- Pojadę.- Odparłem.
- Super! Jakie konie wybierzemy? Zadecyduj.- Powiedziała uśmiechnięta brunetka. Nie chciałem nic narzucać dziewczynie, ponieważ mogłaby pomyśleć, że jestem egoistą. - Oj weź... Powiedz. - Nalegała.
- Możemy pojechać na Ferro i Mount Blanc, na oklep.
- Oklep?
- To możemy w siodle, jeśli nie chcesz.
- Jasne, że chcę bez! To świetny pomysł. Mogę pojechać na Mount.
***
Gdy Fiordy były dobrze rozruszane, mogliśmy zacząć galopować. Ferro nie chciał reagować na dosiad, więc użyłem łydki. Po dynamicznym i pewnym impulsie koń ruszył zebranym, wyższym chodem. Jednak, żeby dogonić Riley, musiałem pośpieszyć zwierzę. Galopując ramię w ramię z dziewczyną, wjechaliśmy w rzadki las. Przed nami pojawiła się gałąź o mniej więcej wysokości 35 centymetrów. Konie chciały przyśpieszyć przed przeszkodą, ale razem z Riley trzymaliśmy równe tempo. Ferro przeskoczył dosyć płynnie. Samo wybicie nie wyrzucało mnie z grzbietu wierzchowca, sądzę, że to dzięki temu, iż uczyłem się jeździć bez siodła. Brunetka przy lądowaniu przesunęła się do przodu, przez co chwilowo straciła równowagę. Ku mojemu zaskoczeniu, dziewczyna niezwykle szybko wróciła do poprawnej pozycji. Porobiliśmy kilka okrążeń, po czym powoli kłusowaliśmy do Akademii. Przejeżdżając przez łąki, podziwiałem śliczne kwiatki zakrywające całą trawę tuż pod nimi.
Będąc już w boksie z Ferrym, zdjąłem mu ogłowie i zabrałem się za ponowne szczotkowanie ogiera. Wciągnąłem z wcześniej przygotowanej skrzynki, szczotkę ryżową, którą rozczesałem powstałe błotne zlepki. Gładząc sierść wierzchowca, nuciłem pod nosem. Po wyczyszczeniu kopyt postanowiłem rozmasować konia. Żeby przyzwyczaić go do moich działań, zacząłem dotykać go od lewej strony przez głowę, szyję, łopatkę, pierś, grzbiet, zad po nogi. Poprzez dotyk wyraźnie wyczułem rozluźnienie Ferrego. Masaż zacząłem od mocniejszego gładzenia go po ciele w sposób, jaki można porównać do wcierania żelu. Kątem oka, obserwowałem konia. Tę samą czynność wykonałem z jego prawej strony. Krokiem drugim było wzmocnienie nacisku na mięsie zwierzęcia. Okrężne wykonywałem zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Przesuwając się, nie odrywałem rąk od Ferra. Ostatnim etapem było ugniatanie punktowe. I choć nazwa może wydawać się nieco brutalna, sam fakt zastosowania jest przyjemny dla konia. Ręce zacisnąłem w pięść i zacząłem masować mięśnie fiorda, który nie ukazywał żadnych oznak zaniepokojenia. Uważnie masowałem każde, nawet najmniejsze ścięgno, unikając kości.
- Wow.- Usłyszałem głos Riley zza moich pleców.- Nie wiedziałam, że umiesz masować konia.
- Wychowałem się u ludzi, którzy nie byli zamożni, jednak byli niezwykle mądrzy. Od nich nauczyłem się wszystkiego.
- Byli?- Zapytała zaciekawiona dziewczyna. Spojrzałem na nią. Nie chciałem mówić o ich śmierci, ponieważ jest to dla mnie bardzo trudne. Po tym, że trwałem w ciszy, Riley domyśliła się, co się z nimi stało. - Oj, tak mi przykro...
- Przecież nic nie możesz zrobić. Nikt nie może. Nikomu nie musi być przykro. - Powiedziałem, coraz bardziej uciekając myślami od rzeczywistości. Dokończyłem ostatni etap masażu na drugiej stronie, po czym dokładnie wygładziłem jego ciało. Po odstawieniu Ferrego do boksu mogliśmy już iść do pokoi. Na pożegnanie, poczęstowaliśmy konie smaczkami.
< Riley? :D >
465 słów - 3 punkty
niedziela, 28 października 2018
Od Navarro C.D Winter
-Kiedyś Cię uduszę.- warknąłem, odstawiając kubek z czarnym napojem na stół.
Moje słowa spotkały się z drwiącym chichotem ze strony Winter, która w najlepsze tworzyła tajfuny w swoim kubku. Nim się spostrzegłem, na moje spodnie spadło kilka dość sporych kropel gorącego płynu, jakim najpewniej była zielona herbata blondynki, wnioskując po zapachu. Syknąłem lekko, czując wrzątek na swoim udzie. Zimka szybko odwróciła wzrok, zauważając, że z jej kubka wypłynęło parę kropel wskutek dość gwałtownego mieszania.
-Do cholery jasnej.- mruknąłem, przypominając sobie moje zacne zdejmowanie soczewek.- Przecież ja rąk nie umyłem.- Tak właśnie Navarro nabawi się jakiegoś zakażenia gałki ocznej, którego na pewno by nie dostał, gdyby nie ta uwodzicielska żmija w spokoju popijająca herbatkę.
*~*
Do Akademika wróciliśmy w dość pozytywnej atmosferze, pomijając fakt połowicznie pustego portfela i zakażenia oka. Zimka poszła odłożyć zakupy do pokoju, więc i ja postanowiłem zawitać do mojej ukochanej siedemnastki, którą stęskniona Tabaca przewróciła do góry nogami. Przy wejściu powstrzymałem się nawet przed zemdleniem, gdy zobaczyłem mój laptop na ziemi. W myślach rzuciłem adekwatne do sytuacji przekleństwo, miałem szczerą ochotę podnieść urządzenie, jednak w środku czułem, że nie byłem gotowy na tak drastyczny widok. Na "raz, dwa, trzy" chwyciłem laptop i z nieukrywaną ulgą, stwierdziłem, iż jest cały.
-Tabaca!- krzyknąłem, nie widząc nigdzie sprawczyni całej demolki.
Kotka z charakterystycznym miauknięciem przytuptała do mnie, parę razy otwierając pyszczek z zamiarem miauknięcia, a raczej cichej tego imitacji. Jej kolorowe oczka popatrzyły na mnie ze zdziwieniem, gdyż rzadko kiedy unosiłem na nią głos, prawie w ogóle tego nie robiłem. Posadziłem swoje cztery litery na miękkim łóżku i zachęcając Tosię do wskoczenia na moje kolana, poklepałem miejsce na nich. Kociczka niedługo potem już smacznie chrapała, co chwila wbijając swoje pazurki w moje spodnie - nie było to najprzyjemniejsze uczucie, jednak odbieranie jej tej przyjemności byłoby chamstwem. Nieopodal leżący telefon zawibrował, więc natychmiast go odblokowałem. Na mojej twarzy od razu pojawił się wielki uśmiech - to Lauren, moja przyjaciółka z liceum.
Od: Lauren
Do: Navarro
Cześć, mogę zadzwonić?
Od: Navarro
Do: Lauren
Jasne, dzwoń.
Już po chwili usłyszałem jej głos po niemal 5-miesięcznej rozłące. Mogę wam jedynie przybliżyć, po co dzwoniła: Ojciec. Podobno już zdążyła go spotkać na ulicy, na dodatek gadała z nim i jak zwykle wypaplała coś, czego nie powinna: to, że przebywam w Akademii. Nie wiem, ile gadałem przez telefon z dziewczyną, w każdym razie nie zwróciłem na to uwagi, kończąc połączenie, gdy bateria umierała. Białaska chwilę po zakończonej rozmowie udała się do pełnej miseczki, a ja z niezadowoleniem zająłem się nauką, a precyzyjniej przemian jądrowych czy powtarzaniem liczby Avogadro, rozszerzona maturka z chemii się kłania - matury dopiero za rok, a ja już powtarzam. Około 10 minut zmarnowałem na czytaniu tych tematów z książki, więc gdy okazało się, że tam nie ma nic wartego uwagi, wstukałem temat w internet i zacząłem czytać pierwszy lepszy artykuł - okazał się całkiem ciekawy, czego nie można powiedzieć o tym z książki. Godziny mijały powoli, a mi coraz bardziej ciążyły powieki. W końcu oderwałem się od rozpisywania wzorów, zeszyty wrzuciłem do torby, a ja sam poszedłem pod prysznic.
*~*
Gdy otworzyłem powieki, nieco przerażony stwierdziłem, iż jest godzina zdecydowanie za późna, jeszcze parę minut i mógłbym nawet nie wstawać z łóżka. Natychmiastowo zerwałem się z łóżka, z szafy wygrzebując koszulę i jakieś randomowe spodnie, które po chwili ubrałem, z niezadowoleniem stwierdzając, że mam za mało czasu na szpachlowanie ryja, więc chwytając torbę z wszystkimi przyborami, wybiegłem z pokoju, uprzednio sprawdzając, czy Tośka jest w nim. Niemal spadając ze schodów, przebiegłem hall oraz odległość między Akademikiem a uczelnią, po czym wpadłem do sali od chorwackiego, w nadziei, że Pani Novak jeszcze się nie zjawiła. Błąd. Kobieta spojrzała na mnie spod byka, rzucając swoim notesem o biurko.
-Skoro już Pan przyszedł, Panie Lavinelle, to może pan zdiagnozuje nam ten tekst.- wskazała ruchem głowy na tablicę, na której z rzutnika wyświetlał się dość długi tekst, czyżby „Makbet"? William Szekspir właśnie wykopał mi grób, nigdy nie byłem dobry z analizy tekstów, a tym razem nawet nie przeczytałem tej książki. Wydałem z siebie niezadowolony pomruk, rzucając torbę na miejsce obok Zimki i siadając na krześle. Chwileczkę zajęło mi przeczytanie fragmentu, lecz po chwili zadanie okazało się nie tak trudne, jakby się wydawało (co nie jest prawdą, bo było trudne w ch*j), wyróżniłem parę spraw, a Pani Novak uznała to za odpowiedź "jako-tako". Czas się nauczyć analizy tekstów, bo z miny nauczycielki wynikało, że jeszcze będzie mnie tym męczyć. Blondynka z uwagą słuchała tłumaczenia nauczycielki, lecz ja swój punkt zaczepienia znalazłem na jej szyi - czyżby udało jej się zatuszować moją wczorajszą zbrodnię? Po około 30 minutach tłumaczenia, kobieta podała nam zadanie i oczywiście mieliśmy na to czas do końca lekcji - i tak nie udało mi się tego skończyć... Dzwonek rozległ się punktualnie o ósmej czterdzieści pięć, więc po zapisaniu pracy domowej, spakowałem manatki i wyprułem na korytarz, jeszcze czekając na ślimaczącą się Zimkę.
Ogólnie zakończmy temat lekcji, gdyż prócz fizyki, nie odbyło się tam nic ciekawego - na fizyce była po prostu kartkówka.
-Jak Ci poszło, kociaku?- zapytałem, otulając dziewczynę ramieniem.
-Uh, może być, ale nie jestem pewna trzeciego zadania.- mruknęła, opierając głową na moim boku.
-Jeśli chcesz, mogę Ci trochę pomóc. A ty pomożesz mi. Zgoda?- uśmiechnąłem się lekko, kiedy dziewczyna rzuciła mi przelotne spojrzenie.-A teraz chodź na obiad, bo zaraz zdechnę.
-No dobrze.- Zimka przyśpieszyła kroku, ciągnąc mnie za sobą.
-Może panienkę zanieść?- zaśmiałem się cicho, nie czekając na odpowiedź, chwyciłem dziewczynę pod kolanami.
Droga na stołówkę zajęła nam mniej niż 5 minut, ze względu na to, że Zimka nie drobiła kroków, jak to ma w zwyczaju. Szybko sprawdziłem dzisiejsze menu, by po chwili przynieść do stołu dwa talerze. Jeden z nich podstawiłem dziewczynie centralnie pod twarz, a ona przyglądnęła się temu z nieukrywaną niechęcią. Właściwie po chwili do stolika przyszedł jakiś brunet, najwyraźniej z grupy jeździeckiej Winter, a zarazem mojej. Dziwne, że nawet go nie kojarzyłem. Zimka parę razy mu coś tłumaczyła, a on podziękował i odszedł - nie spodobał mi się ten typ, nie żebym był zazdrosny, ale...no nie, byłem zazdrosny.
Po skończonym posiłku odłożyłem za nas talerze i wyszliśmy ze stołówki, kierując się na górę, do mojego pokoju. Winter jeszcze zahaczyła o swój pokój, by wziąć zwierzaki, a ja widząc, jak bardzo Toro urósł, przełknąłem głośno ślinę, cholerny wielkolud. Zimka jak zwykle zajęła swoje miejsce na moim łóżku, wyciągając zeszyty. Gdzieś w środku czułem pulsującą złość w stosunku do chłopaka i musiałem dowiedzieć się, kim on był.
-Kto to był, ten chłopak?- zapytałem, spoglądając na dziewczynę.
-No człowiek, nie zauważyłeś?- Winter odpowiedziała, nie bardzo zwracając na mnie uwagę.
-Facet, k*rwa facet.- mruknąłem niezadowolony.
-A może jesteś zazdrosny i zakażesz mi rozmowy z przeciwną płcią?- warknęła, spoglądając na mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem.
-Kocham Cię kurwa, tak trudno to zrozumieć, że jestem zazdrosny?!- uniosłem nieco głos, po chwili orientując się, że powiedziałem za dużo, zdecydowanie za dużo.
Pięknie Navarro, p.i.ę.k.n.i.e.
Czas wyjść, tak, zdecydowanie. Tak jak pomyślałem, tak zrobiłem. Tchórz? Jak najbardziej. Odgarnąłem włosy z twarzy, kierując swoje kroki w stronę stajni, Jumper potrzebuje się przewietrzyć, ja też.
1162 słowa = 6 pkt.
Moje słowa spotkały się z drwiącym chichotem ze strony Winter, która w najlepsze tworzyła tajfuny w swoim kubku. Nim się spostrzegłem, na moje spodnie spadło kilka dość sporych kropel gorącego płynu, jakim najpewniej była zielona herbata blondynki, wnioskując po zapachu. Syknąłem lekko, czując wrzątek na swoim udzie. Zimka szybko odwróciła wzrok, zauważając, że z jej kubka wypłynęło parę kropel wskutek dość gwałtownego mieszania.
-Do cholery jasnej.- mruknąłem, przypominając sobie moje zacne zdejmowanie soczewek.- Przecież ja rąk nie umyłem.- Tak właśnie Navarro nabawi się jakiegoś zakażenia gałki ocznej, którego na pewno by nie dostał, gdyby nie ta uwodzicielska żmija w spokoju popijająca herbatkę.
*~*
Do Akademika wróciliśmy w dość pozytywnej atmosferze, pomijając fakt połowicznie pustego portfela i zakażenia oka. Zimka poszła odłożyć zakupy do pokoju, więc i ja postanowiłem zawitać do mojej ukochanej siedemnastki, którą stęskniona Tabaca przewróciła do góry nogami. Przy wejściu powstrzymałem się nawet przed zemdleniem, gdy zobaczyłem mój laptop na ziemi. W myślach rzuciłem adekwatne do sytuacji przekleństwo, miałem szczerą ochotę podnieść urządzenie, jednak w środku czułem, że nie byłem gotowy na tak drastyczny widok. Na "raz, dwa, trzy" chwyciłem laptop i z nieukrywaną ulgą, stwierdziłem, iż jest cały.
-Tabaca!- krzyknąłem, nie widząc nigdzie sprawczyni całej demolki.
Kotka z charakterystycznym miauknięciem przytuptała do mnie, parę razy otwierając pyszczek z zamiarem miauknięcia, a raczej cichej tego imitacji. Jej kolorowe oczka popatrzyły na mnie ze zdziwieniem, gdyż rzadko kiedy unosiłem na nią głos, prawie w ogóle tego nie robiłem. Posadziłem swoje cztery litery na miękkim łóżku i zachęcając Tosię do wskoczenia na moje kolana, poklepałem miejsce na nich. Kociczka niedługo potem już smacznie chrapała, co chwila wbijając swoje pazurki w moje spodnie - nie było to najprzyjemniejsze uczucie, jednak odbieranie jej tej przyjemności byłoby chamstwem. Nieopodal leżący telefon zawibrował, więc natychmiast go odblokowałem. Na mojej twarzy od razu pojawił się wielki uśmiech - to Lauren, moja przyjaciółka z liceum.
Od: Lauren
Do: Navarro
Cześć, mogę zadzwonić?
Od: Navarro
Do: Lauren
Jasne, dzwoń.
Już po chwili usłyszałem jej głos po niemal 5-miesięcznej rozłące. Mogę wam jedynie przybliżyć, po co dzwoniła: Ojciec. Podobno już zdążyła go spotkać na ulicy, na dodatek gadała z nim i jak zwykle wypaplała coś, czego nie powinna: to, że przebywam w Akademii. Nie wiem, ile gadałem przez telefon z dziewczyną, w każdym razie nie zwróciłem na to uwagi, kończąc połączenie, gdy bateria umierała. Białaska chwilę po zakończonej rozmowie udała się do pełnej miseczki, a ja z niezadowoleniem zająłem się nauką, a precyzyjniej przemian jądrowych czy powtarzaniem liczby Avogadro, rozszerzona maturka z chemii się kłania - matury dopiero za rok, a ja już powtarzam. Około 10 minut zmarnowałem na czytaniu tych tematów z książki, więc gdy okazało się, że tam nie ma nic wartego uwagi, wstukałem temat w internet i zacząłem czytać pierwszy lepszy artykuł - okazał się całkiem ciekawy, czego nie można powiedzieć o tym z książki. Godziny mijały powoli, a mi coraz bardziej ciążyły powieki. W końcu oderwałem się od rozpisywania wzorów, zeszyty wrzuciłem do torby, a ja sam poszedłem pod prysznic.
*~*
Gdy otworzyłem powieki, nieco przerażony stwierdziłem, iż jest godzina zdecydowanie za późna, jeszcze parę minut i mógłbym nawet nie wstawać z łóżka. Natychmiastowo zerwałem się z łóżka, z szafy wygrzebując koszulę i jakieś randomowe spodnie, które po chwili ubrałem, z niezadowoleniem stwierdzając, że mam za mało czasu na szpachlowanie ryja, więc chwytając torbę z wszystkimi przyborami, wybiegłem z pokoju, uprzednio sprawdzając, czy Tośka jest w nim. Niemal spadając ze schodów, przebiegłem hall oraz odległość między Akademikiem a uczelnią, po czym wpadłem do sali od chorwackiego, w nadziei, że Pani Novak jeszcze się nie zjawiła. Błąd. Kobieta spojrzała na mnie spod byka, rzucając swoim notesem o biurko.
-Skoro już Pan przyszedł, Panie Lavinelle, to może pan zdiagnozuje nam ten tekst.- wskazała ruchem głowy na tablicę, na której z rzutnika wyświetlał się dość długi tekst, czyżby „Makbet"? William Szekspir właśnie wykopał mi grób, nigdy nie byłem dobry z analizy tekstów, a tym razem nawet nie przeczytałem tej książki. Wydałem z siebie niezadowolony pomruk, rzucając torbę na miejsce obok Zimki i siadając na krześle. Chwileczkę zajęło mi przeczytanie fragmentu, lecz po chwili zadanie okazało się nie tak trudne, jakby się wydawało (co nie jest prawdą, bo było trudne w ch*j), wyróżniłem parę spraw, a Pani Novak uznała to za odpowiedź "jako-tako". Czas się nauczyć analizy tekstów, bo z miny nauczycielki wynikało, że jeszcze będzie mnie tym męczyć. Blondynka z uwagą słuchała tłumaczenia nauczycielki, lecz ja swój punkt zaczepienia znalazłem na jej szyi - czyżby udało jej się zatuszować moją wczorajszą zbrodnię? Po około 30 minutach tłumaczenia, kobieta podała nam zadanie i oczywiście mieliśmy na to czas do końca lekcji - i tak nie udało mi się tego skończyć... Dzwonek rozległ się punktualnie o ósmej czterdzieści pięć, więc po zapisaniu pracy domowej, spakowałem manatki i wyprułem na korytarz, jeszcze czekając na ślimaczącą się Zimkę.
Ogólnie zakończmy temat lekcji, gdyż prócz fizyki, nie odbyło się tam nic ciekawego - na fizyce była po prostu kartkówka.
-Jak Ci poszło, kociaku?- zapytałem, otulając dziewczynę ramieniem.
-Uh, może być, ale nie jestem pewna trzeciego zadania.- mruknęła, opierając głową na moim boku.
-Jeśli chcesz, mogę Ci trochę pomóc. A ty pomożesz mi. Zgoda?- uśmiechnąłem się lekko, kiedy dziewczyna rzuciła mi przelotne spojrzenie.-A teraz chodź na obiad, bo zaraz zdechnę.
-No dobrze.- Zimka przyśpieszyła kroku, ciągnąc mnie za sobą.
-Może panienkę zanieść?- zaśmiałem się cicho, nie czekając na odpowiedź, chwyciłem dziewczynę pod kolanami.
Droga na stołówkę zajęła nam mniej niż 5 minut, ze względu na to, że Zimka nie drobiła kroków, jak to ma w zwyczaju. Szybko sprawdziłem dzisiejsze menu, by po chwili przynieść do stołu dwa talerze. Jeden z nich podstawiłem dziewczynie centralnie pod twarz, a ona przyglądnęła się temu z nieukrywaną niechęcią. Właściwie po chwili do stolika przyszedł jakiś brunet, najwyraźniej z grupy jeździeckiej Winter, a zarazem mojej. Dziwne, że nawet go nie kojarzyłem. Zimka parę razy mu coś tłumaczyła, a on podziękował i odszedł - nie spodobał mi się ten typ, nie żebym był zazdrosny, ale...no nie, byłem zazdrosny.
Po skończonym posiłku odłożyłem za nas talerze i wyszliśmy ze stołówki, kierując się na górę, do mojego pokoju. Winter jeszcze zahaczyła o swój pokój, by wziąć zwierzaki, a ja widząc, jak bardzo Toro urósł, przełknąłem głośno ślinę, cholerny wielkolud. Zimka jak zwykle zajęła swoje miejsce na moim łóżku, wyciągając zeszyty. Gdzieś w środku czułem pulsującą złość w stosunku do chłopaka i musiałem dowiedzieć się, kim on był.
-Kto to był, ten chłopak?- zapytałem, spoglądając na dziewczynę.
-No człowiek, nie zauważyłeś?- Winter odpowiedziała, nie bardzo zwracając na mnie uwagę.
-Facet, k*rwa facet.- mruknąłem niezadowolony.
-A może jesteś zazdrosny i zakażesz mi rozmowy z przeciwną płcią?- warknęła, spoglądając na mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem.
-Kocham Cię kurwa, tak trudno to zrozumieć, że jestem zazdrosny?!- uniosłem nieco głos, po chwili orientując się, że powiedziałem za dużo, zdecydowanie za dużo.
Pięknie Navarro, p.i.ę.k.n.i.e.
Czas wyjść, tak, zdecydowanie. Tak jak pomyślałem, tak zrobiłem. Tchórz? Jak najbardziej. Odgarnąłem włosy z twarzy, kierując swoje kroki w stronę stajni, Jumper potrzebuje się przewietrzyć, ja też.
1162 słowa = 6 pkt.
sobota, 27 października 2018
Od Winter C.D Navarro
Byłam wściekła, choć może nie do końca. Sama nie wiedziałam jak do tego się odnieść. Z jednej strony jego zagrania niezwykle mnie irytowały, a z drugiej...nie opierałam się. Mój skomplikowany charakter w takich sytuacjach wkurzał mnie jak nic innego.
- Określ się wreszcie - syknęłam, kiedy bawił się lokiem, który powstał zapewne na skutek wilgoci. Chłopak uniósł brew z tym swoim lekko drwiący uśmiechem. - Raz zachowujesz się jak gbur, a zaraz jesteś zupełnie inny. Gorzej niż baba w ciąży. Może jeszcze przynieść ci ogórka i nutellę? - wyrzuciłam na jednym oddechu, z irytacją zauważając na twarzy mojego towarzysza lekki uśmiech. Miałam ochotę użyć swojego szalik i go udusić.
Tak, raz go kochałam, a raz chciałam go zabić.
- Wahania nastrojów. Przy tobie występują zbyt często moja droga - jego oddech owiał mój kark, a ja stwierdziłam, że był za blisko. Po prostu.
Z cichym prychnięciem, odsunęłam go od siebie i niczym wkurzone dziecko, założyłam ramiona na piersi i odwróciłam się do niego plecami.
W międzyczasie podeszła do nas starsza kobieta. Zamówiłam sobie herbatę zieloną, tak na wszelki wypadek, by się uspokoić i nie skrzywdzić przypadkiem tego dzbana. Navarro wziął kawę, której, szczerze, nienawidziłam.
- No, ale nie bądź na mnie zła - mruknął chłopak, odwracając mnie przodem do siebie. Posłałam mu najtwardsze spojrzenie, na jakie mnie było stać, próbując dać mu do zrozumienia, że nie mam szczególnej ochoty z nim rozmawiać. On się tym za bardzo nie przejął, kiedy chciał, to umiał być strasznie uparty. Nie wiem, jakiej był narodowości, ale pasował mi na typowo hiszpański charakter.
- Nie chciałem...naprawdę. Przepraszam Winter - powiedział dość łagodnym tonem. A to natomiast w nim lubiłam.
- Niech ci będzie - burknęłam.
Navarro uśmiechnął się delikatnie, rozprostowując jeden kosmyk skręcony w dość konkretną sprężynkę. Dawno moje włosy nie były w tak...naturalnym stanie. Niestety, nie przewidziałam tego, że w Chorwacji może być wilgotniej oraz zimniej niż w Hiszpanii. I w sumie nie wiem, co było lepsze. Hiszpańska pogoda źle działała na moją wadę serca. Nie stwierdzoną, ale byłam pewna, że ją miałam. A tak chorwacka, cóż, przynosiła mojemu nieprzyzwyczajonemu do tego klimatu ciągłe przeziębienie.
- Mogę cię o coś zapytać? - przerwała chwilowe milczenie między nami. Chłopak spojrzał na mnie swoimi zielonymi oczami z wyraźnym zainteresowaniem w oczach. - Wspomniałeś, że twój ojciec wyszedł z więzienia. Za co on...siedział? W sensie wiesz, nie chcę się narzucać, ale...
- Nie, w porządku. Mój ojciec to psychol i tyle w temacie - przerwał mi dość gwałtownie, ale dalej zachowując spokój. Uniosłam wzrok, do tej pory wbity w stół i omiotłam spojrzeniem jego twarz. Soczewki odrobinę zniekształcały emocje, które powinny być widoczne dla mnie gołym okiem. Byłam świetna w odczytywaniu innych ludzi.
- Zdejmij soczewki - poprosiłam, kładąc dłoń na jego palcach. Nie wiem czemu, nagle mnie wzięło na zobaczenie koloru oczu Navarro, ale niezbyt dokładnie je pamiętałam.
Chłopak przez chwilę się wahał, ale w końcu je zdjął, chowając do pudełeczka z płynem. Przyjrzałam mu się dokładnie, mimo iż przecież ciągle był obok mnie. Jednakże heterochromia zmieniała lekko rysy jego twarzy. Nadawała mu więcej...tego uroku. Specyficznego, bo specyficznego, ale jednak takiego, który wyjątkowo mi się podobał.
- Gapisz się jak na dzieło sztuki w muzeum - powiedział z lekkim rozbawieniem. Pacnęłam go w dłoń i cicho prychając, odebrałam swój napój od kelnerki.
- Jasne. Samouwielbienie to kolejny stopień do piekła - chłopak na te słowa prawie zakrztusił się swoją kawą. - Uważaj, bo się zabijesz tym syfem.
No i tak właśnie prezentowała się nasza relacja. Nie wiedziałam, na czym stoję.
Naaaavcio?
569 słów= 3 pkt.
- Określ się wreszcie - syknęłam, kiedy bawił się lokiem, który powstał zapewne na skutek wilgoci. Chłopak uniósł brew z tym swoim lekko drwiący uśmiechem. - Raz zachowujesz się jak gbur, a zaraz jesteś zupełnie inny. Gorzej niż baba w ciąży. Może jeszcze przynieść ci ogórka i nutellę? - wyrzuciłam na jednym oddechu, z irytacją zauważając na twarzy mojego towarzysza lekki uśmiech. Miałam ochotę użyć swojego szalik i go udusić.
Tak, raz go kochałam, a raz chciałam go zabić.
- Wahania nastrojów. Przy tobie występują zbyt często moja droga - jego oddech owiał mój kark, a ja stwierdziłam, że był za blisko. Po prostu.
Z cichym prychnięciem, odsunęłam go od siebie i niczym wkurzone dziecko, założyłam ramiona na piersi i odwróciłam się do niego plecami.
W międzyczasie podeszła do nas starsza kobieta. Zamówiłam sobie herbatę zieloną, tak na wszelki wypadek, by się uspokoić i nie skrzywdzić przypadkiem tego dzbana. Navarro wziął kawę, której, szczerze, nienawidziłam.
- No, ale nie bądź na mnie zła - mruknął chłopak, odwracając mnie przodem do siebie. Posłałam mu najtwardsze spojrzenie, na jakie mnie było stać, próbując dać mu do zrozumienia, że nie mam szczególnej ochoty z nim rozmawiać. On się tym za bardzo nie przejął, kiedy chciał, to umiał być strasznie uparty. Nie wiem, jakiej był narodowości, ale pasował mi na typowo hiszpański charakter.
- Nie chciałem...naprawdę. Przepraszam Winter - powiedział dość łagodnym tonem. A to natomiast w nim lubiłam.
- Niech ci będzie - burknęłam.
Navarro uśmiechnął się delikatnie, rozprostowując jeden kosmyk skręcony w dość konkretną sprężynkę. Dawno moje włosy nie były w tak...naturalnym stanie. Niestety, nie przewidziałam tego, że w Chorwacji może być wilgotniej oraz zimniej niż w Hiszpanii. I w sumie nie wiem, co było lepsze. Hiszpańska pogoda źle działała na moją wadę serca. Nie stwierdzoną, ale byłam pewna, że ją miałam. A tak chorwacka, cóż, przynosiła mojemu nieprzyzwyczajonemu do tego klimatu ciągłe przeziębienie.
- Mogę cię o coś zapytać? - przerwała chwilowe milczenie między nami. Chłopak spojrzał na mnie swoimi zielonymi oczami z wyraźnym zainteresowaniem w oczach. - Wspomniałeś, że twój ojciec wyszedł z więzienia. Za co on...siedział? W sensie wiesz, nie chcę się narzucać, ale...
- Nie, w porządku. Mój ojciec to psychol i tyle w temacie - przerwał mi dość gwałtownie, ale dalej zachowując spokój. Uniosłam wzrok, do tej pory wbity w stół i omiotłam spojrzeniem jego twarz. Soczewki odrobinę zniekształcały emocje, które powinny być widoczne dla mnie gołym okiem. Byłam świetna w odczytywaniu innych ludzi.
- Zdejmij soczewki - poprosiłam, kładąc dłoń na jego palcach. Nie wiem czemu, nagle mnie wzięło na zobaczenie koloru oczu Navarro, ale niezbyt dokładnie je pamiętałam.
Chłopak przez chwilę się wahał, ale w końcu je zdjął, chowając do pudełeczka z płynem. Przyjrzałam mu się dokładnie, mimo iż przecież ciągle był obok mnie. Jednakże heterochromia zmieniała lekko rysy jego twarzy. Nadawała mu więcej...tego uroku. Specyficznego, bo specyficznego, ale jednak takiego, który wyjątkowo mi się podobał.
- Gapisz się jak na dzieło sztuki w muzeum - powiedział z lekkim rozbawieniem. Pacnęłam go w dłoń i cicho prychając, odebrałam swój napój od kelnerki.
- Jasne. Samouwielbienie to kolejny stopień do piekła - chłopak na te słowa prawie zakrztusił się swoją kawą. - Uważaj, bo się zabijesz tym syfem.
No i tak właśnie prezentowała się nasza relacja. Nie wiedziałam, na czym stoję.
Naaaavcio?
569 słów= 3 pkt.
Od Gale'a C.D Esmeraldy
W stajni zaświstał wiatr, więc szybko zamknąłem drzwi. Poczułem na sobie ostre jak sztylet spojrzenie. Od razu znalazłem jego źródło, piękną dziewczynę z długimi, prostymi, kasztanowatymi włosami. W głowie ukazała mi się myśl: „9/10". Gdy szedłem między boksami, moje buty stukały o kostkę brukową, co było wtedy jedynym odgłosem. W powietrzu unosiła się niezręczna atmosfera.
- Nowy? - Zapytała się, a raczej warknęła pod nosem dziewczyna. Wyraźnie dało się odczuć, że robi to jedynie po to, żeby zapobiec ciszy.
- Tak. - Odparłem nieco obojętnie.- Gale.
- Esmeralda.- Zmierzyła mnie wzrokiem. Poszedłem jednak dalej, by zatrzymać się przy jednym z boksów, gdzie stał gniady wierzchowiec. Koń przypatrzył mi się uważnie, po czym zbliżył do mnie łeb. Pogładziłem zwierzaka po chrapkach i delikatnie poczochrałem mu grzywkę.
- Esmeralda, tak? -Powiedziałem, chcąc nawiązać konwersację. - Co tam u ciebie? - Nie wiedziałem zbytnio, o czym rozmawiać, więc powiedziałem pierwsze, co mi ślina na język przyniosła. Dziewczyna podeszła do mnie z poważną miną. Jej policzki były czerwone, ale nie od rumieńców tylko z powodu podrażnienia. Esmeralda stanęła przede mną. Jej oczy nagle się zeszkliły, a po jej twarzy pociekły łzy. Dziewczyna przytuliła się do mnie, coraz głośniej płacząc. Nie wiedząc jak zareagować, zacząłem gładzić delikatne włosy dziewczyny, żeby dodać jej otuchy. Kiedy moja ręka niechcący znalazła się na plecach Esmeraldy, ta odepchnęła mnie i wymierzyła mi siarczysty policzek, po czym wyszła bez słowa. Dosłownie stanąłem jak słup soli. Gdy ogarnąłem, co się stało, było za późno na wszystko — dziewczyna zniknęła.
Na stołówce podczas obiadu usiadłem przy Nami. Wciąż myślami wracałem do akcji w stajni.
- Hej, Nami?
- NAMI?! Naomcia zniosę, ale NAMI?!
- To nie tak, że pomyliłem twoje imię...- Zaśmiałem się sarkastycznie.- Mogę cię o coś zapytać?
- Ja jem.
- Ale...
- JA JEM! - Przerwała mi, podnosząc głos, jednak jej zdenerwowanie przerwał uśmiech.
- A ja i tak ci powiem. Byłem sobie w stajni, żeby pooglądać konie. Przy jednym z boksów stała Esmeralda i tam wiesz, przywitaliśmy się i w ogóle, a jak zapytałem: „Co u Ciebie?”, to ona rozpłakała i przytuliła się do mnie, po czym przyłożyła mi „z liścia "! Dlaczego?- Powiedziałem. Naomi zakrztusiła się.
- Em... Może powiem ci po obiedzie. - Odpowiedziała. Tak też się stało. Po dowiedzeniu się prawdy nadal nie wiedziałem, dlaczego Esmeralda wymierzyła mi policzek. Przez kolejne dni Esma zabijała mnie wzrokiem. Miałem tego po dziurki w nosie. W końcu podszedłem do niej.
<Eskuś? :3>
383 słowa= 3 pkt.
- Nowy? - Zapytała się, a raczej warknęła pod nosem dziewczyna. Wyraźnie dało się odczuć, że robi to jedynie po to, żeby zapobiec ciszy.
- Tak. - Odparłem nieco obojętnie.- Gale.
- Esmeralda.- Zmierzyła mnie wzrokiem. Poszedłem jednak dalej, by zatrzymać się przy jednym z boksów, gdzie stał gniady wierzchowiec. Koń przypatrzył mi się uważnie, po czym zbliżył do mnie łeb. Pogładziłem zwierzaka po chrapkach i delikatnie poczochrałem mu grzywkę.
- Esmeralda, tak? -Powiedziałem, chcąc nawiązać konwersację. - Co tam u ciebie? - Nie wiedziałem zbytnio, o czym rozmawiać, więc powiedziałem pierwsze, co mi ślina na język przyniosła. Dziewczyna podeszła do mnie z poważną miną. Jej policzki były czerwone, ale nie od rumieńców tylko z powodu podrażnienia. Esmeralda stanęła przede mną. Jej oczy nagle się zeszkliły, a po jej twarzy pociekły łzy. Dziewczyna przytuliła się do mnie, coraz głośniej płacząc. Nie wiedząc jak zareagować, zacząłem gładzić delikatne włosy dziewczyny, żeby dodać jej otuchy. Kiedy moja ręka niechcący znalazła się na plecach Esmeraldy, ta odepchnęła mnie i wymierzyła mi siarczysty policzek, po czym wyszła bez słowa. Dosłownie stanąłem jak słup soli. Gdy ogarnąłem, co się stało, było za późno na wszystko — dziewczyna zniknęła.
Na stołówce podczas obiadu usiadłem przy Nami. Wciąż myślami wracałem do akcji w stajni.
- Hej, Nami?
- NAMI?! Naomcia zniosę, ale NAMI?!
- To nie tak, że pomyliłem twoje imię...- Zaśmiałem się sarkastycznie.- Mogę cię o coś zapytać?
- Ja jem.
- Ale...
- JA JEM! - Przerwała mi, podnosząc głos, jednak jej zdenerwowanie przerwał uśmiech.
- A ja i tak ci powiem. Byłem sobie w stajni, żeby pooglądać konie. Przy jednym z boksów stała Esmeralda i tam wiesz, przywitaliśmy się i w ogóle, a jak zapytałem: „Co u Ciebie?”, to ona rozpłakała i przytuliła się do mnie, po czym przyłożyła mi „z liścia "! Dlaczego?- Powiedziałem. Naomi zakrztusiła się.
- Em... Może powiem ci po obiedzie. - Odpowiedziała. Tak też się stało. Po dowiedzeniu się prawdy nadal nie wiedziałem, dlaczego Esmeralda wymierzyła mi policzek. Przez kolejne dni Esma zabijała mnie wzrokiem. Miałem tego po dziurki w nosie. W końcu podszedłem do niej.
<Eskuś? :3>
383 słowa= 3 pkt.
piątek, 26 października 2018
Od Ansela C.D Naomi
Wstaję dopiero po wyłączeniu dziewiątego budzika z kolei. Wcześniejsze postanowiłem przemilczeć, zagryźć zęby i udać, że kiedy schowam głowę pod grubą poduszką, to alarmy przestaną dzwonić i wszystko w mgnieniu oka się wyciszy. Tak jednak się nie dzieje, a ja wzdycham ciężko, uświadomiwszy sobie, że wczesna pobudka nie była przypadkowa.
Nie dziwi mnie to, że kiedy zjawiam się w wyznaczonej sali, oprócz mnie nie ma żadnej innej żywej duszy – po drodze z akademika mijałem zaledwie kilka znajomych twarzy, które chyba prędko nie zamierzały dotrzymać mi towarzystwa. Usadawiam się na krześle w ostatnim możliwym rzędzie, po prostu licząc na to, że wszyscy pojawią się na miejscu jak najszybciej, załatwimy to, co mamy załatwić, a potem spokojnie powlokę się do własnego pokoju i dopełnię kontynuacji wyjątkowo krótkiego odpoczynku. Z drobnym przystankiem na szluga. Albo dwa.
Pomieszczenie powoli zaczyna się zapełniać. Nikt nie sili się na żadne rozmowy czy tym bardziej uprzejmości, bo bestialsko odebrana nam godzina snu wszystkim odbija się na przystosowaniu do życia w społeczeństwie. Rose wchodzi do sali dosyć zasadniczo spóźniony – nie kłopocze się jednak z jakimikolwiek wyjaśnieniami dla garstki nieszczęśników, którym zafundował pobudkę tuż po czwartej nad ranem. Rozglądając się dookoła, utwierdzam się w przekonaniu, że prawdopodobnie nikt nie zna przyczyny całego zajścia. Tym bardziej zaczynam się denerwować. Nie znoszę niespodzianek.
Mija dokładnie osiem minut. Czterysta osiemdziesiąt skrupulatnie liczonych przeze mnie sekund, zanim instruktor przechodzi do sedna. O czterysta za długo, jeśli oczekiwano ode mnie względnej świadomości.
- Świetnie - zaciera w końcu dłonie, opierając się plecami o blat biurka. Boże, niech ten facet skończy pierdolić. - Jak wiecie albo i nie, jutro wyjeżdżamy na zawody.
Robi się szum. Wyjeżdża bowiem tylko garstka z całej stawki uczniów, na swoich prywatnych wierzchowcach i dzięki nimi my wszyscy, pozostający na miejscu, zyskujemy przepiękne dni względnej wolności. Począwszy od ówczesnego, piątkowego południa, skończywszy na późnym niedzielnym wieczorze.
Zdaje się, że James mówi coś jeszcze, ale standardowo już przestaję zwracać uwagę na jego denerwujący i całkowicie nieinteresujący mnie monolog. Gdybym mógł, usadowiłbym się na krześle jeszcze wygodniej i bez względu na konsekwencje, odebrał należytą godzinę snu.
-...dlatego też postanowiliśmy, że najbardziej sumienni pojadą z nami i przydzielimy jedną osobę do każdej pary, jako luzaka i ogólną pomoc. Od razu mówię, że nie ma możliwości zmiany przydziału czy zostania w Akademii, bo to absurd.
Słowa mężczyzny docierają do mnie dopiero po chwili – mam wrażenie, jakby znajdował się w oddzielonym szybą pomieszczeniu i wręcz mruczał to, co w rzeczywistości okazywało się donośnym artykułowaniem kolejnych, całkowicie aprobowanych przez niego racji. Budzę się z chwilowego transu, gdy wymawia kolejne dopasowane przez niego nazwiska. Liczę na to, że trafię na jakiegoś znajomego i nie będę musiał się denerwować, kiedy to naprawdę jestem solidnie zmęczony. Potrzebuję kawy. I papierosa. Papierosa i kawy.
- Naomi i… - szybko łączę fakty, gdy mężczyzna, zerknąwszy do jakiegoś świstka, przenosi wzrok prosto na mnie. Gdybym znał jakiś pacierz, to pewnie właśnie bym się modlił. To musi być żart. Żart, żart, żart. Nieśmieszny żart. Nietrafiony. Absurdalny. Do cholery, ten gościu musi być najebany. – Ansel. – oznajmia lekko, co upewnia mnie, że albo uczynił to z dokładną świadomością, co czyni, albo jest idiotą i nie widział tego, ile razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni skakaliśmy sobie do gardeł.
Nie wierzę, że to naprawdę się dzieje. Cudowne dwa dni ramię w ramię z najcudowniejszą, empatyczną panienką Sullivan. Notabene, moją ulubioną. Najulubieńszą.
W tym samym momencie mierzymy się spojrzeniami – ona obraca się w moim kierunku, a ja właściwie byłem tylko w trakcie mordowania instruktora. Nabieram gwałtownie powietrza, gdy na dobre dochodzi do mnie, co właśnie zostało mi zakomunikowane. Może nie będzie aż tak źle?
Chyba muszę potraktować to jako wyjazd czysto służbowy.
- Jakieś pytania? Nie? Świetnie. – Wszyscy spoglądają na Jamesa dopiero po dłuższej chwili, ale zdaje mu się to nie przeszkadzać. Czy słuchamy, czy też nie, dla niego to nie robi większej różnicy.
- Wyjazd o trzynastej, osoby startujące wszystko wiedzą. – kontynuuje. – Mam nadzieję, że wszyscy są zadowoleni i wszystko pójdzie zgodnie z naszym planem.
~*~
Nie mam siły, by lamentować, gdy po wczesnoporannym spotkaniu nie mamy już na tyle czasu, by rozejść się do pokoi. Na całe szczęście, zresztą, po ponad trzydziestominutowym siedzeniu w jednym miejscu wszelkie moje dotychczasowe priorytety uległy zmianie. Dotarłszy na kuchnię, a co lepsze, uzyskując solidną porcję niewątpliwie potrzebnego mi ówcześnie jedzenia, ze spokojem siadam tym razem na uboczu i poddaję się obserwacji sytuacji. Dopijając ostatnie łyki kawy, widzę tylko, jak Naomi dosyć szybko, w porównaniu do całej reszty, wychodzi z budynku i umyka moim dokładnym analizom otoczenia. Nie ukrywam, że nieszczególnie mam na to ochotę, ale muszę ją znaleźć i jakoś się dogadać.
Udaje mi się wyjść przed całym tłumem. Stwierdzam też już nawet, że czuję się już jak całkiem żywa istota, dzięki czemu z łatwością nadrabiam połowę dystansu dzielącą mnie od Naomi. Zatrzymuję się jednakże wpół kroku.
Z pastwiska zbiega koń. Dosyć przestraszony, w dodatku niemały i co gorsze, z tego, co zdążyłem zaobserwować, wbiega we wszystko, co tylko staje mu na drodze.
Szatynka zdaje się go ani nie widzieć, ani nie słyszeć, bo tętent kopyt rozpędzonego konia wzbudza uwagę wszystkich, którzy są w jego najbliższym otoczeniu. Ciemnooka wariatka, jak się okazuje, założone ma słuchawki. Patrzy się też w przeciwną stronę, przez co sylwetka nadbiegającego ogiera umyka jej uwadze. Choć wzdycham krótko, to w ostateczności szybko do niej podbiegam i odciągając mocnym chwytem do tyłu, nie tylko ratuję ją przed ewentualnym zbliżeniem ze sporymi kopytami, ale i jak się okazuje, wyjątkowo zaskakuję. W pierwszym momencie odchyla opartą o mój tors głowę, by posłać mi zdziwione i całkowicie zdezorientowane spojrzenie. Dopiero później, gdy sam wypuszczam ją z ramion, spogląda na łapanego już przez kogoś konia.
- Życie ci niemiłe? – raczę ją dzienną dawką zdrowej ironii, przeszukując już kieszenie w poszukiwaniu papierosów.
- Teraz już tak.
Obrzuciwszy mnie krótkim spojrzeniem, zwieńczonym wywróceniem oczu, niemalże obraca się na pięcie i po prostu zmierza przed siebie. Pewnie do stajni.
- Ależ nie ma za co – wołam za nią, z początku mając się już udać w swoją stronę i zignorować fakt, że właściwie, to i tak jej szukałem.
Bijąc się z własnym myślami, nim jednak na dobre podjąłem decyzję, znalazłem się już właściwie z powrotem przy dziewczynie.
- Musimy porozmawiać, Kwiatuszku. – Mówię ze względnym opanowaniem, choć wewnętrznie mam zupełnie inne odczucia co do stojącej przede mną istoty. Przygryzam wewnętrzną stronę policzka, by skupić na czymś konkretnym swoją uwagę.
Naomka?
1050 słów
Nie dziwi mnie to, że kiedy zjawiam się w wyznaczonej sali, oprócz mnie nie ma żadnej innej żywej duszy – po drodze z akademika mijałem zaledwie kilka znajomych twarzy, które chyba prędko nie zamierzały dotrzymać mi towarzystwa. Usadawiam się na krześle w ostatnim możliwym rzędzie, po prostu licząc na to, że wszyscy pojawią się na miejscu jak najszybciej, załatwimy to, co mamy załatwić, a potem spokojnie powlokę się do własnego pokoju i dopełnię kontynuacji wyjątkowo krótkiego odpoczynku. Z drobnym przystankiem na szluga. Albo dwa.
Pomieszczenie powoli zaczyna się zapełniać. Nikt nie sili się na żadne rozmowy czy tym bardziej uprzejmości, bo bestialsko odebrana nam godzina snu wszystkim odbija się na przystosowaniu do życia w społeczeństwie. Rose wchodzi do sali dosyć zasadniczo spóźniony – nie kłopocze się jednak z jakimikolwiek wyjaśnieniami dla garstki nieszczęśników, którym zafundował pobudkę tuż po czwartej nad ranem. Rozglądając się dookoła, utwierdzam się w przekonaniu, że prawdopodobnie nikt nie zna przyczyny całego zajścia. Tym bardziej zaczynam się denerwować. Nie znoszę niespodzianek.
Mija dokładnie osiem minut. Czterysta osiemdziesiąt skrupulatnie liczonych przeze mnie sekund, zanim instruktor przechodzi do sedna. O czterysta za długo, jeśli oczekiwano ode mnie względnej świadomości.
- Świetnie - zaciera w końcu dłonie, opierając się plecami o blat biurka. Boże, niech ten facet skończy pierdolić. - Jak wiecie albo i nie, jutro wyjeżdżamy na zawody.
Robi się szum. Wyjeżdża bowiem tylko garstka z całej stawki uczniów, na swoich prywatnych wierzchowcach i dzięki nimi my wszyscy, pozostający na miejscu, zyskujemy przepiękne dni względnej wolności. Począwszy od ówczesnego, piątkowego południa, skończywszy na późnym niedzielnym wieczorze.
Zdaje się, że James mówi coś jeszcze, ale standardowo już przestaję zwracać uwagę na jego denerwujący i całkowicie nieinteresujący mnie monolog. Gdybym mógł, usadowiłbym się na krześle jeszcze wygodniej i bez względu na konsekwencje, odebrał należytą godzinę snu.
-...dlatego też postanowiliśmy, że najbardziej sumienni pojadą z nami i przydzielimy jedną osobę do każdej pary, jako luzaka i ogólną pomoc. Od razu mówię, że nie ma możliwości zmiany przydziału czy zostania w Akademii, bo to absurd.
Słowa mężczyzny docierają do mnie dopiero po chwili – mam wrażenie, jakby znajdował się w oddzielonym szybą pomieszczeniu i wręcz mruczał to, co w rzeczywistości okazywało się donośnym artykułowaniem kolejnych, całkowicie aprobowanych przez niego racji. Budzę się z chwilowego transu, gdy wymawia kolejne dopasowane przez niego nazwiska. Liczę na to, że trafię na jakiegoś znajomego i nie będę musiał się denerwować, kiedy to naprawdę jestem solidnie zmęczony. Potrzebuję kawy. I papierosa. Papierosa i kawy.
- Naomi i… - szybko łączę fakty, gdy mężczyzna, zerknąwszy do jakiegoś świstka, przenosi wzrok prosto na mnie. Gdybym znał jakiś pacierz, to pewnie właśnie bym się modlił. To musi być żart. Żart, żart, żart. Nieśmieszny żart. Nietrafiony. Absurdalny. Do cholery, ten gościu musi być najebany. – Ansel. – oznajmia lekko, co upewnia mnie, że albo uczynił to z dokładną świadomością, co czyni, albo jest idiotą i nie widział tego, ile razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni skakaliśmy sobie do gardeł.
Nie wierzę, że to naprawdę się dzieje. Cudowne dwa dni ramię w ramię z najcudowniejszą, empatyczną panienką Sullivan. Notabene, moją ulubioną. Najulubieńszą.
W tym samym momencie mierzymy się spojrzeniami – ona obraca się w moim kierunku, a ja właściwie byłem tylko w trakcie mordowania instruktora. Nabieram gwałtownie powietrza, gdy na dobre dochodzi do mnie, co właśnie zostało mi zakomunikowane. Może nie będzie aż tak źle?
Chyba muszę potraktować to jako wyjazd czysto służbowy.
- Jakieś pytania? Nie? Świetnie. – Wszyscy spoglądają na Jamesa dopiero po dłuższej chwili, ale zdaje mu się to nie przeszkadzać. Czy słuchamy, czy też nie, dla niego to nie robi większej różnicy.
- Wyjazd o trzynastej, osoby startujące wszystko wiedzą. – kontynuuje. – Mam nadzieję, że wszyscy są zadowoleni i wszystko pójdzie zgodnie z naszym planem.
~*~
Nie mam siły, by lamentować, gdy po wczesnoporannym spotkaniu nie mamy już na tyle czasu, by rozejść się do pokoi. Na całe szczęście, zresztą, po ponad trzydziestominutowym siedzeniu w jednym miejscu wszelkie moje dotychczasowe priorytety uległy zmianie. Dotarłszy na kuchnię, a co lepsze, uzyskując solidną porcję niewątpliwie potrzebnego mi ówcześnie jedzenia, ze spokojem siadam tym razem na uboczu i poddaję się obserwacji sytuacji. Dopijając ostatnie łyki kawy, widzę tylko, jak Naomi dosyć szybko, w porównaniu do całej reszty, wychodzi z budynku i umyka moim dokładnym analizom otoczenia. Nie ukrywam, że nieszczególnie mam na to ochotę, ale muszę ją znaleźć i jakoś się dogadać.
Udaje mi się wyjść przed całym tłumem. Stwierdzam też już nawet, że czuję się już jak całkiem żywa istota, dzięki czemu z łatwością nadrabiam połowę dystansu dzielącą mnie od Naomi. Zatrzymuję się jednakże wpół kroku.
Z pastwiska zbiega koń. Dosyć przestraszony, w dodatku niemały i co gorsze, z tego, co zdążyłem zaobserwować, wbiega we wszystko, co tylko staje mu na drodze.
Szatynka zdaje się go ani nie widzieć, ani nie słyszeć, bo tętent kopyt rozpędzonego konia wzbudza uwagę wszystkich, którzy są w jego najbliższym otoczeniu. Ciemnooka wariatka, jak się okazuje, założone ma słuchawki. Patrzy się też w przeciwną stronę, przez co sylwetka nadbiegającego ogiera umyka jej uwadze. Choć wzdycham krótko, to w ostateczności szybko do niej podbiegam i odciągając mocnym chwytem do tyłu, nie tylko ratuję ją przed ewentualnym zbliżeniem ze sporymi kopytami, ale i jak się okazuje, wyjątkowo zaskakuję. W pierwszym momencie odchyla opartą o mój tors głowę, by posłać mi zdziwione i całkowicie zdezorientowane spojrzenie. Dopiero później, gdy sam wypuszczam ją z ramion, spogląda na łapanego już przez kogoś konia.
- Życie ci niemiłe? – raczę ją dzienną dawką zdrowej ironii, przeszukując już kieszenie w poszukiwaniu papierosów.
- Teraz już tak.
Obrzuciwszy mnie krótkim spojrzeniem, zwieńczonym wywróceniem oczu, niemalże obraca się na pięcie i po prostu zmierza przed siebie. Pewnie do stajni.
- Ależ nie ma za co – wołam za nią, z początku mając się już udać w swoją stronę i zignorować fakt, że właściwie, to i tak jej szukałem.
Bijąc się z własnym myślami, nim jednak na dobre podjąłem decyzję, znalazłem się już właściwie z powrotem przy dziewczynie.
- Musimy porozmawiać, Kwiatuszku. – Mówię ze względnym opanowaniem, choć wewnętrznie mam zupełnie inne odczucia co do stojącej przede mną istoty. Przygryzam wewnętrzną stronę policzka, by skupić na czymś konkretnym swoją uwagę.
Naomka?
1050 słów
czwartek, 25 października 2018
Od Esmeraldy do...
Dla niewtajemniczonych - brat Esmeraldy - William - zginął w wypadku samochodowym, w którym ona sama brała udział.
-Znowu płaczesz?- blond włosy opadały jej na twarz, a na ustach pojawił się cień uśmiechu.
Poprawiłam nieco włosy, które już mokre od łez smagały mi podrażnione policzki, z każdą chwilą robiące się coraz bardziej czerwone. Na każdym kroku widziałam Williama, z uśmiechem witającego mnie w drzwiach, to było tak dawno, a mi się wydaje, jakby to wczoraj wychodził, by pojechać do matki.
-Już nie.- wyjąkałam, ocierając z twarzy ostatnie, gorące krople, które spłynęły mi na szyję.
-Przynieść Ci coś?- Winter usiadła obok mnie, strzelając kilka razy palcami.
-Nie, dziękuję.- odparłam szybko, pociągając nosem.
Dziewczyna zabrała bluzę i wyszła na korytarz, za sobą zamykając drzwi, które wydały niepokojące skrzypnięcie, zaraz po tym usłyszałam oddalające się kroki. Spod wzburzonej kołdry wygrzebałam telefon, próbując go odblokować, za pierwszym razem błędnie wpisując kod. Kiedy na ekranie pojawiło się parę bordowych ikonek, musnęłam palcem kwadracik z aparatem, by następnie zmienić perspektywę kamery na przednią. Sama na swój widok skrzywiłam twarz, sprawnie wykrywając masę suchych skórek na nosie jak i wielkie wory pod oczami, najpewniej przez nieprzespaną noc. Z trudem uniosłam się z łóżka, wsuwając zdrętwiałe stopy w kapcie. Nogi na szczęście miałam w pełni sprawne, po krótkotrwałym paraliżu, spowodowanym wypadkiem. Na drugi plan odrzuciłam ból, przynajmniej starałam się - weszłam do łazienki, przepłukując usta zimną wodą, poczułam, jak ciecz lekko nawilża ścianki mojego gardła.
*~*
Pierwszy raz od kilku dni udało mi się dojść do stajni bez wykorzystywania dziesięciu płatków chusteczek, a na widok karego łba wychylającego się z boksu, na twarz wstąpił mi kwaśny uśmiech. Mój karosz stał w boksie, jakby nic się nie stało - lekko kuśtykając na chorą nogę, oparłam się o drzwi boksu, gładząc jedwabiście miękkie chrapy ogiera, chwilę później składając na nich mokry pocałunek. Bezczelny wiatr wtargnął do stajni, przez otwarte przez kogoś drzwi, a ja od razu skierowałam wzrok w tamtą stronę.
Anyone? :>
381 słów = 3 pkt.
Od Gale'a do Naomi
Wszedłem z walizkami do Starbucks'a, gdzie chciałem napić się kawy i zjeść sernik z malinkami. Podszedłem do kasy, żeby złożyć zamówienie. Przy blacie stała atrakcyjna kobieta.
- Cześć.- Powiedziałem.
- Cześć. Co podać?
- Sernik, Caffè Mocha i twoje imię. - Mrugnąłem do dziewczyny, która się zarumieniła, jednak powiedziała jedynie:
-To ja mogę o nie zapytać...- uśmiechnęła się, po czym podała cenę do zapłacenia.- 19 poproszę.
- Gale.- Powiedziałem- Proszę bardzo.- Położyłem pieniądze na ręce dziewczyny. Pracownica podpisała kubek, a następnie cała zaczerwieniona poszła robić dla mnie kawę. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, poszukując wolnego miejsca, jednak na próżno. Postanowiłem pójść w głąb kawiarni. Tam również nic nie było.
- Możesz usiąść tutaj. - Usłyszałem przyjazny głos zza moich pleców. Obróciłem się i zobaczyłem uśmiechniętą brunetkę.
- Dzięki. - Powiedziałem zaskoczony jej postawą. - Gale. - Przedstawiłem się, wystawiając dłoń przed siebie.
- Naomi.- Odpowiedziała, potrząsając moją ręką. Z nowo poznaną dziewczyną łatwo znajdywało się tematy do rozmowy i do ciśnięcia beki. Nawet się nie oglądnąłem, a już byłem wołany do odbioru zamówienia. Nie zwracając już uwagi na kasjerkę, szybko wróciłem do Naomi, która wydawała się ciekawą i szaloną osobą. Gdy na nowo usiadłem obok brunetki, mogłem się w końcu napić kawy, na której wierzchu znajdowała się cudownie słodka bita śmietana. Już po jednym siorbnięciu, na mojej twarzy pojawiły się wąsy.
- Jaki zarost!
- Zawsze o takim marzyłem...- Zaśmiałem się, po czym po prostu zlizałem bitą śmietanę spod mojego nosa. Przez następne 20 minut śmiałem się z dziewczyną, po czym spojrzałem na zegarek.
- Chole*a... Muszę jechać- Mruknąłem niezadowolony.- Ja pierdziele. Dlaczego ta Akademia jest tak daleko? - Żaliłem się do siebie.
- Akademia Magic Horse?- Zapytała zaciekawiona dziewczyna.
- Tak...
- NIE GADAJ! Ja też tam mieszkam. Jak chcesz, to mogę cię podwieźć.
- Serio?
<Nami? Takie małe, takie płytkie, ale masz ^-^>
278 słów = 3 pkt.
- Cześć.- Powiedziałem.
- Cześć. Co podać?
- Sernik, Caffè Mocha i twoje imię. - Mrugnąłem do dziewczyny, która się zarumieniła, jednak powiedziała jedynie:
-To ja mogę o nie zapytać...- uśmiechnęła się, po czym podała cenę do zapłacenia.- 19 poproszę.
- Gale.- Powiedziałem- Proszę bardzo.- Położyłem pieniądze na ręce dziewczyny. Pracownica podpisała kubek, a następnie cała zaczerwieniona poszła robić dla mnie kawę. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, poszukując wolnego miejsca, jednak na próżno. Postanowiłem pójść w głąb kawiarni. Tam również nic nie było.
- Możesz usiąść tutaj. - Usłyszałem przyjazny głos zza moich pleców. Obróciłem się i zobaczyłem uśmiechniętą brunetkę.
- Dzięki. - Powiedziałem zaskoczony jej postawą. - Gale. - Przedstawiłem się, wystawiając dłoń przed siebie.
- Naomi.- Odpowiedziała, potrząsając moją ręką. Z nowo poznaną dziewczyną łatwo znajdywało się tematy do rozmowy i do ciśnięcia beki. Nawet się nie oglądnąłem, a już byłem wołany do odbioru zamówienia. Nie zwracając już uwagi na kasjerkę, szybko wróciłem do Naomi, która wydawała się ciekawą i szaloną osobą. Gdy na nowo usiadłem obok brunetki, mogłem się w końcu napić kawy, na której wierzchu znajdowała się cudownie słodka bita śmietana. Już po jednym siorbnięciu, na mojej twarzy pojawiły się wąsy.
- Jaki zarost!
- Zawsze o takim marzyłem...- Zaśmiałem się, po czym po prostu zlizałem bitą śmietanę spod mojego nosa. Przez następne 20 minut śmiałem się z dziewczyną, po czym spojrzałem na zegarek.
- Chole*a... Muszę jechać- Mruknąłem niezadowolony.- Ja pierdziele. Dlaczego ta Akademia jest tak daleko? - Żaliłem się do siebie.
- Akademia Magic Horse?- Zapytała zaciekawiona dziewczyna.
- Tak...
- NIE GADAJ! Ja też tam mieszkam. Jak chcesz, to mogę cię podwieźć.
- Serio?
<Nami? Takie małe, takie płytkie, ale masz ^-^>
278 słów = 3 pkt.
środa, 24 października 2018
Od Naomi C.D Ansela
Jednym, szybkim ruchem zdejmuję zimne, przemoczone ubranie, mimochodem zbliżając się do własnej paki jeździeckiej. Obejmuję wzrokiem nową, dokładnie wykonaną na moje zlecenie szafkę - trwała, wykończona wysokiej jakości winylem stal z wygrawerowanym na złoto nazwiskiem, świeża duma. Całkiem ciekawe, ile przetrwa bez wgnieceń w kształcie kopyt i w pierwotnym kolorze. Otwieram metalowe drzwiczki, których ówcześnie nie raczyłam zamknąć, teraz wyjątkowo na wyraźną korzyść, po czym przeczesuję zaszufladkowane wnętrze, doszukując się na półkach zawalonych rzeczami Szczurzego i Pędzla zapasu sportowych koszulek. Po chwili przychodzi mi na myśl, iż mokry t-shirt mógł być ostatnim, jaki nie został umiejscowiony w koszu do prania oraz że z tej przyczyny nie pozostaje mi opcja inna, niż przebywanie z tym chłopakiem w jednym pomieszczeniu przez dłuższy czas, mając na sobie sam stanik sportowy. Niech już będzie, co najmniej brzuch mam ładnie wyrzeźbiony.
Podczas poszukiwań podkoszulka udaje mi się natomiast wychwycić podręczną kosmetyczkę, na dodatek z całkiem zdatnym ekwipażem. Zadowolona przynajmniej taką nagrodą pocieszenia, łapię zdobycz w ręce, po czym, uprzednio w miarę wygodnie opierając się o pakę, zaczynam w niej grzebać, próbując znaleźć lusterko.
Dopiero po wykonaniu powyższych czynności przenoszę większą uwagę na słowa, które przed chwilą wypowiedział Ansel.
- Gdybym tylko mogła, polemizowałabym - prycham, zerkając na ledwo widoczną przez zakrywające ją siodła szybę. Stan pogody na zewnątrz rzeczywiście nie jest zachęcający do poddania się pięciu minutom ostrego biegu, jakie dzielą nas od akademika, ale ja za to wyczuwam pod opuszkami palców śliskie szkło kieszonkowego zwierciadełka. - Chociaż... Nie wierzysz w moje możliwości?
Szatyn parska śmiechem, widocznie istotnie nie wierzy w moje możliwości. Silę się obrzucić go beznamiętnym spojrzeniem, ale wypełnia mnie ostateczna satysfakcja ze znalezionego w kosmetyczce łupu. Wyjmuję specjalny płyn służący do zmywania wodoodpornej, zresztą również niezawodnej na wszelkie tereny, maskary, po czym z perfekcyjną dokładnością zaczynam pozbywać się tuszu z rzęs. Nie przeszkadza mi szczególnie urwana wymiana zdań oraz to, że wiodącym dźwiękiem zostaje teraz głuche dudnienie kropel o dach budynku. Ansel najwyraźniej wykazuje większą potrzebę kontaktu z resztą społeczeństwa.
- Jeździsz jakiegoś konia, jeśli można wiedzieć? Podejrzewam, iż posiadanie własnej paki musi mieć coś na celu.
Przerywam na chwilę poprawianie makijażu, rzucając mężczyźnie rozbawione spojrzenie.
- Ja też podejrzewam, iż kupno takiej szafki podlegało jakiejś poważnej argumentacji - odpowiadam, zupełnie mijając się z pytaniem, co zresztą śmieszy mnie jeszcze bardziej. Nie ukrywam jednak zdziwienia - nie przewidywałam, że zaryzykuje wyjściem ze swojej bezpiecznej strefy lakonicznych, unikających jakiejkolwiek prywatności rozmów i krycia się za sporą warstwą sarkazmu. Zastanawiam się, czy może miał jakieś głębsze motywy, niemniej szybko porzucam przemyślenia. W rozmowie używam w końcu dokładnie tych samych chwytów, postanawiam poświęcić się tak, jak on - ciągnę dalej:
- Całe trzy, choć uciekałabym się raczej do dwóch i trzech czwartych. Siedmioletni gniadosz selle francais z dużym potencjałem skokowym, pięciolatek KWPN w treningu wszechstronnym wraz z najmłodszą, kasztanką w trakcie zajeżdżania. Wszystkie mają spory talent, a pochodzenie mówi samo przez się, najstarszy po Baloubecie. Z pewnością masz czego zazdrościć.
Nie raczę wspomnieć o tym, kto tydzień temu przemielił mi kolejny w tym roku polar, ale jak się okazało, bardzo słusznie, bo pierwszy raz zauważam na twarzy chłopaka uczucie, które w najmniejszym choćby stopniu przypomina uznanie. Zdaje się, że zaskoczeni jesteśmy teraz oboje - ja, bo przelotny wyraz twarzy towarzysza pochlebił mi jak nic, a więc może jednak darzę go tym najmniejszym stopniem sympatii, czego wcześniej nie przypuszczałam (szansa na zareagowanie podczas nieplanowanego spotkania go na stołówce gwałtownie wzrosła), oraz on, faktem, iż komunikacja ze mną jest w ogóle możliwa.
Wtedy zauważyłam, dudnienie ciężkiego deszczu o dach przestało. Obejrzałam się za siebie, żeby potwierdzić moje przypuszczenia na widoku za szybą. Rzeczywiście, po mocnej ulewie pozostała zaledwie mżawka, nie licząc kałuż i innych pokładów wody na zewnątrz. Po zamknięciu paki, o czym tym razem nie zapomniałam, szybkim, sprężystym krokiem udałam się do drzwi.
- Panie przodem - rzucił Ansel, otwierając drzwi siodlarni. Zmierzyłam go drwiącym spojrzeniem, ale nie odmówiłam uprzejmości. Wewnętrznie siliłam się na jakąś radość z ostatecznie skończonych katuszy, tylko coś mi nie wychodziło.
Podczas poszukiwań podkoszulka udaje mi się natomiast wychwycić podręczną kosmetyczkę, na dodatek z całkiem zdatnym ekwipażem. Zadowolona przynajmniej taką nagrodą pocieszenia, łapię zdobycz w ręce, po czym, uprzednio w miarę wygodnie opierając się o pakę, zaczynam w niej grzebać, próbując znaleźć lusterko.
Dopiero po wykonaniu powyższych czynności przenoszę większą uwagę na słowa, które przed chwilą wypowiedział Ansel.
- Gdybym tylko mogła, polemizowałabym - prycham, zerkając na ledwo widoczną przez zakrywające ją siodła szybę. Stan pogody na zewnątrz rzeczywiście nie jest zachęcający do poddania się pięciu minutom ostrego biegu, jakie dzielą nas od akademika, ale ja za to wyczuwam pod opuszkami palców śliskie szkło kieszonkowego zwierciadełka. - Chociaż... Nie wierzysz w moje możliwości?
Szatyn parska śmiechem, widocznie istotnie nie wierzy w moje możliwości. Silę się obrzucić go beznamiętnym spojrzeniem, ale wypełnia mnie ostateczna satysfakcja ze znalezionego w kosmetyczce łupu. Wyjmuję specjalny płyn służący do zmywania wodoodpornej, zresztą również niezawodnej na wszelkie tereny, maskary, po czym z perfekcyjną dokładnością zaczynam pozbywać się tuszu z rzęs. Nie przeszkadza mi szczególnie urwana wymiana zdań oraz to, że wiodącym dźwiękiem zostaje teraz głuche dudnienie kropel o dach budynku. Ansel najwyraźniej wykazuje większą potrzebę kontaktu z resztą społeczeństwa.
- Jeździsz jakiegoś konia, jeśli można wiedzieć? Podejrzewam, iż posiadanie własnej paki musi mieć coś na celu.
Przerywam na chwilę poprawianie makijażu, rzucając mężczyźnie rozbawione spojrzenie.
- Ja też podejrzewam, iż kupno takiej szafki podlegało jakiejś poważnej argumentacji - odpowiadam, zupełnie mijając się z pytaniem, co zresztą śmieszy mnie jeszcze bardziej. Nie ukrywam jednak zdziwienia - nie przewidywałam, że zaryzykuje wyjściem ze swojej bezpiecznej strefy lakonicznych, unikających jakiejkolwiek prywatności rozmów i krycia się za sporą warstwą sarkazmu. Zastanawiam się, czy może miał jakieś głębsze motywy, niemniej szybko porzucam przemyślenia. W rozmowie używam w końcu dokładnie tych samych chwytów, postanawiam poświęcić się tak, jak on - ciągnę dalej:
- Całe trzy, choć uciekałabym się raczej do dwóch i trzech czwartych. Siedmioletni gniadosz selle francais z dużym potencjałem skokowym, pięciolatek KWPN w treningu wszechstronnym wraz z najmłodszą, kasztanką w trakcie zajeżdżania. Wszystkie mają spory talent, a pochodzenie mówi samo przez się, najstarszy po Baloubecie. Z pewnością masz czego zazdrościć.
Nie raczę wspomnieć o tym, kto tydzień temu przemielił mi kolejny w tym roku polar, ale jak się okazało, bardzo słusznie, bo pierwszy raz zauważam na twarzy chłopaka uczucie, które w najmniejszym choćby stopniu przypomina uznanie. Zdaje się, że zaskoczeni jesteśmy teraz oboje - ja, bo przelotny wyraz twarzy towarzysza pochlebił mi jak nic, a więc może jednak darzę go tym najmniejszym stopniem sympatii, czego wcześniej nie przypuszczałam (szansa na zareagowanie podczas nieplanowanego spotkania go na stołówce gwałtownie wzrosła), oraz on, faktem, iż komunikacja ze mną jest w ogóle możliwa.
Wtedy zauważyłam, dudnienie ciężkiego deszczu o dach przestało. Obejrzałam się za siebie, żeby potwierdzić moje przypuszczenia na widoku za szybą. Rzeczywiście, po mocnej ulewie pozostała zaledwie mżawka, nie licząc kałuż i innych pokładów wody na zewnątrz. Po zamknięciu paki, o czym tym razem nie zapomniałam, szybkim, sprężystym krokiem udałam się do drzwi.
- Panie przodem - rzucił Ansel, otwierając drzwi siodlarni. Zmierzyłam go drwiącym spojrzeniem, ale nie odmówiłam uprzejmości. Wewnętrznie siliłam się na jakąś radość z ostatecznie skończonych katuszy, tylko coś mi nie wychodziło.
wtorek, 23 października 2018
Od Ansela C.D Riley
Nie do końca automatycznie, choć wydawać się może, że w zupełności naturalnie, przyjmuję postawę empatycznego, a przede wszystkim kulturalnego młodzieńca. Z pobłażliwym uśmiechem ignoruję zapraszający gest dziewczyny, z początku rzeczywiście nie spodziewając się takiego obrotu sprawy. Podpieram drzwi dłonią, tuż nad głową istoty, pod której pokojem znajdujemy się od znacznej chwili i papuguję jej wcześniejsze ruchy z wyuczoną do granic życzliwością.
- Panie przodem.
Reakcja szatynki jest przekomiczna i sprawia, że bezwiednie na korytarzu rozbrzmiewa mój krótki, lecz absolutnie niepohamowany śmiech. Przez sekundę jakby upewnia się, czy dalej rozmawia z tym samym delikwentem, co wcześniej, w konsternacji marszczy też brwi, by w efekcie ze zdumionym uśmiechem na ustach przekroczyć próg swojego lokum. Podążam za towarzyszką nadchodzącego już popołudnia, poświęcając zaledwie kilkanaście sekund na rozglądnięcie się po pomieszczeniu.
- Jesteś pewna, że musimy to napisać? – wzdycham, siadając na krześle. Nie jestem przekonany co do pomyślnego napisania czegokolwiek, kiedy mój organizm postanowił całkowicie przestać ze mną współpracować, a umysł krążył wokół rzeczy zbędnych. Marzyłem o własnym łóżku, silnej przeciwbólówce i chwili świętego spokoju. Siedzę więc co najmniej jak na skazaniu, tępo wpatrując się w biały sufit. – Mogę spróbować go jakoś przegadać albo…
- Wątpię, żeby zgodził się na jakiekolwiek ustępstwo. – ucina prędko, odkładając na łóżko wszystkie otrzymane wcześniej materiały. Jestem pewien, że mówi coś jeszcze – niemalże słyszę każde konkretne słowo, ale najwidoczniej mój mózg postanawia nie zarejestrować otrzymanych informacji.
Wstaję ostatecznie z krzesła. Riley znika za drzwiami łazienki, choć nie jestem w stanie określić kiedy – budzę się jakby z transu, a najistotniejsza myśl krążąca wówczas w mojej głowie jest absurdalna i zapewne stanowczo nie na miejscu. Realizuję ją jednak, podejrzewając, że w przeciwnym razie nie byłbym w stanie skupić się na czymkolwiek w choćby najmniejszym stopniu.
Odnalezienie praktycznie pełnej paczki papierosów w kieszeni przyprawia mnie o bezgraniczną euforię. Cieszę się niemalże jak dziecko, gdy w akompaniamencie ciszy mogę odpalić wyciągniętą fajkę z chirurgiczną precyzją i oddać się beztroskiemu paleniu, oparłszy się o parapet przy otwartym oknie. To właściwie cud, że podczas wychylania się za framugę, nie ląduję ostatecznie w obsadzonym różami ogródku.
- Tobie już chyba wystarczy. – Szatynka kręci głową, gdy krztuszę się dymem i właściwie to ledwo trzymam się na nogach. Mimowolnie kaszląc, nie protestuję, gdy szlug zostaje mi odebrany, a ja sam zepchnięty przez drobną dłoń z parapetu.
- Aż tak egoistyczny nie jestem, podzieliłbym się – wzdycham, kiedy Riley z uśmiechem dokańcza palenie na moich oczach. Zrezygnowany sięgam po schowaną wcześniej paczkę, ale i ona zostaje mi odebrana.
- Nie służy ci, dostaniesz, jak wytrzeźwiejesz.
- Jestem jak nowo narodzony, Złociutka. – Parskam krótkim śmiechem, przyglądając się jej przez dłuższą chwilę. – Udajesz cnotkę, czy po prostu zamierzasz wstąpić do zakonu?
- Nie wyglądasz na taką. – Stwierdzam zaraz. – Więc?
- Więc pisz. – Kończy, choć mam wrażenie, że bardziej z rozbawieniem, niż chęcią ukrycia przede mną swojej bezbożnej natury. Powstrzymując więc delikatny uśmiech, unoszę dłonie w geście kapitulacji. W głębi duszy mam jednak nadzieję, że sprawnie się ze wszystkim uwiniemy – muszę jeszcze wybrać się do stajni, zrezygnować z wieczornego treningu, wysłuchać dwudziestominutowego pouczenia i najlepiej jeszcze się wyspać. Nie chcąc tracić czasu, korzystam rzeczywiście z rady i biorę się za czytanie przekazanych nam materiałów.
Po chwili dołącza do mnie Riley, przerywając wertowanie pojedynczych kartek.
- Chorwacki – komentuję, gdy zagląda mi przez ramię. - Jesteśmy w dupie, bo się z niego wypisałem. Jedyne co właściwie potrafię powiedzieć to „polać jeszcze” albo „masz śliczny uśmiech”.
Widzę, jak hamuje się przed wybuchem śmiechu. Na całe szczęście odbiera ode mnie arkusze, bo niewiele z nich udało mi się przeczytać. Tym bardziej ze zrozumieniem.
- Jak dobrze, że ja nauczyłam się czegoś więcej, niż tanich tekstów na podryw. – Obrzuca mnie bardzo wymownym spojrzeniem, co od dłuższego czasu nie wywiera już na mnie większego wrażenia. Wywracam więc tylko oczami, z niecierpliwością klikając w końcówkę długopisu.
- Nie jest tragicznie, ale mam nadzieję, że my możemy napisać to po angielsku – stwierdza, gdy kończy analizę większej części tekstu.
- Ta, ja też. Bo jak nie, to raczej zbyt dużo ci nie pomogę.
- Będziesz musiał – uderza mnie w ramię plikiem kartek. – Trzeba nauczyć cię przydatności.
W taki o to sposób spędzamy następne półtorej godziny – ja leżę na chłodnych panelach, popijając od czasu do czasu otrzymaną wodę, a szatynka co jakiś czas mamrocze o tym, jak wielką katastrofą okazało się nasze pisanie referatu. Biorąc pod uwagę fakt, że do samego końca nie wiedziałem, o czym my tak właściwie piszemy, to połowa wykonanej ( a nawet wspólnie!) pracy jest sporym sukcesem. Nie potrzebuję zbyt długiej chwili, by stwierdzić, że bardziej nadalibyśmy się na jakąś imprezę niż wspólne kontynuowanie swojej edukacji. Przyznam też z bólem, że sporo utrudniałem Riley jakiekolwiek skupienie, rozśmieszając ją co i rusz coraz to głupszą anegdotą ze swojego prześmiesznego żywota.
- Spróbowałam ci to przetłumaczyć, żebyś mógł zrobić cokolwiek – oznajmia, choć doskonale wiemy, że moje wsparcie w postaci obecności mojej osoby było wręcz niezastąpione. Jestem jakąś formą przerośniętego drewna, kiedy to spełniam funkcję trzeźwiejącego stolika, a na moim brzuchu ląduje kilka wydrukowanych kartek. Na podłodze dziewczyny naprawdę leżało się wyjątkowo dobrze.
- Jestem wielozadaniowy – szczerzę się. – Ale nie dzisiaj. I nie w tym kraju.
- Ciężko nie zauważyć. – Obdarowuje mnie krótkim, ale bardzo znaczącym spojrzeniem, gdy podniesienie się z paneli zajmuje mi dosyć sporo czasu. Wstaję jednak i jak się okazuje, z dużo lepszym rezultatem, niż do tej pory. Oparłszy się o ścianę, wygodnie rozkładam wszystkie arkusze i z dokładnością staram się rozszyfrować pismo szatynki. Jest dbałe i schludne, ale przy towarzyszącym mi zmęczeniu i względnej trzeźwości, zajmuje mi to moment więcej, niż zazwyczaj.
Po upływie dziesięciu minut mam już nawet jakieś notatki. Kiedyś zajmowałem się pisaniem całkiem poważnie, mniej więcej w szkole średniej, więc po podłapaniu narzuconego nam tematu, pisanie idzie mi coraz łatwiej. Przerywa mi dopiero osobliwy dźwięk, którego albo wcześniej nie słyszałem, albo usiłowałem uparcie ignorować. Rozglądam się za jego pochodzeniem, co także zwraca uwagę dziewczyny.
- To jakiś rodzaj spalonej na słońcu papugi? – Spoglądam z rozbawieniem na czarne ptaszysko, którego mógłbym przysiąc, że nie widziałem wcześniej. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie jest tylko wytworem mojej chorej wyobraźni.
Riley?
1001 słów
niedziela, 21 października 2018
Od Ansela C.D Naomi
Niebanalnie skomplikowany przebieg wycieczki, zakładając trzeźwość mojego umysłu, rozsądek i niepodważalną inteligencję, potencjalnie powinien wywołać u mnie prędkie refleksje i dążenie do odnalezienia idealnego wyjścia z paskudnej sytuacji. Choć z pewnością nie można odmówić mi żadnej z powyższych cech, to opisywana reakcja była daleka od tej, którą zaprezentowałem w rzeczywistości. Czułem się beztrosko zrelaksowany i bynajmniej przerażony minimalną grozą niefartownego położenia, od czasu do czasu tylko uspokajając holsztynkę, by napędzona strachem i towarzystwem arabskiej towarzyszki nie postanowiła przypadkiem pognać w głąb lasu i przy odrobinie szczęścia zawiesić mnie na przypadkowym drzewie. Maksymalnie zatem rozluźniony i nawet czerpiący przyjemność z do tej pory stosunkowo krótkiego terenu, przytrzymuję siwkę, nie chcąc, żeby oddaliła się nazbyt daleko od drugiej klaczy. Czekam wówczas już tylko na polecenia szatynki, która, z resztą, wydaje się mieć nieco zszargane nerwy i wykluczające się nawzajem postanowienia. Niemalże sam widzę, jak na moje usta wpływa szczeniacki uśmiech, kiedy to sfrustrowana i chwilowo pozbawiona górnolotnych docinek dziewczyna pozwala na to, by spomiędzy jej ust wyrwało się nie do końca stłamszone przekleństwo.
- Czyżby coś szło nie po twojej myśli? – Z nutką zdrowej ilości kpiny mierzę ją spojrzeniem podczas zbierania nieznacznie popuszczonych wodzy. W ciągu niecałej godziny, którą spędziliśmy tylko w swoim towarzystwie i dwóch niezbyt rozmownych wierzchowców, zdążyłem zaobserwować, że Naomi z wielką satysfakcją wywoływała u mnie nieznaczne niepewności – lubowała się najwidoczniej w nagłym ruszaniu z miejsca, urywaniu dyskusji i zmiany nastawienia. Kiedy odwzajemnia mi jednak spojrzenie, zerkając spod długich, czarnych rzęs, doskonale wiem, że miota nią żądza krwi i pozostawienia mnie na pastwę losu. Ostatecznie, na całe moje szczęście, przeważa u niej zapewne empatia dla Bogu winnej Paris i inna wizja spędzenia przyszłości, niż w chorwackim areszcie.
- Spędzanie wieczoru z nieporadnym egoistą nie było szczytem moich marzeń, wiesz?
Prycham, lekko gryząc się w język przed wypowiedzeniem nieprzychylnych komentarzy, kiedy to szatynka pospiesza arabkę do żwawego, lecz kontrolowanego stępa, rzucając mi tylko kontrolne spojrzenie przez ramię.
Żadne z nas nie postanawia się odezwać, a paraliżującą ciszę przerywa zaledwie wystukiwany przez deszcz, coraz głośniejszy rytm, trzask deptanych przez kopyta gałęzi i dosyć głośne oddechy niespokojnych wierzchowców. Rezygnując z jakiejkolwiek komunikacji, po ominięciu niepewnego, leśnego odcinka, dziewczyna unosi wysoko prawą dłoń i na szczęście odczekuje chwilę, zanim przystąpi do ruszenia kłusem. Paris nie korzysta ostatecznie z moich sygnałów i zamiast płynie przejść do wyższego chodu, mocno odbija się z zadu i wyjątkowo efektownie gwałtownym kłusem nadgania wysoko noszącą się Euforię. Mija znaczna chwila, zanim skutecznie zwolniliśmy, a ja mogłem podnieść się z siodła do trwającego zaledwie kilka minut pół siadu. Za każdym razem, kiedy myślę już, że Naomi postanowi jednak sfinalizować ze mną jakąkolwiek komunikację, kończy się to jedynie złudzeniem i pozornym rozczarowaniem.
- To ten moment, w którym oznajmiasz mi nasze ciche dni? – przechodzę do anglezowania, nie mogąc już dłużej powstrzymać rozbawienia jej postawą. W pewnym momencie kiełkuje we mnie wątpliwość, dzięki której nie wiem, czy ukazywana mi obojętność i niechęć jest wykreowana, czy w rzeczywistości udało mi się zniechęcić ją do siebie w tak ekstremalnie krótkim tempie. Owszem, niezaprzyjaźnienie się z nią nie ujmowało mojej wartości, ale chwilowo skłaniało do płytkiej i powierzchownej refleksji. Zerkam więc na przedstawicielkę płci pięknej, zyskując niebywałą okazję do przyglądnięcia się jej profilowi bez zbędnych uszczypliwości. Cudowna i jakże niepowtarzalna chwila nie trwała nazbyt długo.
- W zasadzie to zastanawiam się, jak wytłumaczyć twoje zniknięcie – obraca się przelotnie w siodle, całkowicie poważnym, a więc i niepokojącym spojrzeniem, prowokując mnie do mimowolnego uśmiechu.
To szalone, ale każdy infantylny komentarz z jej strony sprawia, że nabieram stopniowej sympatii do tej popieprzonej wariatki. Na razie mogę stwierdzić jedynie dwie rzeczy – jest intrygująca i wkurwiająca do granic możliwości jednocześnie.
- Tęskniłabyś.
- Z całą pewnością – posyła mi szyderczego buziaka i prześmiewczo trzepie rzęsami. Nie mam okazji jednak odpowiedzieć jej w żadnej sposób, bo obydwoje musimy skupić się na przytrzymaniu klaczy – pędzące obok nas samochody rozbryzgują powstałe kałuże, a spowodowany przez silniki huk płoszy konie jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
W końcu musiało się to stać – równowaga w naturze została zachowana, a zatem już nie ponownie Naomi, lecz ja, ląduję prawie że w przydrożnych krzakach. Paris wystrzela niemalże wyścigowym galopem i energicznie zarzuca przy tym długą szyją. Podczas gdy ja w głowie składam szybki testament, który nie zostałby przecież nikomu przekazany, to właściwie przypadek zatrzymuje mnie w siodle.
Wystająca wręcz na jezdnie gałąź akurat znajduje się na wysokości mojego torsu, gdy uderzam w nią ze sporym impetem. Zamiast jednak spaść, siadam mocniej w siodle i przypominając sobie o konieczności zachowania zdrowego rozsądku, pewnie chwytam za wodze. Holsztynka w końcu uspokaja się i choć nadal oddycha, jakby przebiegła liczący co najmniej kilkadziesiąt kilometrów maraton, to ostatecznie zwalnia do stępa i na szczęście ze mną na grzbiecie, czeka na poboczu na zgubionych towarzyszy.
- Wszystko w porządku? – pyta się jednak szatynka, mimo że wcale się tego nie spodziewałem. Zarówno przez to, że to pytanie ostatecznie pada, jak i przez delikatny szok wywołany niedawnym zdarzeniem, kiwam tylko głową.
Fakt faktem, nie martwi mnie wtedy ból po zderzeniu z gałęzią, lecz przemoczona do suchej nitki koszulka i brak jakiejkolwiek orientacji w terenie.
Do stajni wracamy już bez większych przygód. Arabka parę razy co prawda doprowadzała Naomi do sporej frustracji, jednak w ostateczności wszystko przebiega zgodnie z planem. Burza na dobre dopada nas dopiero przy bramie wjazdowej do Akademii, gdzie mocno przestraszone wierzchowce zrywają się nagle, ponosząc nas niemalże pod same wrota zamieszkiwanego przez nich budynku. Z ulgą zsiadamy wreszcie z siodeł i nie tracąc już nawet czasu na komentowanie opłakanego stanu zalanego sprzętu, sprawnie zamykamy drzwi do stajni, zostawiając szalejący żywioł tuż za sobą. Paris uspokaja się, gdy wprowadzam ją do boksu otoczonego znajomymi pyskami innych kopytnych.
- Chyba kończymy swoją znajomość, mała – mamroczę do niej, rzeczywiście nie przypominając sobie podobnego zachowania u klaczy kiedykolwiek wcześniej. Ostatecznie klepię ją jednak lekko po łopatce i obdarowuję marchewką, kiedy udało mi się zdjąć już przemoczony sprzęt z jej spoconego grzbietu. Sprawdzam jeszcze w asyście właściciela, czy nie nabawiła się jakiejś cudownej kontuzji, wcieram w jej nogi wcierkę i czyszcząc powierzchownie, z ulgą opuszczam zamieszkiwany przez nią boks. Dla dobra ogółu stwierdzam, że siwka miała już dość związanych ze mną wrażeń jak na jeden, całkiem niedługi wypad.
- Na trochę tu utknęliśmy – mówię, gdy napotykam w siodlarni towarzyszkę emocjonującego terenu. Widząc to, co dzieje się za oknem, uznaję, że opuszczanie budynku mija się z celem. Zwłaszcza że nasze pokoje znajdowały się spory kawałek dalej. Przynajmniej z ulgą mogę wreszcie pozbyć się przemoczonej koszulki, która przeszkadzała mi paradoksalnie najbardziej.
Naomi?
1072 słowa
Od Naomi C.D Ansela
Usatysfakcjonowana działaniem ociekających jadem słów, choćby nawet ono nie było widoczne, uważniej objęłam wzrokiem ciągnącą się przede mną ścieżkę. Na tyle szeroka, żeby Paris, żywe srebro, zaczęła rwać się do wyprzedzania arabki, ewentualnie usilnego wciskania się w jej czerwonobrązowy zad, na tyle wąska i zarośnięta, by przy tym wzroście oberwał podczas tego gałęziami. Po krótkich kalkulacjach lekko musnęłam boki Euforii w celu uzyskania wyższego chodu. Powodzenia z wypaleniem szluga, idioto.
- A gdzie uprzejmość za uprzejmość, nie dałabyś mi chwilki, złotko? - wycedził ostatecznie Ansel. Szach mat.
- Z jakiej racji? - zapytałam słodko, przykładając największą uwagę brzmieniu każdego ze słów, co sprawiało mi nieukrywaną przyjemność.
- Państwo Rose nie będą zadowoleni z wieści, iż zgubiłaś ucznia - nowego, biednego i bezbronnego ucznia - którego miałaś oprowadzić, co?
- To raczej on mnie zgubił zuchwałą próbą wyprzedzenia oraz niechybnej ucieczki. Jeszcze dwa rozdroża.
- W którym kierunku zapragniesz, wina i tak obejmie ciebie, przysięgam.
- Właściciele Akademii nie przeżyją szczytu entuzjazmu na wieść, iż wspomniany uczeń beztrosko jarał fajkę podczas jazdy, nieprawdaż? - zagrałam dobitnie zakończenie, wysuwając wcześniej starannie przygotowany argument. Kątem oka chwyciłam, jak szatyn nieomal parska śmiechem, a jego wyraz twarzy zmienia się na czysto dowodzący swojej racji co do wyobrażenia dalszego toku wydarzeń, podkreślony lekko kpiną. Zaprzestaje jednak dalszej dyskusji, choć wydawać się może, bardziej z politowania, niż przez przegraną w słowach.
Przy korzystnych do tego okolicznościach objęłam wzrokiem cały obraz chłopaka, by móc misternie odnotować go w głowie oraz poddać dalszym rozpatrzeniom. Jeden z wyższych przeciwnej płci, jakich udało mi się spotkać, siedzenie w siodle nie umniejszało różnicy głowy z zapasem między nami. Pełne, brzoskwiniowe, ale niekoniecznie szerokie usta definitywnie od razu przyciągały uwagę, a rozwalone nonszalancko, przydługie kosmyki sprawiały wrażenie w całości oddających obraz jego stosunku do świata. Nie, nie było tam nic bardziej absorbującego ani przywołującego jakiekolwiek skojarzenia. Szybko przerzuciłam koncentrację na inne zajęcie.
Kasztanka aktywnie kłusowała po miękkiej, piaszczystej dróżce. Stawiała kroki krótko, śpiesząc, jak gdyby z obawą, że tylne nogi wyminą przednie, nie skąpiła za to wysokości wyrzutu nóg, sugerując raczej przejazd przez cavaletki niż jazdę po płaskim terenie - całość sprawiała, iż chód był miernie wygodny, trudny do wysiedzenia, dlatego też zdecydowałam się na anglezowanie. Ta, wystawowy arab. Kiedy byłam dzieckiem, nie przepadałam za tą rasą, głębokie łuki niedługiej kości nosowej często wraz ze śmiesznie śliskimi chrapami prezentowane przez czystą krew w gazetkach nawet wtedy nie trafiały w moje ideały piękna. Euforia jak ulał pasowała do tamtych koni, nie różniąc się niczym od przyjętego wzorca. I choć miałam okazję trochę podrosnąć, nie pałałam dobrym uczuciem do klaczy, bynajmniej z powodu paskudnego charakteru.
Z zamyślenia wyrwał mnie pokaźny spadek terenu na drodze, uwieńczony kawałkiem piaszczystego brzegu.
- Zjeżdżamy na plażę - mruknęłam pod nosem, nie przejmując się zbytnio tym, że informacja i tak najpewniej nie dotrze do adresata. Przytrzymałam kobyłkę do stępa, a potem zluzowałam kontakt, by umożliwić jej swobodne schodzenie. Ruda zaczęła schodzić ze skarpy - dokładnie, ostrożnie ważąc kroki, finalnie jednak tuż za końcem najbardziej stromej części zbiegając. Na nowo zebrałam wodze, żeby zatoczyć łagodny łuk na mokrym piachu. Korzystając z możliwości spojrzenia na chłopaka bez odwracania się całym ciałem, upewniłam się szybko, że ten nie zniknął mi z ogona (jakkolwiek nie zgadzałabym się z jego wcześniejszym stwierdzeniem, miał sporo racji). Następnie zlustrowałam wzrokiem okolicę przede mną, przedtem zasłanianą przez zbocze - kąpielisko było niemal zupełnie puste, gdzieś daleko pojedyncze, maleńkie figurki ludzi zbierały ostatnie parawany. Nie mając więcej uprzedzeń, dodałam mocnej łydki, poprzedzając jeszcze subtelną półparadką. Euforia, pierwszy raz w pełnym znaczeniu swojego imienia, wystrzeliła mocnym galopem do przodu, wyrzucając mnie z głębokiego siodła do półsiadu. Wiatr zwiał z mojej twarzy dotąd plątające się po niej niewinnie kosmyki, wymazując naraz choć na chwilę osobistą, typową zresztą frustrację światem. Może i niepotrzebnie niechęć, ta czysta krew to jednak nie taka zła sztuka. W pewnym sensie się rozumiemy.
Prowadziłam rumaka po mokrym, na bieżąco odwiedzanym przez słone fale fragmencie plaży, dlatego z początku zdziwiły mnie wznoszące się nisko tumany kurzu. Paris rozkoszując się o wiele szerszym pasem trasy niż ten, którym dysponowała wąska, leśna dróżka, bez wahania skorzystała z możliwości wyprzedzenia prowadzącej po suchszym podłożu - widocznie zyskała przychylność Ansela. Arabka gnana duchem rywalizacji błyskawicznie zareagowała mocniejszym tempem.
- Czysta krew, mój drogi - najwyraźniej oboje potrzebowaliśmy tego akcentu wyższości. Trzymałam się kurczowo tezy, że to bez wątpienia musi być jedyna wspólna cecha. - to po folblutach mistrze wyścigów. Naprawdę myślisz, że jakaś holsztynka da im radę?
Przez moment szum fal uderzających o wybrzeże, miękki stukot kopyt o piasek i beztroskie krzyki mew stały się jedynymi słyszanymi odgłosami. Ten chwilowy nastrój nagle przerwał głośny, nieprzewidziany grzmot dochodzący ze strony morza. Kasztanka dając pokaz swojego przerażenia, jak oparzona odskoczyła na bok, ledwo co oszczędzając zdezorientowaną Paris. W dalszej kolejności przecwałowała na przełaj plaży, w kierunku rzadkiego, nadmorskiego lasu, absolutnie zapominając o jeźdźcu na grzbiecie. Szczęście, udało mi się w porę ją zatrzymać i tym samym ochronić nas od ewentualnego bliskiego spotkania z drzewami, a następnie podjechać bliżej siwki.
Po próbach uspokojenia pospinanej, drobiącej nogami w miejscu klaczy, zadarłam głowę w celu zbadania sytuacji na niebie. Kłębiące się, granatowe chmury razem z mokrą kroplą na moim ramieniu z pewnością nie zapowiadały niczego dobrego, a ja nawet nie wysiliłam się popatrzeć w górę wcześniej, kiedy jeszcze opcja szybkiego powrotu do stajni była niewątpliwie możliwa. Będę musiała się zdobyć do większej integracji z chłopakiem, od czego tak gorliwie uciekałam. Odruchowo zagryzłam wargi, po czym, również samorzutnie, cicho zaklęłam. Widocznie jednak ciutkę za głośno, bo na tyle, żebym niezamierzenie zwróciła uwagę towarzysza.
Ansel? :3
proszę bardzo, 896 słów, chybiłam o 200 z tym celowaniem XD
- A gdzie uprzejmość za uprzejmość, nie dałabyś mi chwilki, złotko? - wycedził ostatecznie Ansel. Szach mat.
- Z jakiej racji? - zapytałam słodko, przykładając największą uwagę brzmieniu każdego ze słów, co sprawiało mi nieukrywaną przyjemność.
- Państwo Rose nie będą zadowoleni z wieści, iż zgubiłaś ucznia - nowego, biednego i bezbronnego ucznia - którego miałaś oprowadzić, co?
- To raczej on mnie zgubił zuchwałą próbą wyprzedzenia oraz niechybnej ucieczki. Jeszcze dwa rozdroża.
- W którym kierunku zapragniesz, wina i tak obejmie ciebie, przysięgam.
- Właściciele Akademii nie przeżyją szczytu entuzjazmu na wieść, iż wspomniany uczeń beztrosko jarał fajkę podczas jazdy, nieprawdaż? - zagrałam dobitnie zakończenie, wysuwając wcześniej starannie przygotowany argument. Kątem oka chwyciłam, jak szatyn nieomal parska śmiechem, a jego wyraz twarzy zmienia się na czysto dowodzący swojej racji co do wyobrażenia dalszego toku wydarzeń, podkreślony lekko kpiną. Zaprzestaje jednak dalszej dyskusji, choć wydawać się może, bardziej z politowania, niż przez przegraną w słowach.
Przy korzystnych do tego okolicznościach objęłam wzrokiem cały obraz chłopaka, by móc misternie odnotować go w głowie oraz poddać dalszym rozpatrzeniom. Jeden z wyższych przeciwnej płci, jakich udało mi się spotkać, siedzenie w siodle nie umniejszało różnicy głowy z zapasem między nami. Pełne, brzoskwiniowe, ale niekoniecznie szerokie usta definitywnie od razu przyciągały uwagę, a rozwalone nonszalancko, przydługie kosmyki sprawiały wrażenie w całości oddających obraz jego stosunku do świata. Nie, nie było tam nic bardziej absorbującego ani przywołującego jakiekolwiek skojarzenia. Szybko przerzuciłam koncentrację na inne zajęcie.
Kasztanka aktywnie kłusowała po miękkiej, piaszczystej dróżce. Stawiała kroki krótko, śpiesząc, jak gdyby z obawą, że tylne nogi wyminą przednie, nie skąpiła za to wysokości wyrzutu nóg, sugerując raczej przejazd przez cavaletki niż jazdę po płaskim terenie - całość sprawiała, iż chód był miernie wygodny, trudny do wysiedzenia, dlatego też zdecydowałam się na anglezowanie. Ta, wystawowy arab. Kiedy byłam dzieckiem, nie przepadałam za tą rasą, głębokie łuki niedługiej kości nosowej często wraz ze śmiesznie śliskimi chrapami prezentowane przez czystą krew w gazetkach nawet wtedy nie trafiały w moje ideały piękna. Euforia jak ulał pasowała do tamtych koni, nie różniąc się niczym od przyjętego wzorca. I choć miałam okazję trochę podrosnąć, nie pałałam dobrym uczuciem do klaczy, bynajmniej z powodu paskudnego charakteru.
Z zamyślenia wyrwał mnie pokaźny spadek terenu na drodze, uwieńczony kawałkiem piaszczystego brzegu.
- Zjeżdżamy na plażę - mruknęłam pod nosem, nie przejmując się zbytnio tym, że informacja i tak najpewniej nie dotrze do adresata. Przytrzymałam kobyłkę do stępa, a potem zluzowałam kontakt, by umożliwić jej swobodne schodzenie. Ruda zaczęła schodzić ze skarpy - dokładnie, ostrożnie ważąc kroki, finalnie jednak tuż za końcem najbardziej stromej części zbiegając. Na nowo zebrałam wodze, żeby zatoczyć łagodny łuk na mokrym piachu. Korzystając z możliwości spojrzenia na chłopaka bez odwracania się całym ciałem, upewniłam się szybko, że ten nie zniknął mi z ogona (jakkolwiek nie zgadzałabym się z jego wcześniejszym stwierdzeniem, miał sporo racji). Następnie zlustrowałam wzrokiem okolicę przede mną, przedtem zasłanianą przez zbocze - kąpielisko było niemal zupełnie puste, gdzieś daleko pojedyncze, maleńkie figurki ludzi zbierały ostatnie parawany. Nie mając więcej uprzedzeń, dodałam mocnej łydki, poprzedzając jeszcze subtelną półparadką. Euforia, pierwszy raz w pełnym znaczeniu swojego imienia, wystrzeliła mocnym galopem do przodu, wyrzucając mnie z głębokiego siodła do półsiadu. Wiatr zwiał z mojej twarzy dotąd plątające się po niej niewinnie kosmyki, wymazując naraz choć na chwilę osobistą, typową zresztą frustrację światem. Może i niepotrzebnie niechęć, ta czysta krew to jednak nie taka zła sztuka. W pewnym sensie się rozumiemy.
Prowadziłam rumaka po mokrym, na bieżąco odwiedzanym przez słone fale fragmencie plaży, dlatego z początku zdziwiły mnie wznoszące się nisko tumany kurzu. Paris rozkoszując się o wiele szerszym pasem trasy niż ten, którym dysponowała wąska, leśna dróżka, bez wahania skorzystała z możliwości wyprzedzenia prowadzącej po suchszym podłożu - widocznie zyskała przychylność Ansela. Arabka gnana duchem rywalizacji błyskawicznie zareagowała mocniejszym tempem.
- Czysta krew, mój drogi - najwyraźniej oboje potrzebowaliśmy tego akcentu wyższości. Trzymałam się kurczowo tezy, że to bez wątpienia musi być jedyna wspólna cecha. - to po folblutach mistrze wyścigów. Naprawdę myślisz, że jakaś holsztynka da im radę?
Przez moment szum fal uderzających o wybrzeże, miękki stukot kopyt o piasek i beztroskie krzyki mew stały się jedynymi słyszanymi odgłosami. Ten chwilowy nastrój nagle przerwał głośny, nieprzewidziany grzmot dochodzący ze strony morza. Kasztanka dając pokaz swojego przerażenia, jak oparzona odskoczyła na bok, ledwo co oszczędzając zdezorientowaną Paris. W dalszej kolejności przecwałowała na przełaj plaży, w kierunku rzadkiego, nadmorskiego lasu, absolutnie zapominając o jeźdźcu na grzbiecie. Szczęście, udało mi się w porę ją zatrzymać i tym samym ochronić nas od ewentualnego bliskiego spotkania z drzewami, a następnie podjechać bliżej siwki.
Po próbach uspokojenia pospinanej, drobiącej nogami w miejscu klaczy, zadarłam głowę w celu zbadania sytuacji na niebie. Kłębiące się, granatowe chmury razem z mokrą kroplą na moim ramieniu z pewnością nie zapowiadały niczego dobrego, a ja nawet nie wysiliłam się popatrzeć w górę wcześniej, kiedy jeszcze opcja szybkiego powrotu do stajni była niewątpliwie możliwa. Będę musiała się zdobyć do większej integracji z chłopakiem, od czego tak gorliwie uciekałam. Odruchowo zagryzłam wargi, po czym, również samorzutnie, cicho zaklęłam. Widocznie jednak ciutkę za głośno, bo na tyle, żebym niezamierzenie zwróciła uwagę towarzysza.
Ansel? :3
proszę bardzo, 896 słów, chybiłam o 200 z tym celowaniem XD
sobota, 20 października 2018
Od Any C.D Petera
O dziwo, udało mi się trafić na odpowiednią szafkę za pierwszym podejściem. Z tyłu, za makaronami, stało pudełko ciasteczek maślanych. Położyłam zdobycz na blacie, od razu otworzyłam drugą szafkę i przebiwszy się przez paczki mało interesującej mąki, cukru, ryżu i kasz, w końcu wyciągnęłam z niej skrzętnie ukryty kiedyś przeze mnie słoik Nutelli.
- Mam nadzieję, że mnie nie wydasz - mrugnęłam porozumiewawczo do chłopaka, zgarniając przekąski z blatu.
Usiedliśmy we w miarę pustej o tej porze stołówce (było już po obiedzie), racząc się przepyszną, aromatyczną kawą i krakersami z Nutellą. W międzyczasie przybiegły do nas nasze psy. Gdy tylko Ghost zobaczył na stole ciastka maślane, natychmiast wskoczył przednimi łapami na moje kolana, patrząc na mnie błagalnie.
- Zejdź - poleciłam. Gdy husky wykonał polecenie rzuciłam mu ciastko. - Masz jakieś plany na popołudnie? - zwróciłam się do chłopaka, otrzepując ręce z okruszków.
- Raczej nie - odpowiedział. - Pytasz z jakiegoś konkretnego powodu?
Wzruszyłam ramionami, wstałam i zgarnęłam nasze, puste już, szklanki, po czym ruszyłam do kuchni, żeby je umyć. Ghost, a za nim nowo poznany przyjaciel, podążyli za mną.
- Muszę dzisiaj objeździć trzy konie - rzuciłam przez ramię do chłopaka, odkręcając kran. - Swojego i dwa stajenne, jednego, bo dawno nie chodził, a mam go mieć na jazdę w poniedziałek, a drugiego po wczorajszych zawodach dla grupy średniozaawansowanej, żeby rozchodził zakwasy - poprosiła mnie o to koleżanka, która go miała; sama nie może bo musiała wyjechać na weekend. Na upartego pewnie dałabym radę, ewentualnie na tego na poniedziałkową jazdę wsiadłabym jutro, ale nie wiem, czy ogarnęłabym to czasowo, bo chciałam jeszcze znaleźć jutro chwilę nasu na wypad do miasta - wytarłam szklanki i odłożyłam je do szafki, po czym wróciłam do stolika, przy którym czekał na mnie chłopak. - To jak?
- Ale że... miałbym pomóc ci... - zaciął się, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
- Dokładnie - zaśmiałam się, chcąc dodać mu pewności siebie. - Co powiesz na Paris? Zazwyczaj jest potulna, a po tych zawodach będzie dodatkowo padnięta, więc nie powinna sprawiać problemów. Dla pewności możemy wsiąść razem - ty na nią, a ja na Storma. Pasowałoby ci za dwie godziny?
- Chyba tak...
- To super. Spotkajmy się na dużej hali. Teraz wsiadam jeszcze na Mon Cherie, więc jakbym się spóźniła, możesz zacząć stępować.
~•~
Zaraz po wejściu do stajni podeszłam do boksu Storma, stajennego wałacha fryzyjskiego, żeby wyczyścić go i przyszykować wszystko przed jazdą, aby po treningu z Charliem już tylko założyć na niego sprzęt. Potem poszłam po Charliego, wyszykowałam go, po czym wyprowadziłam z boksu na halę.
Wpuściłam Ghosta, który mi towarzyszył, przede mną, potem dopiero weszłam ja z Siwym. Pies natychmiast zajął przypisane mu miejsce w jednym z narożników, a ja podeszłam do specjalnych schodków, żeby wsiąść na ogiera.
Trening rozpoczęłam ćwiczeniami w stępie na długiej wodzy. Tradycyjne wolty w narożnikach i na środku długiej ściany, serpentyna, zatrzymania w poszczególnych literach... Gdy Charlie wykonywał już wszystkie moje polecenia natychmiast, gdy dawałam ku temu sygnał, zebrałam wodze na kontakt i dałam znak łydkami do przejścia do kłusa. Kilka pierwszych okrążeń zrobiliśmy po ścianie, w ramach rozprężenia, potem przeszliśmy do prostych ćwiczeń uczulających na działanie łydki i dosiadu, żeby ostatecznie przejść do ćwiczenia trudniejszych figur.
Na pierwszy ogień poszły ciągi, najpierw w stępie, dalej po kilku udanych - w kłusie. Gdy po tych ćwiczeniach spojrzałam na zegarek, zostało nam około 20 min. treningu, żebym się wyrobiła na ten umówiony z Peterem. Delikatnie zatrzymałam Charlesa z powrotem do stępa, poluźniając nieco wodze, żeby mógł wyciągnąć szyję. Po całym jednym okrążeniu, na powrót zebrałam wodze. I skończył się miły trening. Charlie momentalnie, bez żadnego gestu z mojej strony ku temu, ruszył z miejsca galopem. Niemal natychmiast udało mi się go zatrzymać, ale już się nakręcił. Strzygł uszami, cały się spiął i tylko czekał na mój choćby najdelikatniejszy gest mogący być dla niego przyzwoleniem, żeby ruszyć galopem. Westchnęłam, nieco już poirytowana tym, że nie dam rady z nim zrobić żadnego konstruktywnego ćwiczenia w galopie, co najwyżej wolty, o ile udałoby mi się go na tyle zebrać...
Odczekałam całe okrążenie, zanim Charles się w miarę ogarnął i przestał w każdym narożniku wyrywać jak głupi. Gdy ponownie zaczął mnie słuchać, a nie wymyślać, o co mi będzie zaraz chodziło, w najbliższym narożniku dałam znak do zagalopowania. Bezproblemowo przeszedł od razu ze stępa do galopu, co prawda pośredniego, ale przynajmniej poczekał, aż go do tego pokierowałam. Przeleciał w zawrotnym tempie kilka okrążeń, aż się nie zmachał na tyle, by łaskawie zauważyć, że jakiś ciężar na jego grzbiecie dociąża jego zad, starając się go spowolnić. O dziwo płynnie przeszedł do galopu zebranego, podporządkował się moim pomocom i udało nam się zrobić kilka ładnych wolt oraz parę ósemek z lotną zmianą nogi na jej środku. Na koniec, chcąc wykorzystać ładne zebranie Siwego, pokusiłam się na zmianę kierunku po skosie, z lotną co drugą foule. Ostatecznie wyszło co trzecią, czwartą, przy drugim i trzecim powtórzeniu podobnie, ale lepsze to, niż nic - w końcu to już jakiś postęp.
Na koniec zrobiłam kilka ósemek w kłusie na długiej wodzy, w ramach rozprężenia. W momencie, w którym przechodziłam do stępa, przy bramie na halę pojawił się Peter z Paris. Charlie zarżał na widok klaczy i natychmiast zadarł wysoko głowę, zerkając na towarzyszkę, jednak szturchnięty przeze mnie łydką w ramach upomnienia ruszył posłusznie stępem roboczym przed siebie.
- Nie przejmuj się nim, jest kulturalnym ogierem - rzuciłam do chłopaka ze śmiechem pobrzmiewającym w głosie. - Zaraz schodzę, tylko muszę go jeszcze przestępować.
Chłopak pokiwał głową i niepewnie wszedł na ujeżdżalnię. Powitał go Ghost, który do tej pory drzemał w swoim kącie.
Jak obiecałam, kilka minut później zeskoczyłam zgrabnie z Charliego i ruszyłam odprowadzić go do boksu.
- Zaraz wracam! - krzyknęłam jeszcze do chłopaka, zanim zniknęłam z Siwym w przejściu do stajni prywatnej.
Peter? ^^
926 słów
- Mam nadzieję, że mnie nie wydasz - mrugnęłam porozumiewawczo do chłopaka, zgarniając przekąski z blatu.
Usiedliśmy we w miarę pustej o tej porze stołówce (było już po obiedzie), racząc się przepyszną, aromatyczną kawą i krakersami z Nutellą. W międzyczasie przybiegły do nas nasze psy. Gdy tylko Ghost zobaczył na stole ciastka maślane, natychmiast wskoczył przednimi łapami na moje kolana, patrząc na mnie błagalnie.
- Zejdź - poleciłam. Gdy husky wykonał polecenie rzuciłam mu ciastko. - Masz jakieś plany na popołudnie? - zwróciłam się do chłopaka, otrzepując ręce z okruszków.
- Raczej nie - odpowiedział. - Pytasz z jakiegoś konkretnego powodu?
Wzruszyłam ramionami, wstałam i zgarnęłam nasze, puste już, szklanki, po czym ruszyłam do kuchni, żeby je umyć. Ghost, a za nim nowo poznany przyjaciel, podążyli za mną.
- Muszę dzisiaj objeździć trzy konie - rzuciłam przez ramię do chłopaka, odkręcając kran. - Swojego i dwa stajenne, jednego, bo dawno nie chodził, a mam go mieć na jazdę w poniedziałek, a drugiego po wczorajszych zawodach dla grupy średniozaawansowanej, żeby rozchodził zakwasy - poprosiła mnie o to koleżanka, która go miała; sama nie może bo musiała wyjechać na weekend. Na upartego pewnie dałabym radę, ewentualnie na tego na poniedziałkową jazdę wsiadłabym jutro, ale nie wiem, czy ogarnęłabym to czasowo, bo chciałam jeszcze znaleźć jutro chwilę nasu na wypad do miasta - wytarłam szklanki i odłożyłam je do szafki, po czym wróciłam do stolika, przy którym czekał na mnie chłopak. - To jak?
- Ale że... miałbym pomóc ci... - zaciął się, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
- Dokładnie - zaśmiałam się, chcąc dodać mu pewności siebie. - Co powiesz na Paris? Zazwyczaj jest potulna, a po tych zawodach będzie dodatkowo padnięta, więc nie powinna sprawiać problemów. Dla pewności możemy wsiąść razem - ty na nią, a ja na Storma. Pasowałoby ci za dwie godziny?
- Chyba tak...
- To super. Spotkajmy się na dużej hali. Teraz wsiadam jeszcze na Mon Cherie, więc jakbym się spóźniła, możesz zacząć stępować.
~•~
Zaraz po wejściu do stajni podeszłam do boksu Storma, stajennego wałacha fryzyjskiego, żeby wyczyścić go i przyszykować wszystko przed jazdą, aby po treningu z Charliem już tylko założyć na niego sprzęt. Potem poszłam po Charliego, wyszykowałam go, po czym wyprowadziłam z boksu na halę.
Wpuściłam Ghosta, który mi towarzyszył, przede mną, potem dopiero weszłam ja z Siwym. Pies natychmiast zajął przypisane mu miejsce w jednym z narożników, a ja podeszłam do specjalnych schodków, żeby wsiąść na ogiera.
Trening rozpoczęłam ćwiczeniami w stępie na długiej wodzy. Tradycyjne wolty w narożnikach i na środku długiej ściany, serpentyna, zatrzymania w poszczególnych literach... Gdy Charlie wykonywał już wszystkie moje polecenia natychmiast, gdy dawałam ku temu sygnał, zebrałam wodze na kontakt i dałam znak łydkami do przejścia do kłusa. Kilka pierwszych okrążeń zrobiliśmy po ścianie, w ramach rozprężenia, potem przeszliśmy do prostych ćwiczeń uczulających na działanie łydki i dosiadu, żeby ostatecznie przejść do ćwiczenia trudniejszych figur.
Na pierwszy ogień poszły ciągi, najpierw w stępie, dalej po kilku udanych - w kłusie. Gdy po tych ćwiczeniach spojrzałam na zegarek, zostało nam około 20 min. treningu, żebym się wyrobiła na ten umówiony z Peterem. Delikatnie zatrzymałam Charlesa z powrotem do stępa, poluźniając nieco wodze, żeby mógł wyciągnąć szyję. Po całym jednym okrążeniu, na powrót zebrałam wodze. I skończył się miły trening. Charlie momentalnie, bez żadnego gestu z mojej strony ku temu, ruszył z miejsca galopem. Niemal natychmiast udało mi się go zatrzymać, ale już się nakręcił. Strzygł uszami, cały się spiął i tylko czekał na mój choćby najdelikatniejszy gest mogący być dla niego przyzwoleniem, żeby ruszyć galopem. Westchnęłam, nieco już poirytowana tym, że nie dam rady z nim zrobić żadnego konstruktywnego ćwiczenia w galopie, co najwyżej wolty, o ile udałoby mi się go na tyle zebrać...
Odczekałam całe okrążenie, zanim Charles się w miarę ogarnął i przestał w każdym narożniku wyrywać jak głupi. Gdy ponownie zaczął mnie słuchać, a nie wymyślać, o co mi będzie zaraz chodziło, w najbliższym narożniku dałam znak do zagalopowania. Bezproblemowo przeszedł od razu ze stępa do galopu, co prawda pośredniego, ale przynajmniej poczekał, aż go do tego pokierowałam. Przeleciał w zawrotnym tempie kilka okrążeń, aż się nie zmachał na tyle, by łaskawie zauważyć, że jakiś ciężar na jego grzbiecie dociąża jego zad, starając się go spowolnić. O dziwo płynnie przeszedł do galopu zebranego, podporządkował się moim pomocom i udało nam się zrobić kilka ładnych wolt oraz parę ósemek z lotną zmianą nogi na jej środku. Na koniec, chcąc wykorzystać ładne zebranie Siwego, pokusiłam się na zmianę kierunku po skosie, z lotną co drugą foule. Ostatecznie wyszło co trzecią, czwartą, przy drugim i trzecim powtórzeniu podobnie, ale lepsze to, niż nic - w końcu to już jakiś postęp.
Na koniec zrobiłam kilka ósemek w kłusie na długiej wodzy, w ramach rozprężenia. W momencie, w którym przechodziłam do stępa, przy bramie na halę pojawił się Peter z Paris. Charlie zarżał na widok klaczy i natychmiast zadarł wysoko głowę, zerkając na towarzyszkę, jednak szturchnięty przeze mnie łydką w ramach upomnienia ruszył posłusznie stępem roboczym przed siebie.
- Nie przejmuj się nim, jest kulturalnym ogierem - rzuciłam do chłopaka ze śmiechem pobrzmiewającym w głosie. - Zaraz schodzę, tylko muszę go jeszcze przestępować.
Chłopak pokiwał głową i niepewnie wszedł na ujeżdżalnię. Powitał go Ghost, który do tej pory drzemał w swoim kącie.
Jak obiecałam, kilka minut później zeskoczyłam zgrabnie z Charliego i ruszyłam odprowadzić go do boksu.
- Zaraz wracam! - krzyknęłam jeszcze do chłopaka, zanim zniknęłam z Siwym w przejściu do stajni prywatnej.
Peter? ^^
926 słów
czwartek, 18 października 2018
Od Navarro C.D Winter
Powolnym krokiem zbliżyłem się do dziewczyny, sięgając dłonią jej ramion.
-Od kiedy tu jesteś?- Winter wydukała, momentalnie ściągając palce z białych klawiszy.
-Wystarczająco długo, by usłyszeć cały twój...występ. - wyszczerzyłem się złośliwie, opierając się ścianę nieopodal.- Nie zagrasz dla mnie nic więcej?- udałem zmartwionego tym, iż przestała grać, ona jedynie rzuciła mi zimne spojrzenie.
-Ciul.- Zimka mruknęła na tyle cicho, bym niczego nie usłyszał. Ups.
-Mam dobry słuch. - mruknąłem, kierując się do instrumentu.
Bez większego problemu podniosłem blondynkę z krzesła, sam na nim siadając - Zimkę za to usadowiłem na moich kolanach, jednakże pomysł nie bardzo jej się spodobał, gdyż zaczęła się nieprzyjemnie wiercić.
-Przestaniesz?- fuknąłem, przytrzymując ją w talii.- Zagrasz coś, czy może mam cię zmusić?- zaśmiałem się, opierając brodę na ramieniu młodej kobietki.
Jej palce spoczęły na instrumencie, zgrabnym ruchem wciskając klawisze i odgrywając wcześniej graną melodię. Totalnie nie zwracałem uwagi na małe omyłki, gdyż w tamtym momencie zajmowałem się jedynie włosami dziewczyny, w które miałem włożony nos i raz po raz zaciągałem się jej zapachem. Moje dłonie nadal były oplecione wokół brzucha Winter, nie zauważyłem nawet kiedy melodia urwała się, a dziewczyna siedziała nieco spięta na mnie. Odgarnąłem włosy Winter z jej karku, gdyż blokowały mi dostęp do jej szyi, do której po chwili przylgnąłem wargami i zostawiłem mokry ślad, aż do kołnierza koszulki, który utrudniał mi dalsze delektowanie się smakiem skóry blondynki. Moje usta znów znalazły miejsce na szyi blondynki, jednak gdy zauważyłem małą malinkę, od razu odsunąłem się od dziewczyny, wzdychając ciężko. Przecież trzeba się kontrolować, co Navarro? Pragnienie dotyku jednak było silniejsze, a brak protestu ze strony dziewczyny utwierdzał mnie w przekonaniu, iż jej się to podoba, więc mocno przytulając do siebie Winter, co chwila tworzyłem nowe malinki na jej odsłoniętym karku. Niedługo to trwało, gdyż przypomniałem sobie coś, co skutecznie odpędziło mnie od całowania dziewczyny.
-Przepraszam... Nie mogę, coś nie daje mi spokoju.- mruknąłem cicho, podnosząc dziewczynę z krzesła i kierując się w stronę ławek.
Dziewczyna rzuciła mi pytające spojrzenie, usadawiając się naprzeciwko mnie.
-Kotek, wczoraj dostałem wiadomość od Lauren, iż mój ojciec jest od trzech dni na wolności...- powiedziałem cicho, nie chcąc, by ktokolwiek nas usłyszał. Dopiero po chwili dotarło do mnie, dlaczego na twarzy dziewczyny wykwitł rumieniec.- Do tego dręczy mnie ta sprawa z Twoim ojcem... - rzuciłem szybko, ukrywając twarz w dłoniach.
Westchnąłem głęboko, kilka razy przeczesując palcami własne włosy. Nie sądziłem, iż mogło to być aż tak przybijające.
*_*
Z cudem graniczyło znalezienie miejsca na parkingu w czwartek po południu, objeździliśmy chyba osiem razy parking i dopiero za dziewiątym udało nam się zaparkować nieopodal galerii. Od razu po wejściu do ogromnego centrum, poczuliśmy zapach kawy, który wydobywał się z jednej z kawiarenek przy wejściu. Ozdabiając uśmiechem własną twarz, pociągnąłem dziewczynę w głąb galerii, wprost do sklepów. Pierwszym, jaki odwiedziliśmy, był H&M, gdzie zatrzymaliśmy się na damskim dziale, gdyż był zaraz przy wejściu. Zimka przez chwilę przeglądała bluzki, lecz po chwili wywinęła oczyma i pociągnęła mnie dalej, wprost do mojego celu. Nie marnując czasu, zostawię bez komentarza moje 30-minutowe wybieranie koloru bokserki.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tego, iż wyląduję w sklepie z bielizną dla kobiet, zwłaszcza czekając na moją kobietę przed przymierzalnią. Spojrzałem z wyrzutem na wychylającą się dziewczynę, która zasłaniając się kurtyną, zaczęła coś mówić.
-Nie wiem, który kolor...- mruknęła, znów chowając się do środka.
-Doradziłbym, ale nie wpuścisz mnie.- fuknąłem, zagłębiając się w zawartości telefonu.
Zza zasłony usłyszałem jedynie niezadowolony mruk, po czym odkładane na wieszak ubranie. Kolejne 10 minut spędziłem na czytaniu pewnego artykułu o końskich kopytach, jednak dziewczyna najwyraźniej nie miała zamiaru opuścić przymierzalni, tak więc sprawę wziąłem w swoje własne ręce. Cicho stąpając po śliskiej podłodze, odchyliłem materiał, zaglądając do środka.
-Ty pie**olony palancie, wyjdź!- Zimka gwałtownie odwróciła się w moją stronę, jednak po chwili wykonała natychmiastowy zwrot do lustra.
-Kotku, prędzej czy później Cię zobaczę bez ubrań.- wyszczerzyłem się głupawo, po chwili zauważając parę siniaków na karku dziewczyny.- Oraz popatrz, tu coś masz.- chwyciłem ją za ramiona, odwracając bokiem do lustra.
-Co to ku*wa ma być?!- jej wzrok powędrował na mnie, za to ja starałem się ze wszystkich sił nie zerkać w dół, gdyż to mogłoby skończyć się...źle.
-Podejrzewam, że malinki.- wywróciłem oczyma, przeczesując palcami własne włosy.
-Co ja z tym niby zrobię?!- ton jej głosu zdecydowanie podniósł się, więc zacząłem powoli się odsuwać, by nie dostać w pysk. - Czerwony Ci pasuje.- dodałem na końcu, zasuwając za sobą kurtynę.
Po wtargnięciu do przymierzalni nie musiałem długo czekać na pojawienie się dziewczyny. Szybkim krokiem kierowała się w stronę kas, a więc dogoniłem ją i bez słowa stanęliśmy w kolejce. Gdy przyszła nasza kolej, Winter położyła na ladzie trzy komplety, po czym zaczęła przeszukiwać torebkę w poszukiwaniu portfela.
-Przestań, ja zapłacę.- mruknąłem, przytrzymując dłoń dziewczyny, już wyjmującej portfel.
Kobieta za kasą po chwili podała cenę, a ja wyskubałem parę banknotów, następnie podając je kasjerce, rzuciłem jej przelotny uśmiech, co chyba nie umknęło uwadze mojej towarzyszki. Winter chwyciła torbę, odwracając się na pięcie, wyrzuciła z siebie ze złością ciąg słów.
-Do każdej kobiety się uśmiechasz?- warknęła, wyciągając z torebki portfel, a z jego największej kieszonki wyjęła banknoty, następnie podając mi je do dłoni.
-Nie bądź śmieszna.- uśmiechnąłem się lekko, wsuwając pieniądze do kieszeni jeansów blondynki.
Nim zdążyła znów podać mi pieniądze, odsunąłem się lekko, spoglądając na niedaleką kawiarenkę.
-Chcesz się czegoś napić?- zapytałem szybko, wskazując na przytulną restaurację.
Zimuś? :3
885 słów = 3 pkt.
-Od kiedy tu jesteś?- Winter wydukała, momentalnie ściągając palce z białych klawiszy.
-Wystarczająco długo, by usłyszeć cały twój...występ. - wyszczerzyłem się złośliwie, opierając się ścianę nieopodal.- Nie zagrasz dla mnie nic więcej?- udałem zmartwionego tym, iż przestała grać, ona jedynie rzuciła mi zimne spojrzenie.
-Ciul.- Zimka mruknęła na tyle cicho, bym niczego nie usłyszał. Ups.
-Mam dobry słuch. - mruknąłem, kierując się do instrumentu.
Bez większego problemu podniosłem blondynkę z krzesła, sam na nim siadając - Zimkę za to usadowiłem na moich kolanach, jednakże pomysł nie bardzo jej się spodobał, gdyż zaczęła się nieprzyjemnie wiercić.
-Przestaniesz?- fuknąłem, przytrzymując ją w talii.- Zagrasz coś, czy może mam cię zmusić?- zaśmiałem się, opierając brodę na ramieniu młodej kobietki.
Jej palce spoczęły na instrumencie, zgrabnym ruchem wciskając klawisze i odgrywając wcześniej graną melodię. Totalnie nie zwracałem uwagi na małe omyłki, gdyż w tamtym momencie zajmowałem się jedynie włosami dziewczyny, w które miałem włożony nos i raz po raz zaciągałem się jej zapachem. Moje dłonie nadal były oplecione wokół brzucha Winter, nie zauważyłem nawet kiedy melodia urwała się, a dziewczyna siedziała nieco spięta na mnie. Odgarnąłem włosy Winter z jej karku, gdyż blokowały mi dostęp do jej szyi, do której po chwili przylgnąłem wargami i zostawiłem mokry ślad, aż do kołnierza koszulki, który utrudniał mi dalsze delektowanie się smakiem skóry blondynki. Moje usta znów znalazły miejsce na szyi blondynki, jednak gdy zauważyłem małą malinkę, od razu odsunąłem się od dziewczyny, wzdychając ciężko. Przecież trzeba się kontrolować, co Navarro? Pragnienie dotyku jednak było silniejsze, a brak protestu ze strony dziewczyny utwierdzał mnie w przekonaniu, iż jej się to podoba, więc mocno przytulając do siebie Winter, co chwila tworzyłem nowe malinki na jej odsłoniętym karku. Niedługo to trwało, gdyż przypomniałem sobie coś, co skutecznie odpędziło mnie od całowania dziewczyny.
-Przepraszam... Nie mogę, coś nie daje mi spokoju.- mruknąłem cicho, podnosząc dziewczynę z krzesła i kierując się w stronę ławek.
Dziewczyna rzuciła mi pytające spojrzenie, usadawiając się naprzeciwko mnie.
-Kotek, wczoraj dostałem wiadomość od Lauren, iż mój ojciec jest od trzech dni na wolności...- powiedziałem cicho, nie chcąc, by ktokolwiek nas usłyszał. Dopiero po chwili dotarło do mnie, dlaczego na twarzy dziewczyny wykwitł rumieniec.- Do tego dręczy mnie ta sprawa z Twoim ojcem... - rzuciłem szybko, ukrywając twarz w dłoniach.
Westchnąłem głęboko, kilka razy przeczesując palcami własne włosy. Nie sądziłem, iż mogło to być aż tak przybijające.
*_*
Z cudem graniczyło znalezienie miejsca na parkingu w czwartek po południu, objeździliśmy chyba osiem razy parking i dopiero za dziewiątym udało nam się zaparkować nieopodal galerii. Od razu po wejściu do ogromnego centrum, poczuliśmy zapach kawy, który wydobywał się z jednej z kawiarenek przy wejściu. Ozdabiając uśmiechem własną twarz, pociągnąłem dziewczynę w głąb galerii, wprost do sklepów. Pierwszym, jaki odwiedziliśmy, był H&M, gdzie zatrzymaliśmy się na damskim dziale, gdyż był zaraz przy wejściu. Zimka przez chwilę przeglądała bluzki, lecz po chwili wywinęła oczyma i pociągnęła mnie dalej, wprost do mojego celu. Nie marnując czasu, zostawię bez komentarza moje 30-minutowe wybieranie koloru bokserki.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tego, iż wyląduję w sklepie z bielizną dla kobiet, zwłaszcza czekając na moją kobietę przed przymierzalnią. Spojrzałem z wyrzutem na wychylającą się dziewczynę, która zasłaniając się kurtyną, zaczęła coś mówić.
-Nie wiem, który kolor...- mruknęła, znów chowając się do środka.
-Doradziłbym, ale nie wpuścisz mnie.- fuknąłem, zagłębiając się w zawartości telefonu.
Zza zasłony usłyszałem jedynie niezadowolony mruk, po czym odkładane na wieszak ubranie. Kolejne 10 minut spędziłem na czytaniu pewnego artykułu o końskich kopytach, jednak dziewczyna najwyraźniej nie miała zamiaru opuścić przymierzalni, tak więc sprawę wziąłem w swoje własne ręce. Cicho stąpając po śliskiej podłodze, odchyliłem materiał, zaglądając do środka.
-Ty pie**olony palancie, wyjdź!- Zimka gwałtownie odwróciła się w moją stronę, jednak po chwili wykonała natychmiastowy zwrot do lustra.
-Kotku, prędzej czy później Cię zobaczę bez ubrań.- wyszczerzyłem się głupawo, po chwili zauważając parę siniaków na karku dziewczyny.- Oraz popatrz, tu coś masz.- chwyciłem ją za ramiona, odwracając bokiem do lustra.
-Co to ku*wa ma być?!- jej wzrok powędrował na mnie, za to ja starałem się ze wszystkich sił nie zerkać w dół, gdyż to mogłoby skończyć się...źle.
-Podejrzewam, że malinki.- wywróciłem oczyma, przeczesując palcami własne włosy.
-Co ja z tym niby zrobię?!- ton jej głosu zdecydowanie podniósł się, więc zacząłem powoli się odsuwać, by nie dostać w pysk. - Czerwony Ci pasuje.- dodałem na końcu, zasuwając za sobą kurtynę.
Po wtargnięciu do przymierzalni nie musiałem długo czekać na pojawienie się dziewczyny. Szybkim krokiem kierowała się w stronę kas, a więc dogoniłem ją i bez słowa stanęliśmy w kolejce. Gdy przyszła nasza kolej, Winter położyła na ladzie trzy komplety, po czym zaczęła przeszukiwać torebkę w poszukiwaniu portfela.
-Przestań, ja zapłacę.- mruknąłem, przytrzymując dłoń dziewczyny, już wyjmującej portfel.
Kobieta za kasą po chwili podała cenę, a ja wyskubałem parę banknotów, następnie podając je kasjerce, rzuciłem jej przelotny uśmiech, co chyba nie umknęło uwadze mojej towarzyszki. Winter chwyciła torbę, odwracając się na pięcie, wyrzuciła z siebie ze złością ciąg słów.
-Do każdej kobiety się uśmiechasz?- warknęła, wyciągając z torebki portfel, a z jego największej kieszonki wyjęła banknoty, następnie podając mi je do dłoni.
-Nie bądź śmieszna.- uśmiechnąłem się lekko, wsuwając pieniądze do kieszeni jeansów blondynki.
Nim zdążyła znów podać mi pieniądze, odsunąłem się lekko, spoglądając na niedaleką kawiarenkę.
-Chcesz się czegoś napić?- zapytałem szybko, wskazując na przytulną restaurację.
Zimuś? :3
885 słów = 3 pkt.
środa, 17 października 2018
Gale!
Imię: Gale. Ksywki miło widziane ^^.
Nazwisko: Woster.
Data urodzenia: Urodził się 21.04.1997 r.
Płeć: Z całą pewnością męska.
Nr pokoju: 13
Rodzina: Gale’owi nie zależy zbytnio na rodzince.
Charakter: Może zacznę od tego, że z Gale‘em jest łatwo się zaprzyjaźnić. Chłopakowi zależy na dużej ilości znajomych, ponieważ dobrze odnajduje się w takim środowisku. Mężczyzna nie boi się stanąć w obronie swoich ziomków i nie zawaha się uderzyć. Gale często najpierw zrobi, a potem pomyśli, co czasami kończy się źle. Galeł często używa ironii, dobierając do nich zabawne miny. Raczej w opowiadaniach nie będzie mi się chciało pisać, kiedy użył sarkazmu, no cóż (default smiley xd). Chłopak ma naprawdę duży dystans do samego siebie, jak i do wielu innych spraw, co pomaga mu wyjść z niezręcznej sytuacji czy po prostu się wydurniać. Nie obchodzi go co myślą o nim inni. Jedną z jego wad jest bycie upartym, kiedy ktoś mówi mu, co ma zrobić (czego bardzo nie lubi) ten i tak wykona to po swojemu, albo w ogóle.
Galeł gra na gitarze, co jest jego sposobem na uspokojenie, albo na częstego kaca. Chłopak potrafi wiele zagrać na tym instrumencie. Woster potrzebuje dużej dawki adrenaliny dlatego Bungee czy inne tego typu rozrywki nie są mu obce. Czasem zapotrzebowanie na to uczucie jest tak silne, że chłopak bierze narkotyki. Mężczyzna pali, ale nie papierosy, tylko elektryki, tak, elektryki. Zazwyczaj o różnych niecodziennych smakach. Gale ma naprawdę dużo siły i energii, więc chodzi na siłownię, żeby rozładować emocje i ponadto na treningi siatkarskie.
Z całą pewnością można nazwać go szpanerem, gdy tylko pojawi się okazja, chłopak pokazuje, co potrafi. Z mężczyzny jest okropny podrywacz, jego hobby to łamanie serc. Jeśli jakimś cudem uda się z nim związać na trochę dłużej niż jedna noc to on i tak szybko się znudzi. Gale jest inteligentny, więc w mig rozpozna blef. On nie da sobie w kaszę dmuchać. Lepiej z nim nie zadzierać, ponieważ albo się przegra, albo poniesie się ogromne straty. Balansowanie na krawędzi to jego chleb powszedni, ale to chyba nie powinno dziwić. Gale nienawidzi, gdy ktoś robi coś dla niego z litości.
Nie wiem, czy udało mi się pokazać wam charakter chłopaka, ale będę mieć tę pewność, gdy przeczytacie jego opowiadania. One powinny ukazać jego osobowość. default smiley ;)
Aparycja: Gale ma 186 cm wzrostu. Chłopak ma bardzo dobrze zbudowane ciało (chodzi mi o mięśnie, gdyby ktoś nie wiedział, hah). Jego ciemnobrązowe oczy pasują do włosów tego samego koloru. Mężczyzna posiada tatuaże na prawym przedramieniu, przedstawiający gitarę utworzoną z drzew (klik), oraz napis: "YOLO" na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka.
Ulubiony koń: -
Własny koń: -
Poziom jeździectwa: Średnio zaawansowany.
Partner: Chłopak to lowelas. Uwielbia podrywać dziewczyny, jednak jego związki nie trwają zbyt długo, ponieważ Gale szybko się nudzi partnerką.
Historia: Gale urodził się w USA w stanie Illinois przy Chicago. Opiekunowie chłopaka mieli znajomą, która ma własną stajnię, więc Galeł mimowolnie uczył się jazdy konnej. Z czasem nienawiść przerodziła się w pasję, którą z zapałem kontynuuje. W wieku 10 lat przeprowadził się z rodzicami do Chorwacji. Gale po ukończeniu 17 roku życia, wyprowadził się od rodziny i zaczął na siebie zarabiać. Po 4 latach właściciel mieszkania wygonił chłopaka z niewiadomego powodu, więc nastolatek, szukając domu w Internecie, przypadkiem znalazł AMH.
*Inne:
* Chłopak posiada swojego rodzaju skarb... Oto on: klik
*Specjalizuje się w crossie i wyścigach konnych.
*Co jakiś czas wybiera się na siłownię trochę potrenować.
Kontakt: Howrse – FireSunH
wtorek, 16 października 2018
Od Riley C.D Petera
Chłopak spuścił wzrok przez następne paręnaście sekund nie odzywając się słowem. Początkowo trochę mnie to zirytowało, jednak po chwili uświadomiłam sobie, jak głupio moje pytanie mogło zabrzmieć w jego odczuciu i westchnąwszy cicho powiedziałam:
- Wybacz, nie chciałam cię w żaden sposób urazić. Zwyczajnie przywykłam do tego, że większość ludzi utrzymuje ze mną kontakt wzrokowy - wytłumaczyłam spoglądając na dumnie galopującą za ogrodzeniem Paris, która swoją drogą tryskała dziś niewyobrażalną energią, nawet jak na nią. W międzyczasie zdążyła lekko skubnąć w ogon Paint'a, który gdy tylko ogarnął co się dzieje postanowił odpłacić się jej pięknym za nadobne. Przyznam szczerze, że miło było popatrzeć na ich beztroską zabawę.
- Szkoda, że Mlaskacz nie integruje się tak dobrze z innymi końmi. Niby jest łagodna, a jak przychodzi co do czego wszystkie wierzchowce od niej uciekają. W sumie chyba nie ma się co dziwić, nachalna z niej kobyłka. - uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie jej ostatniego spotkania z Red Royal, kiedy to postanowiła kulturalnie uszczypnąć swą nową koleżankę w zad. Komiczny widok, nie powiem.
- Mlaskacz? - uniósłszy brwi chłopak popatrzył na mnie pytająco. No tak. Nie wie o kim mowa.
- Mój koń, klacz tak właściwie... - sprostowałam naprędce - Ma na imię Melinda. Jeśli chcesz to możemy do niej podejść, jest w stajni dla koni prywatnych.
Po niedługim namyśle Peter dał się namówić i w ciągu następnych kilku minut znaleźliśmy się w owym budynku. Czarna jak zawsze zarżała radośnie kręcąc łbem na prawo i lewo, najpewniej starając się w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, bądź zwyczajnie obwieścić, iż miło nas widzieć.
- Wariatko, spokój! - roześmiałam się delikatnie poklepując klacz po szyi, na co ta parsknęła tylko i korzystając z okazji zaczęła już przeszukiwać mój płaszcz, jak zawsze spodziewając się jakichś smakołyków - Meli, to jest Peter. Przywitaj się. - powiedziałam otwierając boks, by brunet mógł wejść za mną. Po chwili wygrzebałam z kieszeni kilka marchewkowych ciastek, które jakimś niewytłumaczalnym cudem umknęły uwadze łakomczucha; po czym podałam jedno z nich koledze - Śmiało, możesz ją nakarmić.
Kąciki ust chłopaka delikatnie uniosły się ku górze, gdy czarna łapczywie pochłonęła łakoć z jego ręki.
- Faktycznie ma apetyt - stwierdził z rozbawieniem przypatrując się uważnie lustrującej nas wzrokiem klaczy, jakby nie dowierzała, że nie mamy dla niej nic więcej.
- Wybacz Mel, następna porcja smakołyków dopiero wieczorem - westchnęłam cicho nakładając na jej pyszczek fioletowy kantar, do którego po chwili podpięłam uwiąz.
Wyszedłszy z boksu skierowaliśmy się spokojnym spacerkiem w stronę pobliskich pastwisk, gdzie później spuściliśmy Czarną.
- Zaraz wracam - poinformował Peter odchodząc od ogrodzenia.
W zasadzie to nie miałam zielonego pojęcia dokąd mu tak spieszno, ale postanowiłam nie wnikać w to zbytnio, zwłaszcza, że już od rana zalewam go masą pytań. Pozostaje mieć tylko nadzieję, iż moje towarzystwo nie jest dla niego za bardzo męczące...
Zanim się obejrzałam, Yurchuk przybył z powrotem przed bramę pastwiska, tym razem z futrzastym kompanem u boku.
- Jaki cudny! - pisnęłam zachwycona - To wilczak, tak? - zapytałam po chwili. Nie ukrywam, że zawsze podobały mi się wilkopodobne rasy.
- Tak. Wabi się South - odparł ciemnooki, gmerając pupila za uchem. Psiak zamerdał puszystym ogonem, po czym odbiegł kawałek dalej w celu obwąchania pobliskich krzewów.
- Co ty na to żebyśmy zrobili sobie mały wypad w teren? Mógłbyś zabrać któregoś z koni stajennych... - zagaiłam z uśmiechem na twarzy, jednak widząc niepewność w oczach chłopaka, dodałam - Oczywiście jeśli masz ochotę.
Peter? :3
540 słów = 3 punkty
- Wybacz, nie chciałam cię w żaden sposób urazić. Zwyczajnie przywykłam do tego, że większość ludzi utrzymuje ze mną kontakt wzrokowy - wytłumaczyłam spoglądając na dumnie galopującą za ogrodzeniem Paris, która swoją drogą tryskała dziś niewyobrażalną energią, nawet jak na nią. W międzyczasie zdążyła lekko skubnąć w ogon Paint'a, który gdy tylko ogarnął co się dzieje postanowił odpłacić się jej pięknym za nadobne. Przyznam szczerze, że miło było popatrzeć na ich beztroską zabawę.
- Szkoda, że Mlaskacz nie integruje się tak dobrze z innymi końmi. Niby jest łagodna, a jak przychodzi co do czego wszystkie wierzchowce od niej uciekają. W sumie chyba nie ma się co dziwić, nachalna z niej kobyłka. - uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie jej ostatniego spotkania z Red Royal, kiedy to postanowiła kulturalnie uszczypnąć swą nową koleżankę w zad. Komiczny widok, nie powiem.
- Mlaskacz? - uniósłszy brwi chłopak popatrzył na mnie pytająco. No tak. Nie wie o kim mowa.
- Mój koń, klacz tak właściwie... - sprostowałam naprędce - Ma na imię Melinda. Jeśli chcesz to możemy do niej podejść, jest w stajni dla koni prywatnych.
Po niedługim namyśle Peter dał się namówić i w ciągu następnych kilku minut znaleźliśmy się w owym budynku. Czarna jak zawsze zarżała radośnie kręcąc łbem na prawo i lewo, najpewniej starając się w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, bądź zwyczajnie obwieścić, iż miło nas widzieć.
- Wariatko, spokój! - roześmiałam się delikatnie poklepując klacz po szyi, na co ta parsknęła tylko i korzystając z okazji zaczęła już przeszukiwać mój płaszcz, jak zawsze spodziewając się jakichś smakołyków - Meli, to jest Peter. Przywitaj się. - powiedziałam otwierając boks, by brunet mógł wejść za mną. Po chwili wygrzebałam z kieszeni kilka marchewkowych ciastek, które jakimś niewytłumaczalnym cudem umknęły uwadze łakomczucha; po czym podałam jedno z nich koledze - Śmiało, możesz ją nakarmić.
Kąciki ust chłopaka delikatnie uniosły się ku górze, gdy czarna łapczywie pochłonęła łakoć z jego ręki.
- Faktycznie ma apetyt - stwierdził z rozbawieniem przypatrując się uważnie lustrującej nas wzrokiem klaczy, jakby nie dowierzała, że nie mamy dla niej nic więcej.
- Wybacz Mel, następna porcja smakołyków dopiero wieczorem - westchnęłam cicho nakładając na jej pyszczek fioletowy kantar, do którego po chwili podpięłam uwiąz.
Wyszedłszy z boksu skierowaliśmy się spokojnym spacerkiem w stronę pobliskich pastwisk, gdzie później spuściliśmy Czarną.
- Zaraz wracam - poinformował Peter odchodząc od ogrodzenia.
W zasadzie to nie miałam zielonego pojęcia dokąd mu tak spieszno, ale postanowiłam nie wnikać w to zbytnio, zwłaszcza, że już od rana zalewam go masą pytań. Pozostaje mieć tylko nadzieję, iż moje towarzystwo nie jest dla niego za bardzo męczące...
Zanim się obejrzałam, Yurchuk przybył z powrotem przed bramę pastwiska, tym razem z futrzastym kompanem u boku.
- Jaki cudny! - pisnęłam zachwycona - To wilczak, tak? - zapytałam po chwili. Nie ukrywam, że zawsze podobały mi się wilkopodobne rasy.
- Tak. Wabi się South - odparł ciemnooki, gmerając pupila za uchem. Psiak zamerdał puszystym ogonem, po czym odbiegł kawałek dalej w celu obwąchania pobliskich krzewów.
- Co ty na to żebyśmy zrobili sobie mały wypad w teren? Mógłbyś zabrać któregoś z koni stajennych... - zagaiłam z uśmiechem na twarzy, jednak widząc niepewność w oczach chłopaka, dodałam - Oczywiście jeśli masz ochotę.
Peter? :3
540 słów = 3 punkty
poniedziałek, 15 października 2018
Od Riley C.D Ansela
- Wy dwoje zostajecie. - nakazał oschłym jak zawsze tonem Blythe, zamknąwszy drzwi za wychodzącą z sali klasą, by chwilę potem zaszyć się gdzieś na zapleczu, najpewniej układając sobie już w głowie plan jak pogrążyć nas za incydent sprzed kilku minut. Phi, jakby ktoś w ogóle uważał na jego zajęciach.
Westchnęłam cicho, krzyżując dłonie na piersiach, w oczekiwaniu aż szanowny nauczyciel pofatyguje się, by do nas wrócić i łaskawie obwieścić jakąż to okrutną karę nam wymyślił. Znając życie i podejście Gilberta czeka nas ciekawy początek dnia...
Po upływie kilku minut mężczyzna powrócił ze stosem niechlujnie ułożonych kart, po czym wyłożywszy materiały na ławkę podsunął jedną z nich pod nasze ręce.
- Zrobicie referat i przedstawicie go całej grupie na następnej lekcji. Tutaj macie wszystkie zagadnienia, które powinny się w nim znaleźć. Jak sami wiecie, pan Rose jest teraz na zawodach i wraca dopiero w przyszłym tygodniu, tak więc kolejne zajęcia będą prowadzone przeze mnie. - obwieścił nauczyciel, ostatnie zdanie wypowiadając z wyraźną... hm, uciechą? No coś w tym rodzaju. - Więc radzę dobrze się przygotować. - dorzucił i dałabym sobie rękę odciąć, że na jego twarzy zawitał cień pobłażliwego uśmiechu. Chyba naprawdę działamy mu na nerwy.
Z racji tego, iż pan Blythe nie miał już nic więcej do powiedzenia, podniósłszy się z krzeseł szybko opuściliśmy salę.
- Teoretyczną wiedzę o koniach mamy pojutrze, więc się wyrobimy. Raczej... - przygryzłam wargę, nie odrywając wzroku od świstka papieru pełniącego obecnie rolę planu lekcji, jak i notatnika do wyżej wspomnianego przedmiotu. Chyba najwyższa pora zacząć prowadzić prawdziwy zeszyt, choć z drugiej strony nie wiem czy miałoby to jakikolwiek większy sens, zważywszy na to, iż pan Blythe nie przykłada się zbytnio do ciekawego prowadzenia lekcji i rzadko dyktuje cokolwiek. Tia, nie ma to jak nauczyciel z pasją.
Tak czy inaczej, czy tego chcieliśmy czy nie byliśmy skazani z Anselem na swoje towarzystwo przez najbliższe parę godzin. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie przerażało, zwyczajnie nie przywykłam do pracy w grupie, ale cóż poradzić? Pozostaje tylko mieć nadzieję, że chłopak choć w niewielkim stopniu przyłoży się do tego projektu i jakimś magicznym sposobem w dzienniku nie zawitają piękne łyse pały.
- Yhm... - mruknął wyraźnie znudzony moją paplaniną Elgort, wędrując wzrokiem gdzieś po białym pustkowiu sufitu. Miło.
Zmarszczyłam brwi z wymownym westchnieniem.
- Słuchaj, wiem, że myślami pewnie jesteś już gdzieś bardzo daleko stąd... - pstryknęłam palcami tuż przed jego nosem (a raczej szyją, biorąc pod uwagę jego i mój wzrost, ale to już mało istotne), starając się by choć na moment zwrócił na mnie uwagę, co chyba nawet się udało - ...ale bądź tak miły i wpadnij do mnie dziś po lekcjach. Ogarniemy szybko temat i każde z nas szczęśliwie będzie mogło cieszyć się błogą wolnością. To jak będzie? - popatrzyłam na bruneta wyczekująco.
- Przyjdę. I tak nie mam wyboru. - odparł niewzruszony, po czym spokojnym krokiem oddalił się korytarzem w wyłącznie sobie znanym kierunku, zaś ja powędrowałam na drugie piętro, pod salę językową, gdzie dokładnie za cztery minuty miała odbyć się lekcja chorwackiego, którego nauka swoją drogą idzie mi coraz lepiej, mimo że w niektóre zdania wciąż zdarza mi się wplatać rodzime słowa. No nic, uczymy się przez całe życie, czyż nie? Zresztą, z tego co się orientuję jest tu całkiem sporo osób z poza Chorwacji.
Reszta zajęć upłynęła dość... no, nudno. Czas dłużył się niemiłosiernie, czego nie ułatwiali nauczyciele cytujący jakieś książkowe formułki, z których prawdę mówiąc skapowałam niewiele, ale mniejsza z tym. I tak lepiej przyswaja mi się wiedzę samej, w pokoju z kubkiem gorącej herbatki i Nilay'em na ramieniu (okey, tego ostatniego to do nauki akurat nie potrzebuję, aczkolwiek przyznać trzeba, że humor potrafi poprawić). Wraz z chwilą, gdy rozległ się długo wyczekiwany, dudniący sygnał dzwonka, wszyscy wylecieli z sali szczęśliwi niczym wolne ptaki. Nie wiem czy tylko ja jestem tak leniwa i zawsze grzebię się z wyjściem, czy też oni mają jakieś potwornie ważne plany na dzisiejsze popołudnie, ale szczerze powiedziawszy mało mnie to obchodziło. Ta, dodatkowe godziny matematyki to bez wątpienia jedna z najskuteczniejszych metod na wyssanie z człowieka wszelkich sił do życia. Pocieszać się można jedynie faktem, iż dzisiejsza mordęga dobiegła już końca. Powoli zwlokłam się z krzesła i upchnąwszy notatnik w boczną kieszeń wypełnionej już do granic możliwości, czarnej torby skierowałam się w stronę wyjścia.
Niestety, jesień to jedna z najokrutniejszych pór roku, przynajmniej dla takich ciepłolubów jak ja. Mimo, iż ledwie zaczął się październik i do ostrzejszych mrozów jeszcze daleko, mnie i tak zamarzały nogi i zapewne gdyby nie to, że maszerowałam żwawym krokiem, pewnie przeistoczyłyby się w dwa sople lodu. Z litanii rozmyślań zdołał wyrwać mnie dopiero czyjś dotyk. Delikatny, ale nie na tyle, bym go nie poczuła. Odwróciwszy się przez ramię ujrzałam oczywiście Ansela.
- Ello. Już po zajęciach? - uniosłam kąciki ust w lekkim uśmiechu. W odpowiedzi skinął tylko głową, przez następne paręnaście nie odzywając się słówkiem. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowałam, że kac chyba nadal go trzyma.
- Może jednak przełożymy to spotkanie na jutro? - zasugerowałam spoglądając na chłopaka ze współczuciem - Nie wyglądasz najlepiej...
- Już to dziś mówiłaś. - zauważył kolega, patrząc na mnie jak na idiotkę.
Przewróciłam ostentacyjnie oczyma na ułamek sekundy odwracając wzrok - Wszystkich traktujesz z taką wyższością, czy tylko mnie? - bąknęłam niezbyt uprzejmie, poprawiając pasek torebki, która oczywiście musiała zacząć zsuwać mi się z ramienia akurat teraz.
- A ty zawsze masz tyle do powiedzenia? - wycedził przez zęby papugując mój głos sprzed chwili. No nie wytrzymam!
- Powiedziałam to z troski, panie wyniosły.
- Och, dobrze wiedzieć - rzekł z miną nie wyrażającą totalnie nic. Żadnych emocji. To tak się da? Hm, ciekawy przypadek, nie powiem. To zapewne jego metoda na zbywanie potencjalnych rozmówców. Zapomina chyba jednak o małym, dość istotnym szczególe - Blythe zadźga nas żywcem, jeśli nie skończymy tego pieprzonego referatu do piątku!
- To... o której masz zamiar mniej więcej wpaść? - zagaiłam, starając się odbiec myślami od wyżej wspomnianej, mrocznej perspektywy pojutrza (eh, coraz częściej dochodzę do wniosku, że czytam za dużo powieści kryminalnych...).
- Ee, zrozumiałem, że mam przyjść zaraz po lekcjach - podrapał się po głowie z lekkim zmieszaniem.
Serio? Kurde, to teraz jeszcze skleroza?
- Okey. Wobec tego nie traćmy czasu - chwyciwszy chłopaka za rękę pociągnęłam go za sobą do swojego pokoju, który na nasze szczęście mieścił się dość blisko wejścia, tak więc dotarliśmy tam stosunkowo szybko.
Gdy tylko znaleźliśmy się pod drzwiami dziewiątki, szybko wygrzebałam klucze i otwarłszy drzwi teatralnym gestem ręki zaprosiłam kolegę do środka.
Ansel? ^-^
1038 słów = 6 punktów
Westchnęłam cicho, krzyżując dłonie na piersiach, w oczekiwaniu aż szanowny nauczyciel pofatyguje się, by do nas wrócić i łaskawie obwieścić jakąż to okrutną karę nam wymyślił. Znając życie i podejście Gilberta czeka nas ciekawy początek dnia...
Po upływie kilku minut mężczyzna powrócił ze stosem niechlujnie ułożonych kart, po czym wyłożywszy materiały na ławkę podsunął jedną z nich pod nasze ręce.
- Zrobicie referat i przedstawicie go całej grupie na następnej lekcji. Tutaj macie wszystkie zagadnienia, które powinny się w nim znaleźć. Jak sami wiecie, pan Rose jest teraz na zawodach i wraca dopiero w przyszłym tygodniu, tak więc kolejne zajęcia będą prowadzone przeze mnie. - obwieścił nauczyciel, ostatnie zdanie wypowiadając z wyraźną... hm, uciechą? No coś w tym rodzaju. - Więc radzę dobrze się przygotować. - dorzucił i dałabym sobie rękę odciąć, że na jego twarzy zawitał cień pobłażliwego uśmiechu. Chyba naprawdę działamy mu na nerwy.
Z racji tego, iż pan Blythe nie miał już nic więcej do powiedzenia, podniósłszy się z krzeseł szybko opuściliśmy salę.
- Teoretyczną wiedzę o koniach mamy pojutrze, więc się wyrobimy. Raczej... - przygryzłam wargę, nie odrywając wzroku od świstka papieru pełniącego obecnie rolę planu lekcji, jak i notatnika do wyżej wspomnianego przedmiotu. Chyba najwyższa pora zacząć prowadzić prawdziwy zeszyt, choć z drugiej strony nie wiem czy miałoby to jakikolwiek większy sens, zważywszy na to, iż pan Blythe nie przykłada się zbytnio do ciekawego prowadzenia lekcji i rzadko dyktuje cokolwiek. Tia, nie ma to jak nauczyciel z pasją.
Tak czy inaczej, czy tego chcieliśmy czy nie byliśmy skazani z Anselem na swoje towarzystwo przez najbliższe parę godzin. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie przerażało, zwyczajnie nie przywykłam do pracy w grupie, ale cóż poradzić? Pozostaje tylko mieć nadzieję, że chłopak choć w niewielkim stopniu przyłoży się do tego projektu i jakimś magicznym sposobem w dzienniku nie zawitają piękne łyse pały.
- Yhm... - mruknął wyraźnie znudzony moją paplaniną Elgort, wędrując wzrokiem gdzieś po białym pustkowiu sufitu. Miło.
Zmarszczyłam brwi z wymownym westchnieniem.
- Słuchaj, wiem, że myślami pewnie jesteś już gdzieś bardzo daleko stąd... - pstryknęłam palcami tuż przed jego nosem (a raczej szyją, biorąc pod uwagę jego i mój wzrost, ale to już mało istotne), starając się by choć na moment zwrócił na mnie uwagę, co chyba nawet się udało - ...ale bądź tak miły i wpadnij do mnie dziś po lekcjach. Ogarniemy szybko temat i każde z nas szczęśliwie będzie mogło cieszyć się błogą wolnością. To jak będzie? - popatrzyłam na bruneta wyczekująco.
- Przyjdę. I tak nie mam wyboru. - odparł niewzruszony, po czym spokojnym krokiem oddalił się korytarzem w wyłącznie sobie znanym kierunku, zaś ja powędrowałam na drugie piętro, pod salę językową, gdzie dokładnie za cztery minuty miała odbyć się lekcja chorwackiego, którego nauka swoją drogą idzie mi coraz lepiej, mimo że w niektóre zdania wciąż zdarza mi się wplatać rodzime słowa. No nic, uczymy się przez całe życie, czyż nie? Zresztą, z tego co się orientuję jest tu całkiem sporo osób z poza Chorwacji.
Reszta zajęć upłynęła dość... no, nudno. Czas dłużył się niemiłosiernie, czego nie ułatwiali nauczyciele cytujący jakieś książkowe formułki, z których prawdę mówiąc skapowałam niewiele, ale mniejsza z tym. I tak lepiej przyswaja mi się wiedzę samej, w pokoju z kubkiem gorącej herbatki i Nilay'em na ramieniu (okey, tego ostatniego to do nauki akurat nie potrzebuję, aczkolwiek przyznać trzeba, że humor potrafi poprawić). Wraz z chwilą, gdy rozległ się długo wyczekiwany, dudniący sygnał dzwonka, wszyscy wylecieli z sali szczęśliwi niczym wolne ptaki. Nie wiem czy tylko ja jestem tak leniwa i zawsze grzebię się z wyjściem, czy też oni mają jakieś potwornie ważne plany na dzisiejsze popołudnie, ale szczerze powiedziawszy mało mnie to obchodziło. Ta, dodatkowe godziny matematyki to bez wątpienia jedna z najskuteczniejszych metod na wyssanie z człowieka wszelkich sił do życia. Pocieszać się można jedynie faktem, iż dzisiejsza mordęga dobiegła już końca. Powoli zwlokłam się z krzesła i upchnąwszy notatnik w boczną kieszeń wypełnionej już do granic możliwości, czarnej torby skierowałam się w stronę wyjścia.
Niestety, jesień to jedna z najokrutniejszych pór roku, przynajmniej dla takich ciepłolubów jak ja. Mimo, iż ledwie zaczął się październik i do ostrzejszych mrozów jeszcze daleko, mnie i tak zamarzały nogi i zapewne gdyby nie to, że maszerowałam żwawym krokiem, pewnie przeistoczyłyby się w dwa sople lodu. Z litanii rozmyślań zdołał wyrwać mnie dopiero czyjś dotyk. Delikatny, ale nie na tyle, bym go nie poczuła. Odwróciwszy się przez ramię ujrzałam oczywiście Ansela.
- Ello. Już po zajęciach? - uniosłam kąciki ust w lekkim uśmiechu. W odpowiedzi skinął tylko głową, przez następne paręnaście nie odzywając się słówkiem. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowałam, że kac chyba nadal go trzyma.
- Może jednak przełożymy to spotkanie na jutro? - zasugerowałam spoglądając na chłopaka ze współczuciem - Nie wyglądasz najlepiej...
- Już to dziś mówiłaś. - zauważył kolega, patrząc na mnie jak na idiotkę.
Przewróciłam ostentacyjnie oczyma na ułamek sekundy odwracając wzrok - Wszystkich traktujesz z taką wyższością, czy tylko mnie? - bąknęłam niezbyt uprzejmie, poprawiając pasek torebki, która oczywiście musiała zacząć zsuwać mi się z ramienia akurat teraz.
- A ty zawsze masz tyle do powiedzenia? - wycedził przez zęby papugując mój głos sprzed chwili. No nie wytrzymam!
- Powiedziałam to z troski, panie wyniosły.
- Och, dobrze wiedzieć - rzekł z miną nie wyrażającą totalnie nic. Żadnych emocji. To tak się da? Hm, ciekawy przypadek, nie powiem. To zapewne jego metoda na zbywanie potencjalnych rozmówców. Zapomina chyba jednak o małym, dość istotnym szczególe - Blythe zadźga nas żywcem, jeśli nie skończymy tego pieprzonego referatu do piątku!
- To... o której masz zamiar mniej więcej wpaść? - zagaiłam, starając się odbiec myślami od wyżej wspomnianej, mrocznej perspektywy pojutrza (eh, coraz częściej dochodzę do wniosku, że czytam za dużo powieści kryminalnych...).
- Ee, zrozumiałem, że mam przyjść zaraz po lekcjach - podrapał się po głowie z lekkim zmieszaniem.
Serio? Kurde, to teraz jeszcze skleroza?
- Okey. Wobec tego nie traćmy czasu - chwyciwszy chłopaka za rękę pociągnęłam go za sobą do swojego pokoju, który na nasze szczęście mieścił się dość blisko wejścia, tak więc dotarliśmy tam stosunkowo szybko.
Gdy tylko znaleźliśmy się pod drzwiami dziewiątki, szybko wygrzebałam klucze i otwarłszy drzwi teatralnym gestem ręki zaprosiłam kolegę do środka.
Ansel? ^-^
1038 słów = 6 punktów
niedziela, 14 października 2018
Od Petera C.D Any
Z uwagą przyglądałem się, jak Nicola bezskutecznie próbowała złapać Rosabell. Dziewczynka zaczynała się coraz bardziej irytować. Na padok weszła nieznana mi nastolatka, która kierowała się w moją stronę.
- Hej, dlaczego nie pomożesz tej biednej duszyczce?
- Nicola powiedziała, że radzi sobie z każdym koniem i nie potrzebuje pomocy ani instruktora na jazdach, bo sama radzi sobie najlepiej... - Odpowiedziałem. Dziewczyna spojrzała na mnie ze zdziwieniem w oczach.
- I ty jej uwierzyłeś?- Zaśmiała się. - Tak poza tym, to jestem Ana.
- Peter. - Przedstawiłem się. - Dlaczego ona miałaby kłamać? - Zapytałem się.
- Ludzie często chcą się pokazać jako ktoś lepszy albo po prostu mają za duże ego. Idziesz jej pomóc? - Powiedziała. Ruszyłem do Nicoli. Ta z daleka zaczęła do mnie krzyczeć, że nie potrzebuje pomocy, mimo tego nadal szedłem w jej stronę. Poprosiłem ją o to, żeby nie krzyczała, ponieważ jeszcze bardziej płoszyła Rosabell. Nicola niechętnie, ale wysłuchała mojej uwagi. Przejąłem uwiąz i powoli podszedłem do klaczy. Idąc po delikatnie mokrej trawie, wdychałem świeże powietrze, które przyjemnie orzeźwiało. Koń rzeczywiście nie był chętny na lekcję jazdy pod Nicolą. Wyjąłem z kieszeni małą garść owsa i wyciągnąłem rękę ze smakołykiem przed siebie. Klacz niepewnym krokiem podeszła do mnie i ostrożnie ściągnęła chrapami ziarna z mojej dłoni.
Gdy dziewczynka rozpoczęła jazdę, ja byłem już w budynku na stołówce razem z Southem. I wtedy nadeszła pora na przygotowanie kawy. Wszedłem do kuchni, gdzie porządnie umyłem ręce, a następnie starannie wysuszyłem je za pomocą papierowego ręcznika jednorazowego. Zza moich pleców usłyszałem znajomy mi głos i szczekanie, po którym byłem pewien rasy czworonoga. Obróciłem się, żeby przywitać się z Aną. Gdy tylko South zobaczył innego psa, zadarł wysoko głowę i wyniosłym kłusem zbliżył się do huskiego. Mój przyjaciel obwąchał się z drugim zwierzakiem, by chwilę później zacząć się z nim gonić po całej stołówce.
- Ghost chyba znalazł sobie przyjaciela... Co robisz?- Zapytała zaciekawiona dziewczyna.
- Kawę. Może też chcesz się napić Cappuccino?
- Jasne.
Wziąłem z półki opakowanie ciemnobrązowych ziaren, które wsypałem do przeznaczonego dla nich młynka. Otrzymany proszek wsypałem do kolby (a dokładniej to około 3/4 jej pojemności). Podczas gdy ekspres się nagrzewał, ja przelałem do dzbanuszka mleko, które następnie spieniłem za pomocą dyszy. Gdy woda w urządzeniu była gotowa, wystarczyło jedynie nacisnąć guzik, dzięki któremu 200 ml kubki zaczynały napełniać się ciemną jak noc, aromatyczną kawą. Gdy naczynia zostały napełnione do odpowiedniego momentu, ostrożnie zacząłem wlewać do nich mleko tak, żeby przez szkło było widać kolorowe warstwy napoju. Ostatnim wykończeniem kawy było ozdobienie pianki. Na szklanki położyłem mały, metalowy szablon z wyciętym na swojej powierzchni wzorem, przez który poprószyłem cynamonem napój.
- Gotowe.- Powiedziałem, odwracając się do Any.
- Ale urocze. Może jest tu jakieś pyszne ciacho... - Mruknęła pod nosem, dziewczyna, przeszukując kuchnię.
<Ana? :3>
- Hej, dlaczego nie pomożesz tej biednej duszyczce?
- Nicola powiedziała, że radzi sobie z każdym koniem i nie potrzebuje pomocy ani instruktora na jazdach, bo sama radzi sobie najlepiej... - Odpowiedziałem. Dziewczyna spojrzała na mnie ze zdziwieniem w oczach.
- I ty jej uwierzyłeś?- Zaśmiała się. - Tak poza tym, to jestem Ana.
- Peter. - Przedstawiłem się. - Dlaczego ona miałaby kłamać? - Zapytałem się.
- Ludzie często chcą się pokazać jako ktoś lepszy albo po prostu mają za duże ego. Idziesz jej pomóc? - Powiedziała. Ruszyłem do Nicoli. Ta z daleka zaczęła do mnie krzyczeć, że nie potrzebuje pomocy, mimo tego nadal szedłem w jej stronę. Poprosiłem ją o to, żeby nie krzyczała, ponieważ jeszcze bardziej płoszyła Rosabell. Nicola niechętnie, ale wysłuchała mojej uwagi. Przejąłem uwiąz i powoli podszedłem do klaczy. Idąc po delikatnie mokrej trawie, wdychałem świeże powietrze, które przyjemnie orzeźwiało. Koń rzeczywiście nie był chętny na lekcję jazdy pod Nicolą. Wyjąłem z kieszeni małą garść owsa i wyciągnąłem rękę ze smakołykiem przed siebie. Klacz niepewnym krokiem podeszła do mnie i ostrożnie ściągnęła chrapami ziarna z mojej dłoni.
Gdy dziewczynka rozpoczęła jazdę, ja byłem już w budynku na stołówce razem z Southem. I wtedy nadeszła pora na przygotowanie kawy. Wszedłem do kuchni, gdzie porządnie umyłem ręce, a następnie starannie wysuszyłem je za pomocą papierowego ręcznika jednorazowego. Zza moich pleców usłyszałem znajomy mi głos i szczekanie, po którym byłem pewien rasy czworonoga. Obróciłem się, żeby przywitać się z Aną. Gdy tylko South zobaczył innego psa, zadarł wysoko głowę i wyniosłym kłusem zbliżył się do huskiego. Mój przyjaciel obwąchał się z drugim zwierzakiem, by chwilę później zacząć się z nim gonić po całej stołówce.
- Ghost chyba znalazł sobie przyjaciela... Co robisz?- Zapytała zaciekawiona dziewczyna.
- Kawę. Może też chcesz się napić Cappuccino?
- Jasne.
Wziąłem z półki opakowanie ciemnobrązowych ziaren, które wsypałem do przeznaczonego dla nich młynka. Otrzymany proszek wsypałem do kolby (a dokładniej to około 3/4 jej pojemności). Podczas gdy ekspres się nagrzewał, ja przelałem do dzbanuszka mleko, które następnie spieniłem za pomocą dyszy. Gdy woda w urządzeniu była gotowa, wystarczyło jedynie nacisnąć guzik, dzięki któremu 200 ml kubki zaczynały napełniać się ciemną jak noc, aromatyczną kawą. Gdy naczynia zostały napełnione do odpowiedniego momentu, ostrożnie zacząłem wlewać do nich mleko tak, żeby przez szkło było widać kolorowe warstwy napoju. Ostatnim wykończeniem kawy było ozdobienie pianki. Na szklanki położyłem mały, metalowy szablon z wyciętym na swojej powierzchni wzorem, przez który poprószyłem cynamonem napój.
- Gotowe.- Powiedziałem, odwracając się do Any.
- Ale urocze. Może jest tu jakieś pyszne ciacho... - Mruknęła pod nosem, dziewczyna, przeszukując kuchnię.
<Ana? :3>
Od Petera do Riley
Z płytkiego snu wyciągnął mnie budzik. Mimo tego, iż jego dźwięk bardzo mnie denerwował, to wiedziałem, że dzięki temu łatwiej mi jest wstać. Wziąłem głęboki wdech, po czym wstałem z łóżka. South przydreptał do mnie, wesoło machając ogonem. Pies upomniał się o jedzenie, cicho skamlając.- Może najpierw pobiegamy?- Zapytałem psa, podążając do łazienki. Tam umyłem zęby i się ubrałem. W stroju, który miałem na sobie czegoś mi brakowało, potrzebowałem czegoś cieplejszego na ręce. W poszukiwaniu upragnionej rzeczy podszedłem do szafy, w której ostatnio ułożyłem starannie swoje ubrania. Coraz bardziej zniecierpliwiony przeszukiwałem półki mebla, aż w końcu znalazłem! W dłoniach trzymałem swoją ulubioną czarną, rozpinaną bluzę. Usiadłem na jednej z obecnych w moim pokoju puf, gdzie włożyłem buty. Po wyjściu z budynku szybkim krokiem, wraz z psem przy boku pomaszerowałem do lasu otaczającego Akademię. Ruszyłem truchtem po ścieżce. South wybiegał daleko przede mnie, żeby móc się wysikać i obwąchać wiele rzeczy wokół niego. Nie biegałem zbyt długo ze względu na podnoszącą się temperaturę, przy której ciężej jest biegać. W pokoju przebrałam się w inne ciuchy, żeby nie chodzić w spoconych ubraniach. South ułożył się na jednej z puf z gumową piłeczką w pysku, oczekując na jedzenie i dolanie wody do miski. Nie każąc dłużej mu czekać, dałem mu, co chciał i mogłem sam zejść na stołówkę, żeby móc skonsumować posiłek. Duża jasna sala była przepełniona ludźmi. Wszystkie stoły były pozajmowane z wyjątkiem jednego dwuosobowego. Podszedłem do bufetu, skąd wziąłem talerz z jajecznicą, kromkę chleba i pomarańczowy kubek z parującą herbatą. Podszedłem do wcześniej wspomnianego stolika, przy którym usiadłem. Po raz kolejny rozglądnąłem się po stołówce. Wiele twarzy zauważonych przeze mnie były jeszcze zaspane. W sobie chowałem pewnego rodzaju ulgę, że nikt mnie nie wskazuje palcem i nie obgaduje, jednak nie wiem, czy obojętność na nowe osoby było z ich strony miłe. Moje przemyślenia przerwał niemiły pisk odsuwanego krzesła naprzeciwko mnie. Drugie miejsce zajęła uśmiechnięta brunetka.
- Cześć! - Powiedziała nieznajoma mi dziewczyna. Nieco zdziwiony jej zachowaniem, postanowiłem jej odpowiedzieć, ale zanim wydałem jakikolwiek słowo, moja niedoszła wypowiedź została przerwana.- Jestem Riley, a ty?
- Peter, Peter Yurchuk.
- A... To ty masz autyzm, tak?- Zapytała, po czym dopowiedziała, śmiejąc się do siebie.- Przepraszam, to było nieco w złym tonie. Zwiedziłeś już całą Akademię? Ona jest naprawdę duża, więc ja bardzo chętnie Cię po niej oprowadzę.- Powiedziała zaskakująco szybko. Pokiwałem głową w ramach pozytywnej odpowiedzi.
W stajni koni prywatnych w powietrzu można było wyczuć zapach jeszcze świeżego siana. W boksach stało jeszcze kilka koni. Większość rzeczy była tam z dębowego drewna, które jest bardzo dobrym budulcem. Riley zaczęła mówić o jej pierwszym dniu w stajni i o tym, jak jej się tu spodobało. Boksy dla koni były prowadzone bardzo czysto. Stajenny chłopak podszedł do nas z prośbą o pomoc. Z racji tego, że dziś się trochę spóźnił i ma jeszcze kilka spraw do zrobienia zapytał nas, czy moglibyśmy wyprowadzić kilka ostatnich koni stajennych na padoki. Dziewczyna podczas
odprowadzania nieparzystokopytnych stworzeń powiedziała, że opiekuje się krukiem. Ten temat dość mocno mnie zaciekawił.
- Ptak ma na imię Nilay. - Powiedziała, próbując nawiązać kontakt wzrokowy, przed którym uciekałem.
- Nie lubię patrzeć ludziom w oczy...- Wypowiedziałem te słowa w nadziei, że dziewczyna to zrozumie, ale ona nadal nie przestawała.
- Dlaczego? Przecież to Cię nie boli.- Dociekała. Postanowiłem przemilczeć. Po minie Riley dało się wyczytać niezadowolenie.
<Riley, powodzenia :P>
544 słowa
- Cześć! - Powiedziała nieznajoma mi dziewczyna. Nieco zdziwiony jej zachowaniem, postanowiłem jej odpowiedzieć, ale zanim wydałem jakikolwiek słowo, moja niedoszła wypowiedź została przerwana.- Jestem Riley, a ty?
- Peter, Peter Yurchuk.
- A... To ty masz autyzm, tak?- Zapytała, po czym dopowiedziała, śmiejąc się do siebie.- Przepraszam, to było nieco w złym tonie. Zwiedziłeś już całą Akademię? Ona jest naprawdę duża, więc ja bardzo chętnie Cię po niej oprowadzę.- Powiedziała zaskakująco szybko. Pokiwałem głową w ramach pozytywnej odpowiedzi.
W stajni koni prywatnych w powietrzu można było wyczuć zapach jeszcze świeżego siana. W boksach stało jeszcze kilka koni. Większość rzeczy była tam z dębowego drewna, które jest bardzo dobrym budulcem. Riley zaczęła mówić o jej pierwszym dniu w stajni i o tym, jak jej się tu spodobało. Boksy dla koni były prowadzone bardzo czysto. Stajenny chłopak podszedł do nas z prośbą o pomoc. Z racji tego, że dziś się trochę spóźnił i ma jeszcze kilka spraw do zrobienia zapytał nas, czy moglibyśmy wyprowadzić kilka ostatnich koni stajennych na padoki. Dziewczyna podczas
odprowadzania nieparzystokopytnych stworzeń powiedziała, że opiekuje się krukiem. Ten temat dość mocno mnie zaciekawił.
- Ptak ma na imię Nilay. - Powiedziała, próbując nawiązać kontakt wzrokowy, przed którym uciekałem.
- Nie lubię patrzeć ludziom w oczy...- Wypowiedziałem te słowa w nadziei, że dziewczyna to zrozumie, ale ona nadal nie przestawała.
- Dlaczego? Przecież to Cię nie boli.- Dociekała. Postanowiłem przemilczeć. Po minie Riley dało się wyczytać niezadowolenie.
<Riley, powodzenia :P>
544 słowa
Od Ansela do Riley
To cud, że pokonując po dwa stopnie naraz, nie łamię sobie po drodze karku i nie rozlewam niesionej kawy. Podejrzewam, że kluczem do przebrnięcia przez tę sytuację był fakt, że wszyscy byli już na zajęciach i nikt, tak jak ja, nie musiał biegać po schodach w tę i we w tę. Zapewne byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym nauczył się wreszcie odnajdywać we wszystkich trzech budynkach.
Do sali wchodzę spóźniony. Po drodze orientuję się, że co prawda nie zabrałem ze sobą niczego do notowania, ale nie zamierzam się już wracać. Pukając pospiesznie, od razu otwieram drzwi. Raczej nie spodziewając się już nikogo więcej na zajęciach, Blythe odwraca się w moją stronę. Mierzy mnie tylko pospiesznie wzrokiem, powracając do zaglądania w jakieś papiery.
- Siąść – mruczy, machnąwszy w moim kierunku dłonią. W głębi duszy cieszę się, że uniknęliśmy wymiany zdań.
Dopiero wtedy rozglądam się po pomieszczeniu, gdy w pierwszym rzędzie zauważam osoby, które z całą pewnością nie chodziły ze mną dotychczas na lekcje. Marszczę brew. Choć znam wszystkich chociażby z widzenia, domyślam się, że musiałem coś pomylić. Już mam odwrócić się w kierunku biurka instruktora, gdy uzmysławiam sobie, że wchodzenie z nim w jakąkolwiek dyskusję, kiedy to jestem spóźniony i nie należę do jego ulubionych uczniów, nie ma najmniejszego sensu.
Przebiegam więc wzrokiem po sali tak szybko, jak mogę. Nie ma wolnych miejsc, większość już z kimś siedzi, albo udaje, że wcale nie stoję jak kołek i nie wiem, co ze sobą zrobić. Kac po ubiegłej nocy niczego mi nie ułatwia. Tym bardziej trzeźwego myślenia.
Krzyżuję wreszcie spojrzenia z Riley. Dotychczas rozmawialiśmy ze sobą zaledwie kilka razy i raczej nie były to wybitnie przyjacielskie dyskusje, ale dziewczyna ostatecznie zdejmuje z krzesła obok torbę i lekko je poklepując, ustępuje mi miejsca. Bez zastanowienia siadam tuż obok niej, siląc się na uśmiech.
- Dzięki.
Skinęła krótko głową. Obraca się do mnie dopiero wtedy, gdy Blythe kończy coś dyktować.
- Macie zajęcia dopiero za godzinę. – Zniża głos do szeptu, wcześniej upewniając się, że instruktor nie spogląda akurat w naszą stronę.
- Teraz też już to wiem. – Opieram się wygodniej o krzesło na tyle, ile to jest możliwe przy moim wzroście. Oparcie nie zakrywa nawet połowy moich pleców. Wzdycham cicho. – Dla niego ważne jest, żebym po prostu czasem pojawił mu się przed oczami. Zarówno dla niego, jak i dla mnie, nie ma to większego znaczenia, czy na odpowiednich zajęciach, czy też nie. Po prostu muszę odsiedzieć swoje. – Spoglądam przelotnie na szatynkę, podczas sięgania po postawiony wcześniej na ławce kubek. Przez chwilę nawet zastanawiam się, czy skoro i tak nie mam nic do roboty, to czy nie warto byłoby się zwyczajnie położyć na ławce i udawać, że zaświecone światło jest słońcem, a ja sam znajduję się na jakiejś plaży. Z blondynką. Albo dwoma. Próbuję nawet zrealizować swój plan zaraz po upiciu kilku łyków kawy, ale szybko przekonuję się, że nie ma to większego sensu.
Riley śmieje się ze mnie cicho, gdy okazuje się, że jestem za wysoki, by ukryć się za plecami osób siedzących przed nami.
Chcę się już nawet odezwać, ale szybko stwierdzam, że nie mam na to siły – coraz bardziej doskwiera mi niewyspanie, kac i właściwie wszystko zaczyna działać mi na nerwy. Zazwyczaj i tak jestem niewiarygodnie marudny, więc postanawiam siedzieć cicho, tylko od czasu do czasu mrucząc pod nosem o tym, jak bardzo niewygodna jest zajmowana przez nas ławka.
- Drewno jak drewno – zbywa mnie wreszcie dziewczyna, co jakiś czas zerkająca w moją stronę, upewniając się, czy aby przypadkiem już nie udało mi się zasnąć – oparty o ławkę i skrajnie wymęczony w końcu powoli odpływam, co zdaje się nie umykać czujności Gilberta.
Czas upływa stanowczo zbyt wolno.
- Błagam, powiedz, że już bliżej, niż dalej do końca – jęczę, krzywiąc się pod wpływem sztucznego światła, padającego wprost na moją twarz. Próbuję zasłonić się dłońmi, ale jeszcze bardziej zwraca to uwagę instruktora. Spogląda na nas co chwila, zapewne już tylko szukając pretekstu, dla którego mógłby zwrócić nam uwagę.
Szatynka wychyla się lekko ponad blat, próbując dostrzec zawieszony na ścianie naprzeciwko zegar. Muszę się mocno powstrzymywać, żeby nie skomentować tego, jak bardzo upierdliwy w tym momencie jest jej wzrost. Prawie dosłownie gryzę się w język.
- Dziesięć minut. – obwieszcza, lekko unosząc kąciki ust. – Nie wyglądasz najlepiej.
Prycham.
- Dziękuję. – Sarkastycznie odwzajemniam uśmiech, spoglądając prosto w jej ciemne tęczówki. – Jak widać, czuję się równie fantastycznie. Przynajmniej impreza była udana.
Jestem właściwie w stu procentach pewien, że dziewczyna mówi coś jeszcze, ale nie skupiam się już na jej słowach. Odchylam się na krześle i korzystając, że jesteśmy w ostatnim rzędzie, po prostu przymykam powieki i czekam, aż czas przewidziany na lekcje dobiegnie końca. W głowie układam już prosty plan przeżycia do końca zajęć – zakładam, że nie pójdę już na następne, tylko dla dobra ludzkości udam się do pokoju i pójdę spać do momentu, kiedy będę mógł normalnie funkcjonować. Zanim jednak to nastało, czekało mnie jeszcze kilka minut katorgi z napieprzającą głową, sennością i wykładami Blythe’a w tle.
Liczę jedynie na to, że mężczyzna doceni chociażby moją obecność i znając mnie już jakiś czas, nie będzie wymagał niczego więcej.
Wtedy jeszcze nie wiem, jak bardzo się mylę.
- Przeszkadzam wam w czymś? – słyszę nad sobą, na co momentalnie prostuję się i powracam do stanu względnej świadomości. Instruktor raz spogląda na mnie, a raz na Riley, w popłochu chowającą telefon do torebki. Nie zauważyłem, nawet kiedy przestała zapisywać formułki Blythe’a. Pociesza mnie jednak myśl, że nie tylko ja nie potrafiłem dostatecznie się skupić. – Elgort standardowo nie ma ze sobą nic, ale ty, Black? Co to ma być? – z kpiną unosi jej notatnik do góry, by upuścić go zaraz z hukiem na ławkę.
- Jak rozumiem, nie potrzebujecie tych zajęć? Macie tak świetną wiedzę, że może chcielibyście mnie w ogóle zastąpić? Bez obaw, jakieś wypracowanie zawsze się znajdzie. – Odchodzi po chwili, co na dobrą sprawę, doprowadza mnie do nagłego rozśmieszenia i całkowicie wyprowadza mnie z równowagi. Nienawidzę gościa jeszcze bardziej niż on mnie.
Słysząc mój pogardliwy śmiech, obraca się podczas drogi do swojego biurka.
- Wychodzić. – Wskazuje całej reszcie grupy na drzwi, wciąż zatrzymując nas w ławce. Wciąż niedowierzam temu, jak łatwo jest wyprowadzić go z równowagi i w dalszym ciągu nie potrafię pohamować uśmiechu. Nie rusza mnie w najmniejszym stopniu wizja pisania referatu o czymkolwiek albo odrabiania zajęć w stajni, jeśli miałoby to oznaczać doprowadzenie instruktora do złości. Jest mi jedynie nieco szkoda Riley, która została wplątana w to wszystko standardowo przeze mnie.
Riley?
1064 słowa
sobota, 13 października 2018
Od Any do ... - zadanie 13
- Parada?
- W mieście. W tę sobotę - zaśmiała się Riley, ponieważ nie po raz pierwszy przedstawiała mi już swój pomysł, a ja nadal zdawałam się nie ogarniać, o co jej chodzi. - Z okazji jakiegoś miejscowego święta.
- Yhym? - mruknęłam, wbijając wzrok w bok Charliego, po którym właśnie metodycznie przesówałam szczotką.
- No, nie bądź tak pesymistycznie nastawiona - zarobiłam od przyjaciółki zaczepnego kuksańca w bok, na co nie mogłam się nie uśmiechnąć. - Akademia chce wystawić swoich przedstawicieli, pewnie będzie dużo chętnych, ale co ci szkodzi spróbować? W końcu Mon Cherie już nie raz brał udział w takich przedsięwzięciach, prawda?
- Tak w zasadzie, nie były to nigdy parady. Masa ludzi, różnych pojazdów i innych rzeczy mogących go potencjalnie wystraszyć - odłożyłam szczotkę, wzięłam od Ril uwiąz, który podczepiłam następnie do kantaru na pysku Księcia. - Do tej pory był wystawiany w pokazach, ale raczej sztuczek pokazujących zgranie konia z opiekunem - wyszłam z boksu z brunetką u boku, prowadząc za sobą konia, żeby spóścić go na padok.
- No i co? - wiecznie optymistyczna Riley nie dostrzegała problemu.
- No i to, że ani on, ani ja, w takim przedsięwzięciu nie uczestniczyliśmy. Przez co prawdopodobnie wszystko, co może pójść źle, tak właśnie będzie.
Kątem oka zobaczyłam, jak Ril załamuje nade mną ręce.
- A od kiedy jesteś taką pesymistką? - zapytała zaczepnie.
- Odkąd padł pomysł włączenia mnie do tej parady - warknęłam, nieco już zirytowana całym zajściem. - Daj mi się trochę zastanowić, dobrze? Dam znać jutro.
- Jak wolisz - Riley wzruszyła ramionami, nie zważając na mój ostry ton. Spóściłyśmy ogiera na jego pastwisko, po czym ruszyłyśmy powolnym krokiem do akademika, urządzić w końcu dawno obiecany maraton filmowy.
~•~
Ostatecznie się zgodziłam. Chciaż po prawdzie nie miałam większego wyboru. Gdy tylko pani Rose usłyszała o pomyśle włączenia mnie do parady, na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech, za którym kryła się również ulga. Wyszło na to, że w tym roku nie ma zbyt wielu chętnych, ze względu na zbliżające się zawody skokowe w Akademii, do których przygotowywała się większość uczniów posiadających własne konie. Ja byłam swego rodzaju wyjątkiem - skupiałam się głównie na ujeżdżeniu, dlatego też nie planowałam brać w nich udziału. Do tego dochodziło to, że byłam właścicielką andaluzytana, która to rasa bardzo dobrze czuje się w tego typu imprezach... No i BACH!, zostałam wrobiona. A u mego boku stanąć miał David z Miriam oraz Riley na Mel, także zapowiadało się ciekawie...
No więc jest właśnie sobota, godzina 6:00 rano, a ja biegam po padoku za Charlesem, który jak na złość postanowił akurat dzisiaj popsioczyć przy ściąganiu z pastwiska. Z drugiej strony, nie wygląda na specjalnie uwalanego apetyczną mieszanininą błota z kupą końską, więc czyszczenie go nie powinno mi zająć zbyt wiele czasu...
Wróć, jednak nie. Właśnie spuścił nos do ziemi przeszedł do kłusa, a potem do stępa. Zanim zdążyłam do niego dopaść, położył się na błotnistej po wczorajszym deszczu ziemi i popisowo wytarzał, a gdy się podniósł, zadowolony z siebie dał mi się w końcu złapać za kantar.
Nie mając siły na cackanie się z Księciem, zabrałam go od razu do myjki. Około godziny i połowy butelki szamponu później, udało mi się go doczyścić. Rozczesałam grzywę i ogon, po czym wstawiłam do solarium, żeby wysechł.
Mniej więcej w tym momencie do stajni przyszedł David. Zajrzał do mnie się przywitać, zanin skierował się do stajni koni dzierżawionych, żeby zacząć przygotowywać swojego wieżchowca.
Dalej z zabiegów pielęgnacyjnych, uplotłam ciasną siateczkę przy samej szyji Charliego, wplatając w nią czerwone gerberki, a większość włosów zostawiłam rozpuszczone. Następnie przyszła kolej na ogon, który zaplotłam w klasyczny warkocz, również z wplecionymi gerberkami. Kolejnym elementem paradnego rynsztunku były czerwone owijki na nogach.
Zostawiłam ogiera na chwilę w boksie, żeby skoczyć do pokoju się przyszykować (strój czarno-czerwony, włosy zaplecione w warkocz na bok). Gdy wróciłam, zarzuciłam na grzbiet siwego czerwony czaprak, podkładkę i w końcu siodło, a pod ogłowiem zostawiłam czerwony (pożyczony) kantar, żeby zachować kolorystykę.
Gdy wyprowadziłam Mon Cherie na plac, gdzie mieliśmy się zebrać, zanim wyruszymy razem na miejsce startu parady, czekała już tam Riley z pięknie wyszykowaną Melindą. Zdecydowała się na kolorystykę niebieską, co trzeba przyznać, zarówno klaczy, jak i dziewczynie ubranej w te same kolory, pasowało. Zaraz potem pojawił się David z Miriam - kolorystyka zielona.
Kilka minut później, gdy Charlie przyzwyczaił się do towarzystwa klaczy i przestał się przed nimi popisywać, udało mi się na niego w końcu wsiąść. Nie tracąc już więcej czasu, wyjechaliśmy wziąć udział w paradzie.
~•~
Przy miejscu startu zebrała się masa ludzi. Mieliśmy być jedynymi osobami jadącymi konno, reszta uczestników miała przygotowane samochody albo przebrania. Organizator umieścił nas na czele, zaraz po dzieciach niosących napis - coś związanego z tym świętem - ja z Charlesem pomiędzy Davidem i Miriam oraz Riley i Mel.
W końu parada ruszyła. Mimo moich obaw, Man Cherie sprawił się doskonale. Tylko co chwilę rozglądał się na boki, co jakiś czas rżał i nienaturalnie wysoko podnosił nogi - wszystko żeby zwrócić na siebie uwagę. Ale to cały on. Dobrze, że obecność klaczy go nie podkusiła do kombinowania.
Po paradzie, gdy tylko wróciliśmy do Akademii, zsiedliśmy całą trójką z koni i ruszyliśmy rozsiodływać nasze wierzchowce. Riley spóściła Melindę na padok, David i ja zostawiliśmy nasze konie w boksach, żeby dać im chwilę odpocząć. Ja przed popołudniowym treningiem indywidualnym, David przed terenem, z uwagi na zawody przesuniętym na godzinę 15:00.
Właśnie przechodziłam koło padoków, kierując się w stronę stołówki, na której miałam nadzieję zjeść obiad, gdy zobaczyłam, że po jednym z padoķów ktoś biega, próbując złapać konia, który co i rusz uciekał z zasięgu rąk człowieka. Na moje usta wypłynął mimowolny uśmiech, wywołany wspomnieniem mojej porannej ganianiny za Charliem. Nie zastanawiając się długo, podeszłam do ogrodzenia.
- Pomóc ci? - zawołałam.
Ktoś chętny? :3
Punkciki :3
- W mieście. W tę sobotę - zaśmiała się Riley, ponieważ nie po raz pierwszy przedstawiała mi już swój pomysł, a ja nadal zdawałam się nie ogarniać, o co jej chodzi. - Z okazji jakiegoś miejscowego święta.
- Yhym? - mruknęłam, wbijając wzrok w bok Charliego, po którym właśnie metodycznie przesówałam szczotką.
- No, nie bądź tak pesymistycznie nastawiona - zarobiłam od przyjaciółki zaczepnego kuksańca w bok, na co nie mogłam się nie uśmiechnąć. - Akademia chce wystawić swoich przedstawicieli, pewnie będzie dużo chętnych, ale co ci szkodzi spróbować? W końcu Mon Cherie już nie raz brał udział w takich przedsięwzięciach, prawda?
- Tak w zasadzie, nie były to nigdy parady. Masa ludzi, różnych pojazdów i innych rzeczy mogących go potencjalnie wystraszyć - odłożyłam szczotkę, wzięłam od Ril uwiąz, który podczepiłam następnie do kantaru na pysku Księcia. - Do tej pory był wystawiany w pokazach, ale raczej sztuczek pokazujących zgranie konia z opiekunem - wyszłam z boksu z brunetką u boku, prowadząc za sobą konia, żeby spóścić go na padok.
- No i co? - wiecznie optymistyczna Riley nie dostrzegała problemu.
- No i to, że ani on, ani ja, w takim przedsięwzięciu nie uczestniczyliśmy. Przez co prawdopodobnie wszystko, co może pójść źle, tak właśnie będzie.
Kątem oka zobaczyłam, jak Ril załamuje nade mną ręce.
- A od kiedy jesteś taką pesymistką? - zapytała zaczepnie.
- Odkąd padł pomysł włączenia mnie do tej parady - warknęłam, nieco już zirytowana całym zajściem. - Daj mi się trochę zastanowić, dobrze? Dam znać jutro.
- Jak wolisz - Riley wzruszyła ramionami, nie zważając na mój ostry ton. Spóściłyśmy ogiera na jego pastwisko, po czym ruszyłyśmy powolnym krokiem do akademika, urządzić w końcu dawno obiecany maraton filmowy.
~•~
Ostatecznie się zgodziłam. Chciaż po prawdzie nie miałam większego wyboru. Gdy tylko pani Rose usłyszała o pomyśle włączenia mnie do parady, na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech, za którym kryła się również ulga. Wyszło na to, że w tym roku nie ma zbyt wielu chętnych, ze względu na zbliżające się zawody skokowe w Akademii, do których przygotowywała się większość uczniów posiadających własne konie. Ja byłam swego rodzaju wyjątkiem - skupiałam się głównie na ujeżdżeniu, dlatego też nie planowałam brać w nich udziału. Do tego dochodziło to, że byłam właścicielką andaluzytana, która to rasa bardzo dobrze czuje się w tego typu imprezach... No i BACH!, zostałam wrobiona. A u mego boku stanąć miał David z Miriam oraz Riley na Mel, także zapowiadało się ciekawie...
No więc jest właśnie sobota, godzina 6:00 rano, a ja biegam po padoku za Charlesem, który jak na złość postanowił akurat dzisiaj popsioczyć przy ściąganiu z pastwiska. Z drugiej strony, nie wygląda na specjalnie uwalanego apetyczną mieszanininą błota z kupą końską, więc czyszczenie go nie powinno mi zająć zbyt wiele czasu...
Wróć, jednak nie. Właśnie spuścił nos do ziemi przeszedł do kłusa, a potem do stępa. Zanim zdążyłam do niego dopaść, położył się na błotnistej po wczorajszym deszczu ziemi i popisowo wytarzał, a gdy się podniósł, zadowolony z siebie dał mi się w końcu złapać za kantar.
Nie mając siły na cackanie się z Księciem, zabrałam go od razu do myjki. Około godziny i połowy butelki szamponu później, udało mi się go doczyścić. Rozczesałam grzywę i ogon, po czym wstawiłam do solarium, żeby wysechł.
Mniej więcej w tym momencie do stajni przyszedł David. Zajrzał do mnie się przywitać, zanin skierował się do stajni koni dzierżawionych, żeby zacząć przygotowywać swojego wieżchowca.
Dalej z zabiegów pielęgnacyjnych, uplotłam ciasną siateczkę przy samej szyji Charliego, wplatając w nią czerwone gerberki, a większość włosów zostawiłam rozpuszczone. Następnie przyszła kolej na ogon, który zaplotłam w klasyczny warkocz, również z wplecionymi gerberkami. Kolejnym elementem paradnego rynsztunku były czerwone owijki na nogach.
Zostawiłam ogiera na chwilę w boksie, żeby skoczyć do pokoju się przyszykować (strój czarno-czerwony, włosy zaplecione w warkocz na bok). Gdy wróciłam, zarzuciłam na grzbiet siwego czerwony czaprak, podkładkę i w końcu siodło, a pod ogłowiem zostawiłam czerwony (pożyczony) kantar, żeby zachować kolorystykę.
Gdy wyprowadziłam Mon Cherie na plac, gdzie mieliśmy się zebrać, zanim wyruszymy razem na miejsce startu parady, czekała już tam Riley z pięknie wyszykowaną Melindą. Zdecydowała się na kolorystykę niebieską, co trzeba przyznać, zarówno klaczy, jak i dziewczynie ubranej w te same kolory, pasowało. Zaraz potem pojawił się David z Miriam - kolorystyka zielona.
Kilka minut później, gdy Charlie przyzwyczaił się do towarzystwa klaczy i przestał się przed nimi popisywać, udało mi się na niego w końcu wsiąść. Nie tracąc już więcej czasu, wyjechaliśmy wziąć udział w paradzie.
~•~
Przy miejscu startu zebrała się masa ludzi. Mieliśmy być jedynymi osobami jadącymi konno, reszta uczestników miała przygotowane samochody albo przebrania. Organizator umieścił nas na czele, zaraz po dzieciach niosących napis - coś związanego z tym świętem - ja z Charlesem pomiędzy Davidem i Miriam oraz Riley i Mel.
W końu parada ruszyła. Mimo moich obaw, Man Cherie sprawił się doskonale. Tylko co chwilę rozglądał się na boki, co jakiś czas rżał i nienaturalnie wysoko podnosił nogi - wszystko żeby zwrócić na siebie uwagę. Ale to cały on. Dobrze, że obecność klaczy go nie podkusiła do kombinowania.
Po paradzie, gdy tylko wróciliśmy do Akademii, zsiedliśmy całą trójką z koni i ruszyliśmy rozsiodływać nasze wierzchowce. Riley spóściła Melindę na padok, David i ja zostawiliśmy nasze konie w boksach, żeby dać im chwilę odpocząć. Ja przed popołudniowym treningiem indywidualnym, David przed terenem, z uwagi na zawody przesuniętym na godzinę 15:00.
Właśnie przechodziłam koło padoków, kierując się w stronę stołówki, na której miałam nadzieję zjeść obiad, gdy zobaczyłam, że po jednym z padoķów ktoś biega, próbując złapać konia, który co i rusz uciekał z zasięgu rąk człowieka. Na moje usta wypłynął mimowolny uśmiech, wywołany wspomnieniem mojej porannej ganianiny za Charliem. Nie zastanawiając się długo, podeszłam do ogrodzenia.
- Pomóc ci? - zawołałam.
Ktoś chętny? :3
Punkciki :3
Subskrybuj:
Posty (Atom)