
-Okej, tylko jakiego konia mogę wziąć, bo Silif jeździ.- bąknęła niezadowolona.
~Jaki koń? Jaki koń?~te słowa krążyły mi po głowie.
Nagle mnie olśniło!
-Pompeja!- krzyknęłam.- EUREKA!
-Pompeja?- zapytała zdziwiona.
-Chodź, pokażę Ci!
Dziewczyna poszła za mną w stronę kasztanowej mordki.
****
Oporządziłyśmy i osiodłałyśmy konie. Pojechałyśmy do lasu. Ja na Draculu, Charlotte na Pompejce.
Od Edwarda do Esmeraldy
Poklepałem klacz po łopatce i rozprostowałem kości. Była druga popołudniu a ja jeszcze niczego konkretnego nie zrobiłem, oprócz obmyciu kopyt Jutrzenki i wypastowaniu osprzętu. Był środek wiosny co na Florydzie graniczyło z już i tak ogromnymi stopniami na niebie. Jeszcze kilka tygodni i będę musiał przekładać treningi na siódmą by zdążyć przed upałem.
Jakimś cudem wywiązałem się z pierwszej porannej lekcji, pod pretekstem karnego sprzątania stołówki, jednak dzisiejsze treningi były z Gilbertem Blyth`em więc na bank jeśli nie pójdę na kolejny, to będzie mnie ścigał do końca życia. Ostatnio jednak lepiej radziliśmy sobie w ujeżdżeniu, więc może nie będzie aż tak źle.
Skończyłem dopinanie popręgu klaczy i ruszyłem na plac na którym miały odbywać się zajęcia. Widziałem z oddali jak rozpręża się reszta mojej grupy - Noah, Alex, Esma i Naomi. Na szczęście instruktora jeszcze nie było więc miałem jeszcze szansę uratować swój tyłek. Wsiadłem szybko na rozochoconą Jutrzenkę, która widząc kłusujących przyjaciół od razu zagrzała się do pracy. Ruszyliśmy szybkim tempem po czworoboku, ale miałem wrażenie że ledwo co weszliśmy a nadszedł Gilbert.
Wszyscy nagle zrobili się nieco bardziej spięci sprawdzając czy przypadkiem nie mają źle ułożonej nogi czy nie podciągniętych popręgów. Trener tylko z wyniosłą miną obrzucił wszystkich zniechęconym wzrokiem, stanął na środku, poprawił nieskazitelnie czyste bryczesy i zaczął:
- Dziś jak zauważyliście, jazda płaska. - mruknął łypiąc na nas spojrzeniem typu: "Ktoś ośmieli się sprzeciwić?". Kiedy jednak wszyscy potulnie stępowali, ciągnął dalej: - Podam wam serię ćwiczeń którą będziecie musieli wykonać, a ja wszystko ocenię. Mam nadzieję że tym razem wykorzystacie nieco więcej energii a nie jak zawsze - tylko jęczycie i kulicie się na tych koniach jak worki ziemniaków. Ma się rozumieć?
Nie było mowy o jakimś sprzeciwie, więc każdy gorączkowo zajął własny kąt placu. Z początku nieźle mi szło, jednak po dłuższej chwili oboje z Jutrzenką się znudziliśmy i po prostu skończyło się na robieniu na odwal; "Ta wolta bardziej jak kwadrat wyszła... a zresztą, może nie patrzył".
- Edwardzie! - zakrzyknął Blythe przez co gwałtownie zatrzymałem konia, w mało delikatny sposób. Rozejrzał się po innych którzy nagle zaczęli bardzo interesować się tym co właśnie robią, aż w końcu dodał: - Esme-raldo!
Dziewczyna przeklęła cicho pod nosem, ale uśmiechnęła się niewinnie i również zwróciła całą uwagę na mężczyznę, klepiącego niecierpliwie palcatem o swojego buta.
- Jeszcze raz zrobicie mi taką woltę to zawrócę was do grupy początkującej! - uniósł ręce w wyrazie furii. - Jesteście okropni! Jak w ogóle trafiliście na taki poziom!? Toż to po prostu wstyd dla akademii!
Spojrzeliśmy po sobie z Esmą ze zrezygnowaniem, ale staraliśmy się wydawać poruszeni jego zdaniem.
- Za karę posprzątacie każdą stajnię, tak długo aż wam ręce nie odpadną, choćby to miało trwać do szóstej następnego dnia! - przyzwyczailiśmy się do braku sprawiedliwości i cierpliwości Gilberta ale to przechodziło wszelkie granice. Otworzyłem usta by coś powiedzieć, ale ten, widząc to, skierował palcat w moją stronę.
- Ani mi się waż protestować! Proszę bardzo - dzięki temu kawalerowi, zaczniecie już teraz! - uniosłem brew z zażenowania, jednakże nie mieliśmy z dziewczyną za wielkiego wyboru. Gdybym jeszcze raz kiwnął palcem w złą stronę musiałbym przez następne kilka dni polerować wszystkim stajennym koniom siodła.
Zsunąłem się więc z siodła Jutrzenki, która również była nieco zaskoczona tym jak ta jazda trwała krótko. Gdy wychodziłem z placu, zerknąłem na Alex która rzuciła mi pełne współczucia spojrzenie.
- No nic. - mruknęła Esma. - Następnym razem tego pożałuje. Tak mu przywalę tym jego palcacikiem w łeb że się następnego dnia nie obudzi.
- Lepiej nie, bo jeszcze złoży pismo żebyś do końca życia pracowała jako sprzątaczka na stołówce. - prychnąłem.
<Esma? Naprawdę nie pytaj, pisałam to na spontanie xd>
Jakimś cudem wywiązałem się z pierwszej porannej lekcji, pod pretekstem karnego sprzątania stołówki, jednak dzisiejsze treningi były z Gilbertem Blyth`em więc na bank jeśli nie pójdę na kolejny, to będzie mnie ścigał do końca życia. Ostatnio jednak lepiej radziliśmy sobie w ujeżdżeniu, więc może nie będzie aż tak źle.
Skończyłem dopinanie popręgu klaczy i ruszyłem na plac na którym miały odbywać się zajęcia. Widziałem z oddali jak rozpręża się reszta mojej grupy - Noah, Alex, Esma i Naomi. Na szczęście instruktora jeszcze nie było więc miałem jeszcze szansę uratować swój tyłek. Wsiadłem szybko na rozochoconą Jutrzenkę, która widząc kłusujących przyjaciół od razu zagrzała się do pracy. Ruszyliśmy szybkim tempem po czworoboku, ale miałem wrażenie że ledwo co weszliśmy a nadszedł Gilbert.
Wszyscy nagle zrobili się nieco bardziej spięci sprawdzając czy przypadkiem nie mają źle ułożonej nogi czy nie podciągniętych popręgów. Trener tylko z wyniosłą miną obrzucił wszystkich zniechęconym wzrokiem, stanął na środku, poprawił nieskazitelnie czyste bryczesy i zaczął:
- Dziś jak zauważyliście, jazda płaska. - mruknął łypiąc na nas spojrzeniem typu: "Ktoś ośmieli się sprzeciwić?". Kiedy jednak wszyscy potulnie stępowali, ciągnął dalej: - Podam wam serię ćwiczeń którą będziecie musieli wykonać, a ja wszystko ocenię. Mam nadzieję że tym razem wykorzystacie nieco więcej energii a nie jak zawsze - tylko jęczycie i kulicie się na tych koniach jak worki ziemniaków. Ma się rozumieć?
Nie było mowy o jakimś sprzeciwie, więc każdy gorączkowo zajął własny kąt placu. Z początku nieźle mi szło, jednak po dłuższej chwili oboje z Jutrzenką się znudziliśmy i po prostu skończyło się na robieniu na odwal; "Ta wolta bardziej jak kwadrat wyszła... a zresztą, może nie patrzył".
- Edwardzie! - zakrzyknął Blythe przez co gwałtownie zatrzymałem konia, w mało delikatny sposób. Rozejrzał się po innych którzy nagle zaczęli bardzo interesować się tym co właśnie robią, aż w końcu dodał: - Esme-raldo!
Dziewczyna przeklęła cicho pod nosem, ale uśmiechnęła się niewinnie i również zwróciła całą uwagę na mężczyznę, klepiącego niecierpliwie palcatem o swojego buta.
- Jeszcze raz zrobicie mi taką woltę to zawrócę was do grupy początkującej! - uniósł ręce w wyrazie furii. - Jesteście okropni! Jak w ogóle trafiliście na taki poziom!? Toż to po prostu wstyd dla akademii!
Spojrzeliśmy po sobie z Esmą ze zrezygnowaniem, ale staraliśmy się wydawać poruszeni jego zdaniem.
- Za karę posprzątacie każdą stajnię, tak długo aż wam ręce nie odpadną, choćby to miało trwać do szóstej następnego dnia! - przyzwyczailiśmy się do braku sprawiedliwości i cierpliwości Gilberta ale to przechodziło wszelkie granice. Otworzyłem usta by coś powiedzieć, ale ten, widząc to, skierował palcat w moją stronę.
- Ani mi się waż protestować! Proszę bardzo - dzięki temu kawalerowi, zaczniecie już teraz! - uniosłem brew z zażenowania, jednakże nie mieliśmy z dziewczyną za wielkiego wyboru. Gdybym jeszcze raz kiwnął palcem w złą stronę musiałbym przez następne kilka dni polerować wszystkim stajennym koniom siodła.
Zsunąłem się więc z siodła Jutrzenki, która również była nieco zaskoczona tym jak ta jazda trwała krótko. Gdy wychodziłem z placu, zerknąłem na Alex która rzuciła mi pełne współczucia spojrzenie.
- No nic. - mruknęła Esma. - Następnym razem tego pożałuje. Tak mu przywalę tym jego palcacikiem w łeb że się następnego dnia nie obudzi.
- Lepiej nie, bo jeszcze złoży pismo żebyś do końca życia pracowała jako sprzątaczka na stołówce. - prychnąłem.
<Esma? Naprawdę nie pytaj, pisałam to na spontanie xd>
Od Katniss C.D Will'a
Gdy Will wyciągnął hucusia z przyczepy powiedział żebym zajęła się kolejnym. Spojrzałam w ciemną przyczepę, ale nic nie zobaczyłam!
- Ale Will… tam nic nie ma
- Jak to nie ma! A co tam rży?!
- Nieeeeeeeee!!!!!!!!
- Co jest?!- zapytał zaniepokojony.
- Tak jest czarny Hucułek!
- i co z tego?
- otóż: w dawnej stajni był taki czarny kucyk a nazywał się… KAROLINKA! To diabeł i zło wcielone! Zagalopowała mi gdy ją trzymałam za kantar a potem miałam złamaną rękę…, ale to nie koniec! Gdy robiłam oprowadzankę małej dziewczynce, a Karolinka nagle mi się wyrwała i zaczęła się tarzać, dziewczynka trafiła do szpitala w stanie krytycznym!
- Nie przesadzaj to nie jest czarny kot…
- może i masz rację…- po tych słowach zapięłam klacz w kantar i uwiąz. Ale ona chciała wojny… Dziabnęła mnie w tyłek! AAAAAAAAAA!!!!!!!!- Wrzasnęłam z bólu.
- Co znowu?!
- uszczypnęła mnie za przeproszeniem w dupę!
- Biednaś… - mówiąc to widziałam, że zżera go śmiech od środka.
- Może przejedziemy się na nich na ujeżdżalni?!
- Nie ma problemu!
- Ale ty bierzesz Karolinkę…
- Ty weź Bułka.
- Jakie to sweet imię dla konisia!
Chwilę po tym siedzieliśmy na nich na oklep. Karolcia zaczęła pod Will’em brykać i galopować jak szalona! A ja się tylko szyderczo śmiałam. Gdy bułek wkurzony, że obrażam jego dziewczynę Karolinkę podobnie jak klacz zaczął brykać. Razem z moim przyjacielem pospadaliśmy z koni! I cali obolali po upadku wzięliśmy konie za wodze i pogłaskaliśmy delikatnie po chrapkach. Chodziliśmy z nimi po ujeżdżalni a potem, Siup! I koniełki na padoczuku. Chwilę potem znowu zaczęliśmy się śmiać ze zdarzenia. Poszłam do stajni na górę siana się powygłupiać. Siedziałam tam tak jakoś pół godziny. Potem tak mi się nudziło, że aż zaczęłam nucić coś pod nosem. Nagle z pod siana wyskoczył Will krzycząc: Jump Scare!
Zawrzasnęłam, ale chłopak zatkał mi usta sianem i powiedział, żebym nie wrzeszczała… wyplułam suchą trawę z paszczy i ze skwaszoną miną powiedziałam: „To jest tak pyszne, że chyba zostanę koniem.” Oboje po raz kolejny śmialiśmy się, aż do rozpuku jelit, a gdy zarżał jakiś koń oboje się nagle wystraszyliśmy. Po chwili przyszła Nao i zapytała nas dlaczego urządzamy siano-żarcie-party bez niej. Wskoczyła na suchą trawę z fochem na twarzy. Szturchnęłam ją ramieniem, żeby nie miała smuteczka na twarzy, a ona rzuciła w moją twarz sianem, ale ja jej oddałam. Will się dołączył do bujki. Po bitwie zaprosiłam ich żeby poszli ze mną nie długo na miasto…
<Will? Naomi?>
- Ale Will… tam nic nie ma
- Jak to nie ma! A co tam rży?!
- Nieeeeeeeee!!!!!!!!
- Co jest?!- zapytał zaniepokojony.
- Tak jest czarny Hucułek!
- i co z tego?
- otóż: w dawnej stajni był taki czarny kucyk a nazywał się… KAROLINKA! To diabeł i zło wcielone! Zagalopowała mi gdy ją trzymałam za kantar a potem miałam złamaną rękę…, ale to nie koniec! Gdy robiłam oprowadzankę małej dziewczynce, a Karolinka nagle mi się wyrwała i zaczęła się tarzać, dziewczynka trafiła do szpitala w stanie krytycznym!
- Nie przesadzaj to nie jest czarny kot…
- może i masz rację…- po tych słowach zapięłam klacz w kantar i uwiąz. Ale ona chciała wojny… Dziabnęła mnie w tyłek! AAAAAAAAAA!!!!!!!!- Wrzasnęłam z bólu.
- Co znowu?!
- uszczypnęła mnie za przeproszeniem w dupę!
- Biednaś… - mówiąc to widziałam, że zżera go śmiech od środka.
- Może przejedziemy się na nich na ujeżdżalni?!
- Nie ma problemu!
- Ale ty bierzesz Karolinkę…
- Ty weź Bułka.
- Jakie to sweet imię dla konisia!
Chwilę po tym siedzieliśmy na nich na oklep. Karolcia zaczęła pod Will’em brykać i galopować jak szalona! A ja się tylko szyderczo śmiałam. Gdy bułek wkurzony, że obrażam jego dziewczynę Karolinkę podobnie jak klacz zaczął brykać. Razem z moim przyjacielem pospadaliśmy z koni! I cali obolali po upadku wzięliśmy konie za wodze i pogłaskaliśmy delikatnie po chrapkach. Chodziliśmy z nimi po ujeżdżalni a potem, Siup! I koniełki na padoczuku. Chwilę potem znowu zaczęliśmy się śmiać ze zdarzenia. Poszłam do stajni na górę siana się powygłupiać. Siedziałam tam tak jakoś pół godziny. Potem tak mi się nudziło, że aż zaczęłam nucić coś pod nosem. Nagle z pod siana wyskoczył Will krzycząc: Jump Scare!
Zawrzasnęłam, ale chłopak zatkał mi usta sianem i powiedział, żebym nie wrzeszczała… wyplułam suchą trawę z paszczy i ze skwaszoną miną powiedziałam: „To jest tak pyszne, że chyba zostanę koniem.” Oboje po raz kolejny śmialiśmy się, aż do rozpuku jelit, a gdy zarżał jakiś koń oboje się nagle wystraszyliśmy. Po chwili przyszła Nao i zapytała nas dlaczego urządzamy siano-żarcie-party bez niej. Wskoczyła na suchą trawę z fochem na twarzy. Szturchnęłam ją ramieniem, żeby nie miała smuteczka na twarzy, a ona rzuciła w moją twarz sianem, ale ja jej oddałam. Will się dołączył do bujki. Po bitwie zaprosiłam ich żeby poszli ze mną nie długo na miasto…
<Will? Naomi?>
czwartek, 27 kwietnia 2017
Od Will'a do Katniss
Wybiegłem z sali wykładowej na spotkanie z ojcem. Pan Blythe o mało co by mnie zabił, gdybym został tam minutę dłużej, już jechałbym w trumnie na pogrzeb.Momentalnie znalazłem się na podjeździe do Akademii i dostrzegłem auto ojca. Uśmiech zagościł na mojej twarzy, ojca nie widziałem od roku! Jak ten czas szybko mija... Chwilę z nim porozmawiałem, on przedstawił mi sprawę Wayna. Biedny ogier już tęskni... Ojciec miał się jeszcze spotkać z Esmą, która aktualnie wychodziła za mąż. Ja ruszyłem do stajni w oczekiwaniu, że znajdę odpowiednie konisko na dzisiejszą jazdę. W związku z tym, iż dziś do Akademii miały przyjechać trzy koniska, postanowiłem popatrzeć sobie na nie. Jednak moje plany poszły na marne, pani Elizabeth wkuła mi do rozumu, że za chwilę jest wykład pani Cooper. Westchnąłem cicho i zarzuciłem swoją torbę na ramię i pobiegłem na zajęcia. Jak zwykle zalany potem wpadłem na zajęcia, mrucząc tylko krótkie "Przepraszam Wielmożną Panią za spóźnienie".
-A więc tak. Obecność: Panna North?- zaczęła pani Cooper.
Gdzieś z tyłu sali rozbiegł się odzew.
-Obecna...!
-Pan Rogers? Pan Avalanche? Panna Schrase? Panna Smith? Pan O'Brien? Panna Sullivan? Panna Carter? Pan Schrase?
Pani sprawdziła obecność, na zajęcia przyszło 14 osób. Połóż głowę na ławce i bawiłem się długopisem. Przede mną siedział nie kto inny jak Naomi, więc zacząłem szeptać do niej potajemnie.
-Ej, Naomi!- postukałem w jej krzesło.- Naomi! Panno Sullivan?...
Dziewczyna nerwowo obróciła się w moją stronę, po czym gwałtownie odwróciła się w stronę nauczyciela. Prychnąłem szybko, ponieważ pan Blythe stanął nade mną z linijką w ręku. Kiedy on wszedł do klasy?!
-Pan coś potrzebuje?- stęknąłem nie patrząc mu w oczy.
-Nie przeszkadza mi to, że nie słuchasz, ale dla własnego dobra... SŁUCHAJ.- podniósł głos.-Jest to przeszkadzanie na lekcji...
Namyśliłem się chwilę po czym odpowiedziałem.
-Myślę, że nie przeszkadzałem, tylko prowadziłem monolog ze sobą, pan się pomylił.
I tak mógłbym wykłócać się godzinami, dniami, miesiącami, jednak miałem inne sprawy na głowie, więc po zakończeniu lekcji, wyszedłem z klasy do stajni.
-Jak ja nienawidzę, nienawidzę, gdy pan Blythe wpieprza się w wszystkie sprawy....Pff....-mruknąłem, rzucając torbę na ławkę przed stajnią.
Przysiadłem na niej i wyciągnąłem wodę, która miała wystarczyć na cały dzień, a tymczasem zostało mi kilkanaście mililitrów na dnie...Stęknąłem, po czym zacząłem pić.
-Will! Tak, ty się nazywasz Will!-krzyknęła moja siostra, gdy się obróciłem w jej stronę.- Katniss, ten dupek Ci pomoże.-zaśmiała się moja sister.
Przekląłem pod nosem, że jak zwykle muszę rozruszać konie, jednak miało być inaczej.
-...konie przyjadą za chwilkę.-usłyszałem urywek rozmowy.
~Czyli mamy wyprowadzić konie...~pomyślałem.
Dopiłem wodę i wyrzuciłem butelkę do kosza, po czym wszedłem do stajni. Wędrowałem po korytarzu i słuchałem delikatnych rżeń koni, które tak jakby się ze mną witały.
-EJ! WILL!-czyli już ktoś zwraca się do mnie po imieniu...
Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć do- jak mniemam dziewczęcego- głosu, który mnie nawoływał dobre 2 minuty.
Wyjrzałem ze stajni a na mnie wpadła Katniss-blondynka-wcześniej rozmawiająca z Esmą.
-Myślę, że pierwsze wrażenie było dobre...-posłałem dziewczynie ciepły uśmiech, pomagając jej wstać z ziemi.
Kat kiwnęła głową.
-Hej, rozluźnij się! Jestem głupkiem, nie Szanownym Panem, który wymaga nienagannie czystej bluzeczki!- zaśmiałem się, popychając dziewczynę w stronę przyczepy z nowymi końmi. - Weźmiesz proszę lewą stronę przyczepy, a ja prawą.- bąknąłęm otwierając przyczepę.
Od razu zobaczyłem hucułka (hucułki love), najwyraźniej śpiącego. Przyniosłem uwiąz, który zostawił nam pan Rose.
-No to Panie Hucułku, racz wybaczyć, że przerywam tą czynność, ale chyba musi Pan już iść do pracy...- powiedziałem żartobliwym tonem klepiąc konia w zad.
Konik od razu się obudził, a ja podszedłem do jego pyszczka i przypiąłem mu uwiąz do kantaru. Powoli zacząłem go wycofywać.
<Katniss?>
-A więc tak. Obecność: Panna North?- zaczęła pani Cooper.
Gdzieś z tyłu sali rozbiegł się odzew.
-Obecna...!
-Pan Rogers? Pan Avalanche? Panna Schrase? Panna Smith? Pan O'Brien? Panna Sullivan? Panna Carter? Pan Schrase?
Pani sprawdziła obecność, na zajęcia przyszło 14 osób. Połóż głowę na ławce i bawiłem się długopisem. Przede mną siedział nie kto inny jak Naomi, więc zacząłem szeptać do niej potajemnie.
-Ej, Naomi!- postukałem w jej krzesło.- Naomi! Panno Sullivan?...
Dziewczyna nerwowo obróciła się w moją stronę, po czym gwałtownie odwróciła się w stronę nauczyciela. Prychnąłem szybko, ponieważ pan Blythe stanął nade mną z linijką w ręku. Kiedy on wszedł do klasy?!
-Pan coś potrzebuje?- stęknąłem nie patrząc mu w oczy.
-Nie przeszkadza mi to, że nie słuchasz, ale dla własnego dobra... SŁUCHAJ.- podniósł głos.-Jest to przeszkadzanie na lekcji...
Namyśliłem się chwilę po czym odpowiedziałem.
-Myślę, że nie przeszkadzałem, tylko prowadziłem monolog ze sobą, pan się pomylił.
I tak mógłbym wykłócać się godzinami, dniami, miesiącami, jednak miałem inne sprawy na głowie, więc po zakończeniu lekcji, wyszedłem z klasy do stajni.
-Jak ja nienawidzę, nienawidzę, gdy pan Blythe wpieprza się w wszystkie sprawy....Pff....-mruknąłem, rzucając torbę na ławkę przed stajnią.
Przysiadłem na niej i wyciągnąłem wodę, która miała wystarczyć na cały dzień, a tymczasem zostało mi kilkanaście mililitrów na dnie...Stęknąłem, po czym zacząłem pić.
-Will! Tak, ty się nazywasz Will!-krzyknęła moja siostra, gdy się obróciłem w jej stronę.- Katniss, ten dupek Ci pomoże.-zaśmiała się moja sister.
Przekląłem pod nosem, że jak zwykle muszę rozruszać konie, jednak miało być inaczej.
-...konie przyjadą za chwilkę.-usłyszałem urywek rozmowy.
~Czyli mamy wyprowadzić konie...~pomyślałem.
Dopiłem wodę i wyrzuciłem butelkę do kosza, po czym wszedłem do stajni. Wędrowałem po korytarzu i słuchałem delikatnych rżeń koni, które tak jakby się ze mną witały.
-EJ! WILL!-czyli już ktoś zwraca się do mnie po imieniu...
Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć do- jak mniemam dziewczęcego- głosu, który mnie nawoływał dobre 2 minuty.
Wyjrzałem ze stajni a na mnie wpadła Katniss-blondynka-wcześniej rozmawiająca z Esmą.
-Myślę, że pierwsze wrażenie było dobre...-posłałem dziewczynie ciepły uśmiech, pomagając jej wstać z ziemi.
Kat kiwnęła głową.
-Hej, rozluźnij się! Jestem głupkiem, nie Szanownym Panem, który wymaga nienagannie czystej bluzeczki!- zaśmiałem się, popychając dziewczynę w stronę przyczepy z nowymi końmi. - Weźmiesz proszę lewą stronę przyczepy, a ja prawą.- bąknąłęm otwierając przyczepę.
Od razu zobaczyłem hucułka (hucułki love), najwyraźniej śpiącego. Przyniosłem uwiąz, który zostawił nam pan Rose.
-No to Panie Hucułku, racz wybaczyć, że przerywam tą czynność, ale chyba musi Pan już iść do pracy...- powiedziałem żartobliwym tonem klepiąc konia w zad.
Konik od razu się obudził, a ja podszedłem do jego pyszczka i przypiąłem mu uwiąz do kantaru. Powoli zacząłem go wycofywać.
<Katniss?>
Od Charlotty do Esmeraldy
Tym razem jazdę miałam wieczorem. Diko już dawno był po długim spacerze, więc zostało mi wyprowadzić do około 22:00, by w nocy mieć spokój. Byłam dzisiaj ostatnim uczniem na hali, a Sifil miał już za sobą jedną jazdę. Nie był więc zbytnio żywiołowy, co było tylko na moją korzyść. Nie czułam się pewnie, siedząc na jego grzbiecie, ale z drugiej strony nie byłam tu na siłę. Wiedziałam, że w każdym momencie mogę z niego zsiąść i to zakończyć. Nie szło mi jednak cudownie i łatwo. Im bardziej próbowałam rozluźnić się w kłusie, tym bardziej latałam w siodle.
- Nie martw się, załapiesz to – powiedział pan Rose.
Koń przeszedł do stępa. Wyprowadziło mnie to z równowagi i poleciałam na jego szyję. Westchnęłam tylko i wróciłam do właściwej pozycje, poprawiając zwłaszcza ułożenie nóg.
- Chcesz trochę pojeździć sama? – zapytał mnie instruktor.
Kiwnęłam głową, a pan Rose odpiął mi lonże od ogłowia i zaprowadził konia do ściany ujeżdżalni, po czym go puścił.
- Nabierz spokojnie wodze i patrz przed siebie – powiedział, a ja starałam się robić wszystko to, co mówi. – Palce do konia, pięta niżej.
Koń wziął głowę lekko w dół, a ja szarpnęłam ręce do góry. Zwierzę poderwało gwałtownie głowę. Chyba coś źle zrobiłam..
- Nie rób tak! Delikatnie na wodzy – zawołał do mnie instruktor. – Teraz delikatnie przyłóż lewą nogę i pracuj prawą wodzą.
Koń jak zaprogramowany zaczął skręcać w stronę instruktora.
- Wystarczy już tego skręcania – powiedział.
Skończyłam wydawać sygnały zwierzęciu, a ono po prostu zaczęło iść prosto.
- Zatrzymaj go tak, jak ćwiczyliśmy wczoraj.
Odchyliłam plecy do tyłu i lekko pociągnęłam za wodze. Sifil stanął w miejscu, a pan Rose przypiął go do lonży. Zacmokał, a koń zaczął stępować po kole.
- Jeszcze kilka ostatnich ćwiczeń i kończymy – uśmiechnął się do mnie.
Robiłam skręty ciała, skłony, a nawet młynek, gdy koń powoli stępował. Ostatecznie przytuliłam się do końskiej szyi i mogłam z niego nie zsiadać.
- Dobrze królewno, pora zsiadać – zaśmiał się pan Rose i zatrzymał Sifila.
Prychnęłam ze śmiechu i powoli zsiadłam, nie mając w tym jeszcze wprawy. Pewnie wzięłam wodze w rękę i kierowałam się w stronę stajni.
- Niedługo przyjdzie do ciebie pewna uczennica i pomoże nakarmić konie – powiedział.
Kiwnęłam głową i pod czujnym okiem stajennego, ściągałam ogłowie koniowi. Szybko założyłam mu kantar i przypięłam do uwiązu, by nie uciekł. Od razu wymyłam wędzidło w wodzie i odwiesiłam ogłowie na miejsce. Następnie wzięłam się za odpięcie popręgu i zajęłam się zdjęciem siodła oraz czapraka.
Potem szybko przetarłam konia i odpięłam go z uwiązu, po czym zamknęłam boks. W tym momencie stajenny zniknął mi z oczu, a mi zostało odłożyć cały sprzęt i czekać na uczennice.
Postanowiłam na spokojnie podejść do tematu i poczekać na dziewczynę. Pojawiła się w stajni po krótkiej chwili.
- Cześć, jestem Charlotta – przedstawiłam się.
Od razu uśmiechnęłam się.
(Esmeralda?)
- Nie martw się, załapiesz to – powiedział pan Rose.
Koń przeszedł do stępa. Wyprowadziło mnie to z równowagi i poleciałam na jego szyję. Westchnęłam tylko i wróciłam do właściwej pozycje, poprawiając zwłaszcza ułożenie nóg.
- Chcesz trochę pojeździć sama? – zapytał mnie instruktor.
Kiwnęłam głową, a pan Rose odpiął mi lonże od ogłowia i zaprowadził konia do ściany ujeżdżalni, po czym go puścił.
- Nabierz spokojnie wodze i patrz przed siebie – powiedział, a ja starałam się robić wszystko to, co mówi. – Palce do konia, pięta niżej.
Koń wziął głowę lekko w dół, a ja szarpnęłam ręce do góry. Zwierzę poderwało gwałtownie głowę. Chyba coś źle zrobiłam..
- Nie rób tak! Delikatnie na wodzy – zawołał do mnie instruktor. – Teraz delikatnie przyłóż lewą nogę i pracuj prawą wodzą.
Koń jak zaprogramowany zaczął skręcać w stronę instruktora.
- Wystarczy już tego skręcania – powiedział.
Skończyłam wydawać sygnały zwierzęciu, a ono po prostu zaczęło iść prosto.
- Zatrzymaj go tak, jak ćwiczyliśmy wczoraj.
Odchyliłam plecy do tyłu i lekko pociągnęłam za wodze. Sifil stanął w miejscu, a pan Rose przypiął go do lonży. Zacmokał, a koń zaczął stępować po kole.
- Jeszcze kilka ostatnich ćwiczeń i kończymy – uśmiechnął się do mnie.
Robiłam skręty ciała, skłony, a nawet młynek, gdy koń powoli stępował. Ostatecznie przytuliłam się do końskiej szyi i mogłam z niego nie zsiadać.
- Dobrze królewno, pora zsiadać – zaśmiał się pan Rose i zatrzymał Sifila.
Prychnęłam ze śmiechu i powoli zsiadłam, nie mając w tym jeszcze wprawy. Pewnie wzięłam wodze w rękę i kierowałam się w stronę stajni.
- Niedługo przyjdzie do ciebie pewna uczennica i pomoże nakarmić konie – powiedział.
Kiwnęłam głową i pod czujnym okiem stajennego, ściągałam ogłowie koniowi. Szybko założyłam mu kantar i przypięłam do uwiązu, by nie uciekł. Od razu wymyłam wędzidło w wodzie i odwiesiłam ogłowie na miejsce. Następnie wzięłam się za odpięcie popręgu i zajęłam się zdjęciem siodła oraz czapraka.
Potem szybko przetarłam konia i odpięłam go z uwiązu, po czym zamknęłam boks. W tym momencie stajenny zniknął mi z oczu, a mi zostało odłożyć cały sprzęt i czekać na uczennice.
Postanowiłam na spokojnie podejść do tematu i poczekać na dziewczynę. Pojawiła się w stajni po krótkiej chwili.
- Cześć, jestem Charlotta – przedstawiłam się.
Od razu uśmiechnęłam się.
(Esmeralda?)
Od Adeline C.D Luke'a
Wysłuchiwałam tych wszystkich jęków chłopaka, jego wszystkie słowa jeszcze niedawno wydawały by się być szczerą prawdą, ale teraz? Skąd mam taką pewność, że blondyn mnie nie okłamuje? No skąd? Przecież może znowu wyskoczyć z takim numerem.
- Przestań, nie chcę już nic takiego słyszeć. Straciłeś moje zaufanie jak i szacunek do Twojej osoby. Całowałeś się z tym rudym ścierwem?! Czy Ty jesteś poważny?! Myślisz teraz, że ku**a zwykłe przepraszam wystarczy?! - Krzyknęłam, zrywając się z łóżka, nie zwracając żadnej uwagi na towarzyszący mi ból. Wiedząc, że jestem kompletnie bezradna, z moich oczu popłynęły łzy, a sama ja ponownie upadłam na łóżko, tym razem obok niebieskookiego.
- Nie rozumiesz jak mnie to zabolało?! Po tych wszystkich słowach, że jestem Twoją i tylko Twoją? - Załkałam, a chłopak bez pozwolenia, wziął mnie w swoje ramiona i siedział tak, przytulając płaczącą osóbkę, która narazie nie miała zamiaru się uspokoić. Siedzieliśmy tak bez końca, zaczęłam spokojniej oddychać, ale w głębi duszy nadal czułam jakąś pustkę, niewyobrażalny ból, który cały czas mi przeszkadzał. W mojej głowie krążyły przeróżne myśli. Czy nadal będziemy razem, co stanie się jeśli siebie zostawimy? To było tak przytłaczające, a mój stan zdrowia nie pocieszał mnie w żadnym stopniu.
- Przepraszam, Adeline... ja naprawdę przepraszam - szepnął, kręcąc kosmykiem moich czarnych włosów, które w tym momencie wyglądały koszmarnie.
- Luke, ja nie wiem co mam o tym myśleć. To było tak bolące jak wyszłam tylko na chwilkę, a jak wróciłam zająłeś się kimś innym, kimś kto jest zupełnie innym niż ja. Było mi powiedzieć, że czegoś Ci w związku brakuje. Jeżeli ta sytuacja się powtórzy, pamiętaj, że to kategoryczny koniec naszej przygody, a teraz idę do łazienki by zmyć z siebie zaschniętą krew i kurz - rzekłam i oderwałam się od chłopaka.
- Kocham Cię - zdążył jeszcze powiedzieć przed wejściem do łazienki.
- Ja Ciebie też kocham, kretynie - bąknęłam, będąc już w drugim pomieszczeniu. Zdejmując z siebie za dużą koszulkę, w moje oczy rzucił się natychmiastowo, duży sunął, który ulokowanie miał na moich żebrach. Oglądając jeszcze dokładnie całe moje ciało, stwierdziłam, że wyglądam koszmarnie i jak narazie, nie będzie żadnej bliskości z chłopakiem. Wchodząc pod prysznic, miałam ochotę jeszcze raz się przeprosić, a na dodatek pragnęłam tylko i wyłącznie przeogromnej bliskości z Luke'em.
- Kretynka... ze mnie jak i z tego cholernego, mojego blondaska - szepnęłam pod nosem, odkręcając chłodną wodę, która już świetnie ochładzała moje ciało, a wszystkie rany i siniaki przestały mnie boleć. Z uśmiechem wyszłam z kabiny, owijając się w ręcznik i wchodząc do głównego pomieszczenia.
- Nawet nie wiesz jak się dobrze teraz czuję. - Szepnęłam do chłopaka, który również się uśmiechnął. - Z resztą, myślisz, że ja bym Cię tak łatwo zostawiła? - Zaśmiałam się, cmokając go w nos. Blondyn jeszcze bardziej uśmiechnął się, a ja sama podeszłam do szafy by wyciągnąć z niej świeże ubrania oraz suszarkę do włosów. Wchodząc ponownie do łazienki, zamknęłam się i po chwili zaczęłam suszyć czarne włosy, które latały na każdą stronę.
- Kur*a, czemu zawsze wyglądam jak idiotka? - Burknęłam, zakładając na siebie bluzkę, która zakrywała wszelkie siniaki na moim ciele. Spodnie również były długie, bez żadnych przetarć czy też dziur, były po prostu normalnymi czarnymi rurkami.
- To co dzisiaj robimy? - Zapytałam, poprawiając jeszcze rękawy od bluzki. - Na pewno nie żadna impreza, ani nie plaża. Wiem! Jedziemy do parku wodospadów. Nie masz prawa się nie zgodzić - zaśmiałam się.
- Co jeśli się nie zgodzę?
- Nigdy nie zaznasz już smaku moich ust - bąknęłam, a chłopak wstał do mnie i wręcz natarczywie natarł na moje wargi.
- Przestań, nie chcę już nic takiego słyszeć. Straciłeś moje zaufanie jak i szacunek do Twojej osoby. Całowałeś się z tym rudym ścierwem?! Czy Ty jesteś poważny?! Myślisz teraz, że ku**a zwykłe przepraszam wystarczy?! - Krzyknęłam, zrywając się z łóżka, nie zwracając żadnej uwagi na towarzyszący mi ból. Wiedząc, że jestem kompletnie bezradna, z moich oczu popłynęły łzy, a sama ja ponownie upadłam na łóżko, tym razem obok niebieskookiego.
- Nie rozumiesz jak mnie to zabolało?! Po tych wszystkich słowach, że jestem Twoją i tylko Twoją? - Załkałam, a chłopak bez pozwolenia, wziął mnie w swoje ramiona i siedział tak, przytulając płaczącą osóbkę, która narazie nie miała zamiaru się uspokoić. Siedzieliśmy tak bez końca, zaczęłam spokojniej oddychać, ale w głębi duszy nadal czułam jakąś pustkę, niewyobrażalny ból, który cały czas mi przeszkadzał. W mojej głowie krążyły przeróżne myśli. Czy nadal będziemy razem, co stanie się jeśli siebie zostawimy? To było tak przytłaczające, a mój stan zdrowia nie pocieszał mnie w żadnym stopniu.
- Przepraszam, Adeline... ja naprawdę przepraszam - szepnął, kręcąc kosmykiem moich czarnych włosów, które w tym momencie wyglądały koszmarnie.
- Luke, ja nie wiem co mam o tym myśleć. To było tak bolące jak wyszłam tylko na chwilkę, a jak wróciłam zająłeś się kimś innym, kimś kto jest zupełnie innym niż ja. Było mi powiedzieć, że czegoś Ci w związku brakuje. Jeżeli ta sytuacja się powtórzy, pamiętaj, że to kategoryczny koniec naszej przygody, a teraz idę do łazienki by zmyć z siebie zaschniętą krew i kurz - rzekłam i oderwałam się od chłopaka.
- Kocham Cię - zdążył jeszcze powiedzieć przed wejściem do łazienki.
- Ja Ciebie też kocham, kretynie - bąknęłam, będąc już w drugim pomieszczeniu. Zdejmując z siebie za dużą koszulkę, w moje oczy rzucił się natychmiastowo, duży sunął, który ulokowanie miał na moich żebrach. Oglądając jeszcze dokładnie całe moje ciało, stwierdziłam, że wyglądam koszmarnie i jak narazie, nie będzie żadnej bliskości z chłopakiem. Wchodząc pod prysznic, miałam ochotę jeszcze raz się przeprosić, a na dodatek pragnęłam tylko i wyłącznie przeogromnej bliskości z Luke'em.
- Kretynka... ze mnie jak i z tego cholernego, mojego blondaska - szepnęłam pod nosem, odkręcając chłodną wodę, która już świetnie ochładzała moje ciało, a wszystkie rany i siniaki przestały mnie boleć. Z uśmiechem wyszłam z kabiny, owijając się w ręcznik i wchodząc do głównego pomieszczenia.
- Nawet nie wiesz jak się dobrze teraz czuję. - Szepnęłam do chłopaka, który również się uśmiechnął. - Z resztą, myślisz, że ja bym Cię tak łatwo zostawiła? - Zaśmiałam się, cmokając go w nos. Blondyn jeszcze bardziej uśmiechnął się, a ja sama podeszłam do szafy by wyciągnąć z niej świeże ubrania oraz suszarkę do włosów. Wchodząc ponownie do łazienki, zamknęłam się i po chwili zaczęłam suszyć czarne włosy, które latały na każdą stronę.
- Kur*a, czemu zawsze wyglądam jak idiotka? - Burknęłam, zakładając na siebie bluzkę, która zakrywała wszelkie siniaki na moim ciele. Spodnie również były długie, bez żadnych przetarć czy też dziur, były po prostu normalnymi czarnymi rurkami.
- To co dzisiaj robimy? - Zapytałam, poprawiając jeszcze rękawy od bluzki. - Na pewno nie żadna impreza, ani nie plaża. Wiem! Jedziemy do parku wodospadów. Nie masz prawa się nie zgodzić - zaśmiałam się.
- Co jeśli się nie zgodzę?
- Nigdy nie zaznasz już smaku moich ust - bąknęłam, a chłopak wstał do mnie i wręcz natarczywie natarł na moje wargi.
Od Charlotte C.D Shawna
Normalnym było dla mnie wstawanie o 4:30, tylko po to, by
wyszykować się przed śniadaniem, które miało być o 5:00. Za oknem widziałam
bezchmurne niebo, ale słońce nie pojawiło się jeszcze na horyzoncie. Nie
zwracałam uwagi na psa, który zresztą i tak, póki co spał na legowisku. Po
cichu weszłam do łazienki, by wymyć swoją twarz, nałożyć na nią krem i wymyć
zęby. Następnie rozczesałam swoje włosy i zrobiłam szybki makijaż, który
powinien przetrwać przebieżkę po śniadaniu. Do pokoju weszłam tylko po dres i
buty. Po ubraniu się zeszłam na dół, by przygotować sobie na szybko owsiankę na
wodzie z bananem i orzechami włoskimi. Zjadłam to na spokojnie i połknęłam
tabletkę z witaminą B12. Po śniadaniu należało pomyć po sobie. Dziwne było to,
że właściwie byłam dzisiaj sama. Niby miał mi ktoś towarzyszyć, może to jakiś
pracownik?
Wyszłam z akademika i udałam się w stronę stajni z końmi
stajennymi. I moje przeczucie okazało się właściwe. Czekał tam na mnie pan
James Rose.
- Jaka punktualna z ciebie dziewczyna – powiedział i
oddarzył mnie uśmiechem – I o dziwo dobrze się ubrałaś do stajni.
- Dziękuję bardzo – odparłam i odwzajemniłam uśmiech.
- Choć za mną, to przedstawię ci konie.
Weszliśmy do stajni, w której unosił się zapach obornika. Na
szczęście nie do mnie będzie należeć zadanie wywożenia go. Ja mam dzisiaj tylko
nakarmić konie.
- Przynieś z paszarni paszę Premium w zielonym opakowaniu,
pięć paczek.
Wpadłam na genialny pomysł i wzięłam czystą taczkę. Przecież
nie będę latać pięć razy, tylko te paczki wrzucę na taczkę i przyjadę z nimi.
Dojechałam taczką pod paszarnie i znalazłam poszukiwane jedzenia dla koni.
Zapakowałam tyle, ile powinnam na taczkę i powoli wróciłam. Nie widziałam
jeszcze ani jednego konia, a właściwie chyba tylko dlatego zgodziłam się to
zrobić.
- W stajni jest obecnie dwadzieścia jeden koni. Zaraz po
kolej opowiem ci o nich – zaczął instruktor. – Właściwie dobrze, że wzięłaś ze
sobą taczkę. Przesypiemy tu pasze i pojedziemy z nią, po kolei rozdając
jedzenie.
I tak zrobiliśmy. Zeszło to bardzo szybko, a ja w razie
czego, wiedziałam już, gdzie szukać imion koni oraz innych podstawowych
informacji o nich. Następnie dałam każdemu koniowi siano, wytrzepałam taczkę i
wróciłam z nią na jej miejsce.
- Pamiętasz już, jak karmić? – zapytał instruktor.
- Tak – powiedziałam.
- To teraz przegonimy konie na padok. Jest już otwarty, więc
konie trafią tam bez problemu. Pójdę tam, a ty otwórz boksy tylko klaczom i
wałachom – powiedział.
Poszedł do wejścia na padok i upewnił się, że konie nie mają
jak uciec.
- Otwieraj! – zawołał.
Patrząc na tabliczki, wiedziałam, które boksy otworzyć. I
tak zrobiłam. Ostatecznie w stajni zostało osiem koni. Pan Rose zamknął
pierwszy padok i poszedł do drugiego.
- Puszczaj ogiery! – zawołał.
Wypuściłam resztę koni i wyszłam przed stajnię. W moją
stronę szedł już instruktor.
- Wszystko gra? – zapytałam.
- Tak, nie pomyliłaś żadnego konia.
Uśmiechnęłam się, czując gdzieś w głębi siebie dumę i
jednocześnie ulgę.
- To do 6:50. Ubierz się odpowiednio – powiedział.
- Do zobaczenia proszę pana – powiedziałam i skierowałam się
w stronę lasu.
Wiedziałam już, dokąd mniej więcej muszę dobiec, by było
pięć kilometrów wraz z powrotem. Ruszyłam więc tą ścieżką. Taki bieg był dla
mnie świetną rozgrzewką, a nie zajmował mi bardzo dużo czasu. Było jeszcze
dosyć chłodno, więc bieg był przyjemny. Nie lubię, gdy słońce nawala z całej
siły w twarz albo plecy.. Zawsze potem wyglądam jak burak.
Gdy wróciłam do pokoju, pies już wstał i domagał się
jedzenia. Wrzuciłam mu pół jego dziennej porcji i poszłam do łazienki przebrać
się i zobaczyć, czy makijaż wygląda tak, jak powinien. Zeszłam na dół napić się
wody. Wzięłam nowe buty do jazdy konnej. Mam nadzieję, że dobrze je dobrałam i
nie obetrą mnie. Wzięłam smycz, by szybko wyprowadzić psa. Wyszłam z nim, by
szybko załatwił się, nie chciałam, by załatwił się w pokoju.
Wróciłam do stajni. Miałam jeszcze dużo czasu, więc
patrzyłam na konie biegające po pastwisku.
- O, jesteś już – powiedział pan Rose.
Kiwnęłam głową.
- Zaraz pokażę ci cztery konie i powiesz mi, na którym
chcesz mieć dzisiejszą lekcję – powiedział i wziął w rękę jakiś sznurek z
karabińczykiem oraz kantar (o dziwo wiedziałam, co to). Dowiedziałam się, że to
uwiąz.
Zawołał konie i pokazał na cztery z nich. Był to Ferro,
Curly, Ametyst oraz Sifil. Uznałam, że najlepszy będzie ten największy, bo
bałam się, że tym niższy zrobię krzywdę. Wskazałam na Sifila. Pan Rose zabrał
go z pastwiska i przywiązał w stajni. Pokazał mi, gdzie są szczotki i jak
czyścić konia. Potem wspólnymi siłami osiodłaliśmy go.
- Dzisiaj zobaczymy na lonży, jak sobie radzisz. Nie bój się
tylko – powiedział, gdy wchodziłam z koniem w ręce na hale.
Wsiadłam i wykonywałam różne ćwiczenia.. Ten sport jednak
prosty nie jest. Bardzo szybko miałam dosyć, zwłaszcza anglezowania w kłusie. A
ponoć uprawiającym sporty jest prościej..
Po lekcji i rozsiodłaniu konia pan Rose pokazał mi, jak
używać myjki. Potem koń został do wyschnięcia w boksie i kończył siano, które
zostało mu z rana. Nalałam mu wody, którą ochoczo wypił. W międzyczasie nauczył
mnie zaplatać ogon na trzy sposoby oraz koreczki w grzywie. A tej ten koń miał
bardzo dużo.
- Teraz weź uwiąz i wyprowadź go ze stajni.
Założyłam mu kantar (oczywiście nie obyło się bez
komplikacji) i zapięłam kantar. Prowadziłam konia po lewej stronie i szłam w
stronę padoku. Pan Rose otworzył mi go. Weszłam na niego, obróciłam konia wraz
z jego poleceniem pyskiem go zamkniętego wyjścia i odpięłam mu kantar.
- Było dobrze – powiedział instruktor.
Uśmiechnęłam się.
- Dziękuje – powiedziałam.
- Przyjdź dzisiaj jeszcze wieczorem nakarmić konie –
powiedział.
Kiwnęłam głową i rozeszliśmy się w swoje strony.
Wróciłam do pokoju i pierwsze co, to zdjęłam ubrania i
wrzuciłam je na krótkie pranie do pralki. Potem zmyłam makijaż i wzięłam szybki
prysznic. Następnie pomalowałam się znowu i ubrałam w czarną bluzkę oraz
krótkie spodenki. Użyłam również swoich ulubionych perfum. Zeszłam na dół, by
zjeść drugie śniadanie i wróciłam do psa. Diko już czekał na swój długi spacer
oraz szybki trening. Wzięłam smycz oraz frisbee i zeszłam z psem na dół.
Puściłam go, by chwilę zapoznał się z okolicą. I tak wiedziałam, że nie zrobi
nic głupiego. Moją uwagę przykuł jednak chłopak i biegnący za nim punkt.
Wskazałam na niego palcem i krzyknęłam:
- Uważaj!
Chłopak jednak został powalony przez psa, który biegł do
mojego. Diko stał jak wryty. Nieznajomy pies jednak został odciągnięty od
mojego.
- Ja... ja bardzo przepraszam za zamieszanie, mój pies jest
bardzo kłopotliwy – wyjąkał chłopak i przypiął psa.
- Jestem Shawn, a ty chyba dopiero co dołączyłaś do
akademii? Nie widziałem cię tu wcześniej...
Przypięłam również swojego psa.
- Przyjechałam tu wczoraj wieczorem. Jestem Charlotta –
uśmiechnęłam się do chłopaka. – Nie przejmuj się tym wyskokiem twojego psa.
Zdarza się – powiedziałam i sięgnęłam po frisbee leżące na ziemi.
Chłopak wydawał się trochę zakłopotany tą sytuacją.
- Przejdziemy się może? – zaproponowałam, by rozluźnić
trochę sytuację.
- Jasne – odparł.
- To prowadź.
Szliśmy w stronę lasu. Nie znałam tej drogi, więc
obserwowałam to, gdzie mnie prowadzi. Ze względu na to, że nie lubię mieć
smyczy w ręce, przypięłam ją do paska u spodni. Mój pies i tak nie pociągnie,
więc chciałam sobie zapewnić wygodę. Wyciągnęłam ręce ku górze i przeciągnęłam
się, uwielbiałam chodzić po lesie, więc dlaczegoż by nie skorzystać.
- Jeździłaś kiedyś konno? – zapytał się mnie.
- Właściwie, to od dzisiaj mogę powiedzieć, że tak –
odpowiedziałam.
Spojrzałam na niego, a on na mnie.
- Pierwszy raz w siodle? – zapytał.
Kiwnęłam głową.
- Spadłaś? – zapytał.
- Nie, ale mam już na dzisiaj dosyć – powiedziałam.
Chłopak spojrzał przed siebie i zamyślił się. Nie chciałam
mu przeszkadzać. Głupio by mi było, w końcu nie powinnam się narzucać, ani nic,
a jednak „zmusiłam” go to pójścia ze mną. Mój mózg postanowił jednak zadać
pytanie.
- O czym myślisz?
W tym momencie prawdopodobnie zabiłabym się za to. Zazwyczaj
przemyślam takie rzeczy, a tu nie wiadomo skąd.
- Hm? – burknął, ewidentnie wyrwany z myśli.
- Ah, nic. Piękna okolica – szybko spróbowałam zmienić
temat.
Uśmiechnęłam się lekko sztucznie. Był to jednak bardzo wyćwiczony
sposób, więc nie sposób rozróżnić go od prawdziwego bez znajomości mojej osoby.
Spojrzałam na psa, który odwzajemnił moje spojrzenie. Coś nie szła nam ta
rozmowa i coraz bardziej czułam to, że chłopak jest tu na siłę. Westchnęłam
cicho. Nagle uszy mojego psa postawiły się na baczność, a przed nami zza
zakrętu pojawiły się konie wraz z jeźdźcami. Stępowały spokojnie. Chciałabym
kiedyś tak pojechać. Jest to jednak dla mnie daleka przyszłość, skoro godziny
na koniu nie umiem wytrzymać.
- Shawn, ile mniej więcej koni jest tutaj? – zapytałam.
Nie widziałam części z nich, gdy je karmiłam. To pewnie
konie prywatne. Trzeba być szczęściarzem, by mieć własnego wierzchowca.
(Shawn? Miłego czytanka)
Od Katniss - zadanie 8
Pewnego pięknego dnia, wcześnie rano (bardzo wcześnie),
wstałam z wyrka by podziwiać końskie bobki. Wyszłam z pokoju, a następnie
poszłam pod puściutkie padoki, których metalowe rury od ogrodzenia były pokryte
poranną rosą. Rozmarzona o przygodach szłam w stronę stajni, kiedy nagle
koncertowo przywaliłam w lampę! Spadłam na ziemię, a kiedy się podniosłam i
otrzepałam z piachu z uśmiechem na twarzy powiedziałam: „Co za dureń postawił
tu ten słup?”. Poczułam, że mam coś przyklejonego na czole, gdy odlepiłam
kartkę z głowy przeczytałam zawartość i okazało się iż to jest ulotka! Która na
dodatek informuje o rajdzie. Cyk! Zdjęcie zrobione. Zapomniawszy o tym, że
miałam zamiar pójść do stajni weszłam do mojego pokoiku, w którym czekała na
mnie moja kochana suczka Lunka. Nie mogłam się oprzeć i zaczęłam się z nią tak
głośno bawić, że osoby z pokojów obok mnie przyszły do mnie z grymasem na
twarzy… po przeproszeniu wszystkich mieszkańców Akademii MH zaczęłam się
pakować. Niestety nie miałam ani śpiwora ani latarki… Więc pojechałam na
rowerze do miasta, a tak dokładniej do sklepu z biwakowymi rzeczami… Gdy
przekroczyłam próg budowli zalała mnie fala ledów (takich świateł)! Gdy błysk
zgasł zobaczyłam zuchy! Wszystkie uśmiechnięte od ucha do ucha. „Biedna druhna…
co ona ma z tymi dzieciakami…”- Pomyślałam. Potem odeszłam. Biegałam jak głupia
po całym sklepie, dobre pół godziny szukając brakującego ekwipunku na rajd! Gdy
się poddałam i poszłam zapytać kasjera o miejsce położenia latarek i śpiworów,
ten odpowiedział mi, że oba te przedmioty leżą na półeczkach tuż przy kasie.
Zamurowało mnie. Wycofałam się powoli i wzięłam potrzebne rzeczy i podeszłam do
owego pracownika, a ten skasował ekwipunek i odebrał zapłatę. Gdy wychodziłam
ze sklepu spojrzałam raz jeszcze na niesforną grupkę zuchów. I zauważyłam wokół
radosnych i uśmiechniętych buzi jest jedna smutna mordka… to była mała
dziewczynka siedziała na wózku inwalidzkim, zapłakana. Więc podeszłam do niej i
próbowałam smutaska pocieszyć, ale dziewczynka nie ulegała. Po chwili podbiegła
do mnie druhna mówiąc, że Zosia (ta dziewczynka) jest smutna od kąt siedzi na
wózku… poprosiłam o numer telefonu do jej rodziców bo chciałam jej pomóc w
powrocie do zdrowia. Gdy otrzymałam to o co poprosiłam, i gdy wyszłam ze sklepu
było po 15:00. Odpięłam rower i popędziłam do Akademii. Gdy dopakowałam
ekwipunek i byłam już gotowa na maksa. Wskoczyłam na sprężyste łóżko, po chwili
usłyszałam cichutkie skamlenie obok miejsca na którym leżałam. Gdy obróciłam
się na brzuch i spojrzałam głową pod łóżko tak leżała smutna znana mi mordka.
-Lunka? Lununia! Chodź do pańci… chodź! - po tych słowach
suczka z bananem na twarzy i merdającym ogonkiem wybiegła z pod łóżka. Wzięłam
malucha na ręce i po chwili zabawy jej gryzakiem opadłyśmy z sił i obie
zasnęłyśmy. Obudziłam się o dziewiętnastej i przypomniałam sobie o jedzeniu dla
mojego psiaka…
-Lunka! Papu!- krzyknęłam po czym czarno biała kuleczka
przydreptała do miski.
Szybko do wanny! Zimna woda, piżama, zęby i o 21:00 leżałam
w łóżku i oglądałam romantyczną komedię z moim pieszczochem. Przed zaśnięciem
zanurzyłam się w świecie fantazji i marzyłam o mnie i o moim przyszłym
chłopaku.
Kuku, Ryku!- kogut zabrzmiał basem.
Zerwałam się na nogi i włożywszy na siebie konne ubrania ( konne-
paranoja)
Pocwałowałam do stajni po drodze karmiąc psa i zamykając
drzwi od pokoju. Uff… lista osób, które mają już wybranego konia była złożona z
3 zawodników i każdy z nich miał własnego konia. Więc wpisałam się, a tam gdzie
miałam wpisać imię konia wpisałam Wings, która akurat po zajściu wychyliła
głowę z boksu i wesoło zarżała. Podeszłam do niej. Delikatnie pogłaskałam jej
mięciuteńkie chrapki po czym dałam jej buziaczka.
Następnego dnia o 5 rano osiodłałam klacz i byłam gotowa na
rajd stawiłam się tam jako 2 bo wcześniej był tam Armin, który do mnie
pomachał. Zamiast mu odmachać siedziałam na koniu, aż w końcu sama Wings
trąciła mnie łbem żebym odpowiedziała więc cała zarumieniona lekko mu skinęłam
rękom po czym zrobiłam Face Palma (bo wygłupiłam się przed moim ładnym kolegą…)
po kilkunastu minutach zebrało się 10 osób. Sprawdzono obecność i gdy już
wszyscy byli zaczęło się! Wyruszyliśmy! Co prawda najpierw stępem żeby dobrze
rozgrzać konie, ale potem przez las, strumyki, i inne takie… sru!
Przejechaliśmy jak po trawie. Skakaliśmy przez niskie powalone drzewa. Raz
nawet wings podskoczyła bo się wystraszyła rechotu żaby, ale nic mi się nie
stało… wieczorem dojechaliśmy do niedalekiej stadniny gdzie mieliśMY, i nasze
wierzchowce przenocować. Raniutko historia by się powtórzyła, gdyby nie pewien
fakt… gdzie u diabła są nasze konie! Nawoływaliśmy je, rozstawiałyśmy smakołyki
i inne takie żeby je odnaleźć, aż w końcu Armin krzyknął do mnie:
- Kat! Chodź tu szubko!
- Co jest?- Zarumieniona zapytałam się go po drodze gdy do
niego szłam.
- List!- odrzekł.
- Co?! No to otwieraj!
Zawołałam innych uczestników. A gdy wszyscy się zjawili
przeczytałam wiadomość:
„Jeśli chcecie zobaczyć wasze konie podążajcie za tą mapką,
która wskaże wam drogę do waszych wierzchowców.„
Trochę wystraszeni wyruszyliśmy w drogę pełną przeszkód
takich jak: lodowaty strumień, błoto, wysokie trawy, ciernie… i tak dalej, gdy
nagle usłyszałam rżenie stada koni! Cała grupa jeźdźców pobiegła w stronę
odgłosów wierzchowców. Jak już dotarliśmy do naszych zgub od razu pojawiły się
bananki na naszej twarzy! W sumie odnalezienie koni zajęło nam cały dzień!
Kolejnej nocy rozbiliśmy biwak (konie spały w pobliskiej stajni), piekliśmy pianki,
śpiewaliśmy, bekowe piosenki, malowaliśmy sobie twarze farbkami, ja na twarzy
miałam hipsterskie wąsy, a Orianie, Naomce i Arminowi namalowałam brodę i
przypadkowe znaki Indian. Gdy ognisko hajcowało, aż miło - Bam!- strzelił korek
od szampana. Plastikowe kubeczki, i kiełbasy jednak się przydały! Balowaliśmy
tak do pierwszej rano. Potem całkiem pijani pozasypialiśmy w śpiworach. Rano
wszyscy na lekkim kacu poszliśmy do stajni i wyczyściliśmy, a następnie
osiodłaliśmy konie. Wracaliśmy w miarę sprawnie i szybko bo wszyscy byliśmy
zmęczeni podróżą i niemyciem się przez jeden dzień. Jechaliśmy i jechaliśmy, do
czasu gdy zza krzaków wyskoczył lis! Konie niczym stado pocwałowało na
pobliskie pole. Gdy zagrożenie minęło zorientowaliśmy się, że nie wiemy gdzie
jesteśmy! Na próżno szukaliśmy zasięgu. Oriane oddaliła się 20m. od nas, żeby
złapać sygnał, i po chwili krzyknęła:
- Ej! Ludzie mam zasięg!
Gdy do niej podbiegliśmy zadzwonił jej telefon. Odebrała:
- Halo? – zapytała niepewna.
- Z tej strony Bożena- kucharka. Gdzie wy do licha jesteście
obiad stygnie!
- Obiad?- zapytaliśmy chórkiem
- Obiad! Wracać do akademii…
- Jest taki problem, że nie wiemy gdzie jesteśmy… obecnie
siedzimy na polanie gdzie rośnie mnóstwo grzybów…- odrzekłam
- To niedaleko! Dosłownie za drzewami jest Akademia – po
czym kobieta się rozłączyła.
Pogalopowaliśmy za drzewa i udało się! Jesteśmy w domu.
Wracaliśmy krętom drużką w stępie. Odłożyliśmy konie na padok i poszliśmy na
stołówkę.
Było akurat 10 wolnych miejsc i tak się złożyło, że siadłam
obok Nao i Armiego. Chłopak powiedział:
- Fajna przygoda…
- tak, tak, bardzo…- odrzekłam zarumieniona.
Nie jest idealnie, ale jak na początkującą - całkiem całkiem! Dostajesz 50 punktów.
Od Luke'a C.D Adeline
Wszystko, dosłownie wszystko legło w gruzach. Przez jeden, cholerny moment, jeden cholerny gest, który tak bardzo nie chciałem, by został wykonany w moją stronę. Chole*a, doskonale wiedziałem, że było to moją winą. To ja, ja wszystko zepsułem, albo raczej to ja pozwoliłem, by wszystko się zepsuło.
Jak mogłem być takim kretynem? Takim dupkiem? Rozglądałem się dookoła, piekielnie zazdrosny, nie chcąc zobaczyć Adeline w ramionach innego, a co sam zrobiłem? Siedziałem bezczynnie, gdy pierwsza lepsza dziewczyna przyssała się do moich ust.
Tak bardzo tego nie chciałem, i gdybym tylko mógł, definitywnie cofnąłbym czas. Zmienił wszystko, cały ten wieczór, by nie skończył się tak, jak się skończył. Adeline, po zobaczeniu całej tej sytuacji, wyszła z klubu. Nie wiedziałem już wtedy, co powinienem ze sobą zrobić, ani jak się zachować. Nim przedostałem się do wyjścia, zapchanego przez wychodzący tłum, nie mogłem już nigdzie dostrzec szatynki. W odruchu, momentalnie sięgnąłem po telefon. W pierwszej sekundzie nie pomyślałem o tym, że zwyczajnie nie ma ochoty ze mną rozmawiać - gdybym za nią szedł, chcąc nie chcąc by mnie wysłuchała, a niestety, telefon musiałaby odebrać dobrowolnie, czego nie zrobiła. Tępo wpatrywałem się w ekran, na którym, jak zwykle zresztą, widniało zdjęcie - uśmiechnięta, zadowolona Adeline, zwyzywała mnie od kretynów, gdy ustawiłem sobie to zdjęcie na blokadę telefonu. Wsłuchując się w kolejne sześć sygnałów, miałem nadzieję na cud. Miałem nadzieję, że... Wszystko się jakoś ułoży, bo nie widziałem za bardzo innego wyjścia. Tymczasem, zamiast myśleć nad tym, jak mocno i szczerze musiałbym w jakiś sposób, niewątpliwie wyjątkowy, ją przeprosić, zamartwiałem się tym, w którą stronę poszła. Bałem się o nią, cholernie się martwiłem, nie wiedziałem bowiem, czy pod wpływem impulsu i alkoholu, w którego piciu szliśmy ze sobą łeb w łeb, nie zrobi czegoś głupiego. Co mogłem jednak zrobić? Nic nie przychodziło mi do głowy. Oparty o ścianę budynku, spoglądałem na wszystkie trzy ulice, którymi mogłaby podążyć. Robić wyliczankę, czy może zdać się na los? Istniała mimo wszystko mała szansa, że uda mi się wybrać odpowiednią ścieżkę, a tym bardziej na niej nie zabłądzić.
Może jednak poszła do hotelu? Może tam powinienem na nią czekać? W końcu, za pewne gdy tylko nieco ochłonie, lub nie, wróci do pokoju, chociażby tylko na chwilę, na mały ułamek sekundy. Wiedziony tą myślą, która jako jedyna jeszcze dodawała mi otuchy, usilnie starałem się odnaleźć drogę powrotną, co o dziwo udało mi się dosyć szybko. Pokój, w którym nie było Adeline, wydawał mi się nienaturalnie... Pusty. Bez dziewczyny, choć w środku wciąż były jej rzeczy, emanował zwyczajną pustką, chłodem i brakiem jakiegokolwiek szczęścia. Zupełnie tak, jakby wiernie odzwierciedlał moje aktualne odczucia.
Chodziłem jeszcze przez dobre pół godziny po pokoju, zupełnie nie wiedząc, co zrobić. Rozglądałem się po okolicach hotelu, stojąc na balkonie, mając wciąż nadzieję, że dziewczyna zaraz wróci. Chociaż bałem się konfrontacji, tego, jak będzie cała rozmowa wyglądała, dużo bardziej obawiałem się tego, że może jej się coś stać, a ja nawet nie będę miał o tym zielonego pojęcia. Nie chciałem jednak wzbudzać paniki - miałem już za sobą kilka, kilkanaście wręcz takich sytuacji, w której każdy kazał mi czekać, czekać i jeszcze raz czekać na rozwój sytuacji. Miałem związane ręce - dopóki nie minie doba, czy nawet więcej czasu od naszego ostatniego spotkania, nie mogę robić zupełnie niczego, jak spokojnego czekania na nią w hotelu czy zrobienia poszukiwań na własną rękę. Nie było sensu zawiadamiać żadnych służb, bo i tak nikt by mi nie pomógł - kazaliby czekać, odzywając się z powrotem dopiero wtedy, gdy minęłoby dobre, kilkadziesiąt wręcz godzin.
Nie miałem jednak do tego cierpliwości. Nie potrafiłem siedzieć bezczynnie, z założonymi rękami, w stuprocentach zdając się na los.
Zmęczenie ostatecznie wzięło górę. Siadając na skraju łóżka, tępo wpatrywałem się na białe drzwi, mając nadzieję, że jak najszybciej się otworzą. Tracąc resztki jakichkolwiek sił, czując jednocześnie, jak głowa zaczyna mi pękać, na wskutek wyparującego z mojego ciała alkoholu, schowałem swoją twarz w dłoniach, licząc na to, że sen w niewygodnej pozycji w czymkolwiek pomoże. Miałem nadzieję, że gdy otworzę za jakiś czas swoje oczy, okaże się, że wszystko jest w porządku - będę w swoim pokoju w Akademii, Adeline kilka pokoi dalej, a cała ta sytuacja będzie tylko snem, zwyczajnie wydarzeniem, które nigdy nie miało miejsca. Wszystko będzie w jak najlepszym porządku, nasza relacja będzie stała i pewna, a co więcej, nic nie będzie jej zagrażało.
Najgorsze jest to, że nie musiałbym sobie tego wyobrażać. Mogłoby tak być, gdybym tylko wszystkiego nie zepsuł.
Cholernie tego żałowałem, obawiając się, że nie zdołam tego naprawić.
~*~
Nie dane mi jednak było odpocząć dłużej, niż zaledwie niecałe półtorej godziny w ciągu całej nocy. Budziłem się kilkadziesiąt razy, upewniając się, czy dziewczyna aby na pewno jeszcze nie wróciła - łudziłem się, za każdym jednym razem, że będzie to ten ostatni, dzięki któremu wreszcie ją zobaczę. Tak jednak się nie stało. Z całej tej bezsilności, nie potrafiłem już zmrużyć oka na ani jedną chwilę, wciąż rozglądając się po pokoju, jak gdyby sądząc, że mogłem coś przeoczyć.
W końcu, gdy miałem już wszystko rzucić w cholerę, usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Nie miałem wątpliwości. Ani przez jedną sekundę.
- Luke? - usłyszałem jej głos, głos mojej Adeline, stojącej w progu pokoju. Podrywając się z miejsca, wciąż nie mogłem uwierzyć w to, że jest tak blisko mnie, wręcz na wyciągnięcie ręki.
- A-Adeline... - słysząc, jak mój głos znacznie się łamie, zamilkłem na chwilę, podchodząc bliżej niej, by kucnąć na wysokości jej puszczonej bezwładnie dłoni. Nie mogłem wybaczyć sobie, że zostawiłem tą sprawę ot tak, licząc na to, że wszystko się rozwiąże, a dziewczyna wróci do hotelu cała i zdrowa. Nie wróciła, a widok jej w takim stanie, tylko spotęgował wyrzuty sumienia, pojawiające się u mnie od samego momentu, w którym... Boże, za jakie grzechy? Za które, do cholery jasnej? - Co się stało, Adeline.. - szepnąłem, lekko chwytając za jej dłoń, spoglądając na jej twarz, pełną obojętności i bólu, do którego doprowadził nie kto inny, jak ja sam.
Nie usłyszałem jednak odpowiedzi, a jedynie szatynka wyminęła mnie, siadając na brzegu łóżka, tak, jak robiłem to zaledwie chwilę wcześniej.
- Chcę Ci pomóc, Adi... - jęknąłem wręcz, gdy dziewczyna ponownie odwróciła ode mnie swój wzrok, kompletnie ignorując słowa, które kierowałem w jej kierunku. -Po prostu powiedz, kto Ci to zrobił... Nie możemy tego tak zostawić... - powiedziałem cicho, a przy tym spokojnie, mimo wszystkich odczuć, które czułem sam do siebie. Miałem ochotę skoczyć z mostu, bo doskonale wiedziałem, że gdyby nie to wszystko, byłaby cała i zdrowa, bez żadnych siniaków i ran, które pokrywały teraz ją całą.
Wiedząc, że dziewczyna za pewne niczego mi nie powie, czemu w ogóle się nie zdziwiłem, ruszyłem w końcu do łazienki, gdzie jak zauważyłem poprzedniego popołudnia, zaraz po przyjeździe, znajdowała się spora apteczka. Wracając z nią do Adeline, zastałem ją w takiej samej pozycji, jak wcześniej.
- Może lekko zapiec - ostrzegłem, gdy ścierając krew z jej twarzy, dostrzegłem niewielką rankę, którą należało zdezynfekować. Pod wpływem impulsu, który odczuła gdy delikatnie przyłożyłem wacik z wodą utlenioną do jej skroni, ścisnęła mocno moją drugą dłoń, w której trzymałem czystą gazę. Choć wiedziałem, że zrobiła to machinalnie, poczułem ciepło, gdy ponownie mogłem dotykać choć skrawka jej ciała.
- Najlepiej byłoby, gdybyśmy pojechali z tym do szpitala - odparłem miękko, doskonale wiedząc, że dziewczyna nie zgodzi się na to tak łatwo. - Zrobiłem wszystko co w mojej mocy, ale nie jestem cudotwórcą - westchnąłem, delikatnie pocierając jej chłodną, posiniaczoną dłoń. Choć szatynka z początku nieco się sprzeciwiała, ostatecznie udało mi się nakłonić ją do tego, by zdjęła z siebie brudną sukienkę, na rzecz mojej, zbyt dużej na nią koszulki, jak i dłuższych, luźnych spodni, tym razem należących do niej samej. Wciąż nie mogąc znieść tego, że nie mogę już jej pocałować, przytulić, zapewniając, że już wszystko będzie dobrze, z bólem usiadłem na podłodze, tuż obok łóżka, na którym ułożyła się wygodnie, beznamiętnie wpatrując się w sufit.
- Nie chciałem tego, naprawdę nie chciałem - zacząłem cicho, nie wierząc w to, że poczułem jak moje oczy zaszkliły się, co zdarzało się naprawdę, naprawdę rzadko. - Przecież Cię kocham, Adeline... - jęknąłem, by przerwać na chwilę, bezradnie przyglądając się jej sylwetce. Wyglądało na to, że mimo wszystko mnie słuchała, o czym świadczył jej delikatnie skupiony, poważny wyraz twarzy. - Nie zrobiłbym tego, nawet wtedy, gdybyśmy się śmiertelnie pokłócili, przyrzekam... Wiem, na co to mogło wyglądać, kochanie, naprawdę wiem - mówiłem dalej, czując, jak rosnąca gula zawiązuje mi pętle w gardle, umożliwiając wypowiadanie kolejnych słów. - Kocham Cię najmocniej na świecie, nie potrzebuję nikogo innego, Adeline, błagam Cię... - szepnąłem w kompletnej bezradności, opierając swoją głowę o jej dłoń, wciąż bezradnie leżącą na pościeli.
Jak mogłem być takim kretynem? Takim dupkiem? Rozglądałem się dookoła, piekielnie zazdrosny, nie chcąc zobaczyć Adeline w ramionach innego, a co sam zrobiłem? Siedziałem bezczynnie, gdy pierwsza lepsza dziewczyna przyssała się do moich ust.
Tak bardzo tego nie chciałem, i gdybym tylko mógł, definitywnie cofnąłbym czas. Zmienił wszystko, cały ten wieczór, by nie skończył się tak, jak się skończył. Adeline, po zobaczeniu całej tej sytuacji, wyszła z klubu. Nie wiedziałem już wtedy, co powinienem ze sobą zrobić, ani jak się zachować. Nim przedostałem się do wyjścia, zapchanego przez wychodzący tłum, nie mogłem już nigdzie dostrzec szatynki. W odruchu, momentalnie sięgnąłem po telefon. W pierwszej sekundzie nie pomyślałem o tym, że zwyczajnie nie ma ochoty ze mną rozmawiać - gdybym za nią szedł, chcąc nie chcąc by mnie wysłuchała, a niestety, telefon musiałaby odebrać dobrowolnie, czego nie zrobiła. Tępo wpatrywałem się w ekran, na którym, jak zwykle zresztą, widniało zdjęcie - uśmiechnięta, zadowolona Adeline, zwyzywała mnie od kretynów, gdy ustawiłem sobie to zdjęcie na blokadę telefonu. Wsłuchując się w kolejne sześć sygnałów, miałem nadzieję na cud. Miałem nadzieję, że... Wszystko się jakoś ułoży, bo nie widziałem za bardzo innego wyjścia. Tymczasem, zamiast myśleć nad tym, jak mocno i szczerze musiałbym w jakiś sposób, niewątpliwie wyjątkowy, ją przeprosić, zamartwiałem się tym, w którą stronę poszła. Bałem się o nią, cholernie się martwiłem, nie wiedziałem bowiem, czy pod wpływem impulsu i alkoholu, w którego piciu szliśmy ze sobą łeb w łeb, nie zrobi czegoś głupiego. Co mogłem jednak zrobić? Nic nie przychodziło mi do głowy. Oparty o ścianę budynku, spoglądałem na wszystkie trzy ulice, którymi mogłaby podążyć. Robić wyliczankę, czy może zdać się na los? Istniała mimo wszystko mała szansa, że uda mi się wybrać odpowiednią ścieżkę, a tym bardziej na niej nie zabłądzić.
Może jednak poszła do hotelu? Może tam powinienem na nią czekać? W końcu, za pewne gdy tylko nieco ochłonie, lub nie, wróci do pokoju, chociażby tylko na chwilę, na mały ułamek sekundy. Wiedziony tą myślą, która jako jedyna jeszcze dodawała mi otuchy, usilnie starałem się odnaleźć drogę powrotną, co o dziwo udało mi się dosyć szybko. Pokój, w którym nie było Adeline, wydawał mi się nienaturalnie... Pusty. Bez dziewczyny, choć w środku wciąż były jej rzeczy, emanował zwyczajną pustką, chłodem i brakiem jakiegokolwiek szczęścia. Zupełnie tak, jakby wiernie odzwierciedlał moje aktualne odczucia.
Chodziłem jeszcze przez dobre pół godziny po pokoju, zupełnie nie wiedząc, co zrobić. Rozglądałem się po okolicach hotelu, stojąc na balkonie, mając wciąż nadzieję, że dziewczyna zaraz wróci. Chociaż bałem się konfrontacji, tego, jak będzie cała rozmowa wyglądała, dużo bardziej obawiałem się tego, że może jej się coś stać, a ja nawet nie będę miał o tym zielonego pojęcia. Nie chciałem jednak wzbudzać paniki - miałem już za sobą kilka, kilkanaście wręcz takich sytuacji, w której każdy kazał mi czekać, czekać i jeszcze raz czekać na rozwój sytuacji. Miałem związane ręce - dopóki nie minie doba, czy nawet więcej czasu od naszego ostatniego spotkania, nie mogę robić zupełnie niczego, jak spokojnego czekania na nią w hotelu czy zrobienia poszukiwań na własną rękę. Nie było sensu zawiadamiać żadnych służb, bo i tak nikt by mi nie pomógł - kazaliby czekać, odzywając się z powrotem dopiero wtedy, gdy minęłoby dobre, kilkadziesiąt wręcz godzin.
Nie miałem jednak do tego cierpliwości. Nie potrafiłem siedzieć bezczynnie, z założonymi rękami, w stuprocentach zdając się na los.
Zmęczenie ostatecznie wzięło górę. Siadając na skraju łóżka, tępo wpatrywałem się na białe drzwi, mając nadzieję, że jak najszybciej się otworzą. Tracąc resztki jakichkolwiek sił, czując jednocześnie, jak głowa zaczyna mi pękać, na wskutek wyparującego z mojego ciała alkoholu, schowałem swoją twarz w dłoniach, licząc na to, że sen w niewygodnej pozycji w czymkolwiek pomoże. Miałem nadzieję, że gdy otworzę za jakiś czas swoje oczy, okaże się, że wszystko jest w porządku - będę w swoim pokoju w Akademii, Adeline kilka pokoi dalej, a cała ta sytuacja będzie tylko snem, zwyczajnie wydarzeniem, które nigdy nie miało miejsca. Wszystko będzie w jak najlepszym porządku, nasza relacja będzie stała i pewna, a co więcej, nic nie będzie jej zagrażało.
Najgorsze jest to, że nie musiałbym sobie tego wyobrażać. Mogłoby tak być, gdybym tylko wszystkiego nie zepsuł.
Cholernie tego żałowałem, obawiając się, że nie zdołam tego naprawić.
~*~
Nie dane mi jednak było odpocząć dłużej, niż zaledwie niecałe półtorej godziny w ciągu całej nocy. Budziłem się kilkadziesiąt razy, upewniając się, czy dziewczyna aby na pewno jeszcze nie wróciła - łudziłem się, za każdym jednym razem, że będzie to ten ostatni, dzięki któremu wreszcie ją zobaczę. Tak jednak się nie stało. Z całej tej bezsilności, nie potrafiłem już zmrużyć oka na ani jedną chwilę, wciąż rozglądając się po pokoju, jak gdyby sądząc, że mogłem coś przeoczyć.
W końcu, gdy miałem już wszystko rzucić w cholerę, usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Nie miałem wątpliwości. Ani przez jedną sekundę.
- Luke? - usłyszałem jej głos, głos mojej Adeline, stojącej w progu pokoju. Podrywając się z miejsca, wciąż nie mogłem uwierzyć w to, że jest tak blisko mnie, wręcz na wyciągnięcie ręki.
- A-Adeline... - słysząc, jak mój głos znacznie się łamie, zamilkłem na chwilę, podchodząc bliżej niej, by kucnąć na wysokości jej puszczonej bezwładnie dłoni. Nie mogłem wybaczyć sobie, że zostawiłem tą sprawę ot tak, licząc na to, że wszystko się rozwiąże, a dziewczyna wróci do hotelu cała i zdrowa. Nie wróciła, a widok jej w takim stanie, tylko spotęgował wyrzuty sumienia, pojawiające się u mnie od samego momentu, w którym... Boże, za jakie grzechy? Za które, do cholery jasnej? - Co się stało, Adeline.. - szepnąłem, lekko chwytając za jej dłoń, spoglądając na jej twarz, pełną obojętności i bólu, do którego doprowadził nie kto inny, jak ja sam.
Nie usłyszałem jednak odpowiedzi, a jedynie szatynka wyminęła mnie, siadając na brzegu łóżka, tak, jak robiłem to zaledwie chwilę wcześniej.
- Chcę Ci pomóc, Adi... - jęknąłem wręcz, gdy dziewczyna ponownie odwróciła ode mnie swój wzrok, kompletnie ignorując słowa, które kierowałem w jej kierunku. -Po prostu powiedz, kto Ci to zrobił... Nie możemy tego tak zostawić... - powiedziałem cicho, a przy tym spokojnie, mimo wszystkich odczuć, które czułem sam do siebie. Miałem ochotę skoczyć z mostu, bo doskonale wiedziałem, że gdyby nie to wszystko, byłaby cała i zdrowa, bez żadnych siniaków i ran, które pokrywały teraz ją całą.
Wiedząc, że dziewczyna za pewne niczego mi nie powie, czemu w ogóle się nie zdziwiłem, ruszyłem w końcu do łazienki, gdzie jak zauważyłem poprzedniego popołudnia, zaraz po przyjeździe, znajdowała się spora apteczka. Wracając z nią do Adeline, zastałem ją w takiej samej pozycji, jak wcześniej.
- Może lekko zapiec - ostrzegłem, gdy ścierając krew z jej twarzy, dostrzegłem niewielką rankę, którą należało zdezynfekować. Pod wpływem impulsu, który odczuła gdy delikatnie przyłożyłem wacik z wodą utlenioną do jej skroni, ścisnęła mocno moją drugą dłoń, w której trzymałem czystą gazę. Choć wiedziałem, że zrobiła to machinalnie, poczułem ciepło, gdy ponownie mogłem dotykać choć skrawka jej ciała.
- Najlepiej byłoby, gdybyśmy pojechali z tym do szpitala - odparłem miękko, doskonale wiedząc, że dziewczyna nie zgodzi się na to tak łatwo. - Zrobiłem wszystko co w mojej mocy, ale nie jestem cudotwórcą - westchnąłem, delikatnie pocierając jej chłodną, posiniaczoną dłoń. Choć szatynka z początku nieco się sprzeciwiała, ostatecznie udało mi się nakłonić ją do tego, by zdjęła z siebie brudną sukienkę, na rzecz mojej, zbyt dużej na nią koszulki, jak i dłuższych, luźnych spodni, tym razem należących do niej samej. Wciąż nie mogąc znieść tego, że nie mogę już jej pocałować, przytulić, zapewniając, że już wszystko będzie dobrze, z bólem usiadłem na podłodze, tuż obok łóżka, na którym ułożyła się wygodnie, beznamiętnie wpatrując się w sufit.
- Nie chciałem tego, naprawdę nie chciałem - zacząłem cicho, nie wierząc w to, że poczułem jak moje oczy zaszkliły się, co zdarzało się naprawdę, naprawdę rzadko. - Przecież Cię kocham, Adeline... - jęknąłem, by przerwać na chwilę, bezradnie przyglądając się jej sylwetce. Wyglądało na to, że mimo wszystko mnie słuchała, o czym świadczył jej delikatnie skupiony, poważny wyraz twarzy. - Nie zrobiłbym tego, nawet wtedy, gdybyśmy się śmiertelnie pokłócili, przyrzekam... Wiem, na co to mogło wyglądać, kochanie, naprawdę wiem - mówiłem dalej, czując, jak rosnąca gula zawiązuje mi pętle w gardle, umożliwiając wypowiadanie kolejnych słów. - Kocham Cię najmocniej na świecie, nie potrzebuję nikogo innego, Adeline, błagam Cię... - szepnąłem w kompletnej bezradności, opierając swoją głowę o jej dłoń, wciąż bezradnie leżącą na pościeli.
Adisiu? :C
Od Adeline C.D Luke'a
W mojej głowie zabuzowały myśli, które doprowadzały mnie do szału. Myślał, że nie zobaczę?! Bo co?! Pijana poszłam do toalety? Jego wmawianie, które zapewniało mnie, że jestem tylko i wyłącznie jego. No tak, mogę do niego należeć, ale przecież on może mieć wszystkie na boku. Patrząc jeszcze chwilę na blondyna, który prawdopodobnie już mnie zauważył, wybiegłam z lokalu i szybkim krokiem zaczęłam przemieszczać się po ulicach miasta. W dłoni trzymałam telefon, którego jeszcze nie zdążyłam schować do torby. Po co były mi jego zapewnienia? Czemu tak było? Przecież mógł od razu powiedzieć, że coś jest na rzeczy, że czegoś mu we mnie brakuje. Wszystko było tak idealne, ale teraz jest niestety inaczej, to tak strasznie bolało. Wiedziałam, że w jego organizmie buzuje alkohol, ale przecież nawet nieświadomie nie pocałował by takiego... takiego... ścierwa. Zacisnęłam zęby, a moje oczy, które błyszczały od światła księżyca, mierzyły każdy kąt napotkany na mojej drodze. Nie wiedziałam o tym czy chłopak idzie za mną, czy mi po prostu odpuścił i czeka na mnie w hotelu. Nagle w moim polu widzenia pojawiły się dziewczyny, mniej więcej w moim wieku, które na pierwszy rzut oka nie wydawały się zbyt miłe.
- Ne lutao djevojku? - Wybełkotała jedna, co nie było dla mnie ani w jednym procencie zrozumiałe.
- Że co, proszę? - Bąknęłam z rosnącym napięciem.
- Aaa... Nie zabłądziłaś? To nasze tereny, idiotko - warknęła i podeszła bliżej mnie.
- Przepraszam, nie wiedziałam, o wielka pani - burknęłam mierząc ją wzrokiem, który na każdym wywołał gęsią skórkę.
- Nie odzywaj się tak do mnie. Bezczelna jesteś. Dziewczyny, pomożecie? - Zaśmiała się swym obrzydliwym śmiechem, po czym niespodziewanie oberwałam prosto w nos. Po chwili zorientowałam się w sytuacji, i sama zaczęłam próbować się wybronić z mojej beznadziejnej pozycji, która skazywała mnie na pozycję przegraną. Poczułam silny cios w brzuch, który zgiął mnie w pół, a kopnięcie, którego nie potrafiłam zlokalizować, powaliło moją osobę na ziemię. Wszystkie zaczęły słać we mnie serie kopnięć, które doprowadziły mnie do omdlenia, a sama ja zostałam na ulicy. Bez nikogo. Całkowicie sama. Bezbronna i nawet nieprzytomna.
~*~
Poczułam delikatne dotknięcie w ramię, które wywołało u mnie niemały ból. Uniosłam dłoń by przyłożyć ją do bolącej głowy, ale nagle poczułam coś mokrego, coś co nadal było ciepłe, a moja ręka przybrała czerwonego koloru. Z niedowierzaniem spróbowałam się poderwać do góry, ale bolący brzuch mi na to nie pozwolił. Otarłam nos, z którego sączyła się całkowicie świeża krew. Rozejrzałam się w poszukiwaniu osoby, która mnie dotknęła. Człowiekiem, który prawdopodobnie uratował moje życie, okazał się być młody brunet, który z pewnością nie był chorwatem, a jego rysy przypominały mi kogoś bliskiego.
- Prze-przepraszam, co się stało? Bardzo źle wyglądam? - Zapytałam wskazując na moją twarz.
- Jesteś cała poobijana, wyglądasz na prawdę strasznie. Nie chcesz jechać do szpitala? - Zapytał błyskając swoimi ślepiami.
- Dowieź mnie do tego hotelu przy plaży, proszę Cię... Tam jest mój chłopak, pewnie się martwi - powiedziałam, ale po chwili zaczęłam niespodziewanie płakać, bowiem przypomniałam sobie wydarzenia z poprzedniej nocy.
- Dobrze, tam stoi mój samochód. Dasz radę wstać?
- Tak - wzdrygnęłam się, a po chwili wstałam, gwałtownie łapiąc się za brzuch. Przykurczona doszłam do samochodu chłopaka, który specjalnie jechał bardzo wolno, by nie naruszyć jeszcze mocniej mojego stanu zdrowia, który i tak nie był już za dobry. Na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, spowodowany tym, że brunet gwałtownie klnął przy czerwonych światłach. Spojrzałam się w lusterku, a moja mina w tym momencie, była wprost bezcenna. Od razu przyjrzałam się mojemu policzku, który był zdecydowanie za bardzo siny. Moje oczy gdy zaświeciły się gdy zobaczyłam biały budynek, który był zdecydowanie najbardziej upragnioną rzeczą na świecie. Z pomocą chłopaka weszłam po schodach, a łapiąc głęboki oddech złapałam za metalową klamkę, która była przyjemnie chłodna. Gwałtownie na nią nacisnęłam, a drzwi otworzyły się pod wpływem impetu. Spojrzałam na siedzącą postać, która wyglądała na załamaną.
- Luke? - Zapytałam, słabo się uśmiechając.
- Ne lutao djevojku? - Wybełkotała jedna, co nie było dla mnie ani w jednym procencie zrozumiałe.
- Że co, proszę? - Bąknęłam z rosnącym napięciem.
- Aaa... Nie zabłądziłaś? To nasze tereny, idiotko - warknęła i podeszła bliżej mnie.
- Przepraszam, nie wiedziałam, o wielka pani - burknęłam mierząc ją wzrokiem, który na każdym wywołał gęsią skórkę.
- Nie odzywaj się tak do mnie. Bezczelna jesteś. Dziewczyny, pomożecie? - Zaśmiała się swym obrzydliwym śmiechem, po czym niespodziewanie oberwałam prosto w nos. Po chwili zorientowałam się w sytuacji, i sama zaczęłam próbować się wybronić z mojej beznadziejnej pozycji, która skazywała mnie na pozycję przegraną. Poczułam silny cios w brzuch, który zgiął mnie w pół, a kopnięcie, którego nie potrafiłam zlokalizować, powaliło moją osobę na ziemię. Wszystkie zaczęły słać we mnie serie kopnięć, które doprowadziły mnie do omdlenia, a sama ja zostałam na ulicy. Bez nikogo. Całkowicie sama. Bezbronna i nawet nieprzytomna.
~*~
Poczułam delikatne dotknięcie w ramię, które wywołało u mnie niemały ból. Uniosłam dłoń by przyłożyć ją do bolącej głowy, ale nagle poczułam coś mokrego, coś co nadal było ciepłe, a moja ręka przybrała czerwonego koloru. Z niedowierzaniem spróbowałam się poderwać do góry, ale bolący brzuch mi na to nie pozwolił. Otarłam nos, z którego sączyła się całkowicie świeża krew. Rozejrzałam się w poszukiwaniu osoby, która mnie dotknęła. Człowiekiem, który prawdopodobnie uratował moje życie, okazał się być młody brunet, który z pewnością nie był chorwatem, a jego rysy przypominały mi kogoś bliskiego.
- Prze-przepraszam, co się stało? Bardzo źle wyglądam? - Zapytałam wskazując na moją twarz.
- Jesteś cała poobijana, wyglądasz na prawdę strasznie. Nie chcesz jechać do szpitala? - Zapytał błyskając swoimi ślepiami.
- Dowieź mnie do tego hotelu przy plaży, proszę Cię... Tam jest mój chłopak, pewnie się martwi - powiedziałam, ale po chwili zaczęłam niespodziewanie płakać, bowiem przypomniałam sobie wydarzenia z poprzedniej nocy.
- Dobrze, tam stoi mój samochód. Dasz radę wstać?
- Tak - wzdrygnęłam się, a po chwili wstałam, gwałtownie łapiąc się za brzuch. Przykurczona doszłam do samochodu chłopaka, który specjalnie jechał bardzo wolno, by nie naruszyć jeszcze mocniej mojego stanu zdrowia, który i tak nie był już za dobry. Na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, spowodowany tym, że brunet gwałtownie klnął przy czerwonych światłach. Spojrzałam się w lusterku, a moja mina w tym momencie, była wprost bezcenna. Od razu przyjrzałam się mojemu policzku, który był zdecydowanie za bardzo siny. Moje oczy gdy zaświeciły się gdy zobaczyłam biały budynek, który był zdecydowanie najbardziej upragnioną rzeczą na świecie. Z pomocą chłopaka weszłam po schodach, a łapiąc głęboki oddech złapałam za metalową klamkę, która była przyjemnie chłodna. Gwałtownie na nią nacisnęłam, a drzwi otworzyły się pod wpływem impetu. Spojrzałam na siedzącą postać, która wyglądała na załamaną.
- Luke? - Zapytałam, słabo się uśmiechając.