Zacisnąłem dłonie, by po chwili podnieść się z łóżka i z głębokich czeluści kieszeni dresów, wyjąć niebieski kartonik, który wypełniony był białymi bibułkami, ściśniętymi lekko przez gazową zapalniczkę. Jeden z filtrów spoczął w moich wargach, by niespokojnie raczyć mnie dawkami dymu nikotynowego. Bezszelestnie zbliżyłem się do okna, przy którym stała młoda dziewczyna i w jej stronę wyciągnąłem dłoń, proponując jej papierosa. Smukłymi palcami złapała jednego i trzęsącą dłonią sięgnęła po ogień. Nigdy nie widziałem kobiety, która z papierosem w ręcę wyglądałaby równie pięknie jak Caroline. Jej blada cera, smukłe i długie palce, tak cudownie wyglądały, gdy oplatane były smugami szarego dymu, który pozostawiał niesmaczny, ale uzależniający zapach we włosach dziewczyny. Trwaliśmy w milczeniu, nie obdarowując się nawet ukradkowymi spojrzeniami, wykonując tylko flegmatyczne i przeciągane ruchy, niezbędne do trucia swojego organizmu. Wydawało się, że chwila ta trwa wiecznie, a wszystko trwało maksymalnie pięć minut. Niedopałki wyrzuciliśmy niechlujnie za okno, a po zamknięciu go, oparliśmy się o przeciwne framugi okienne, patrząc sobie głęboko w oczy, jakby doszukując się resztek jakichkolwiek emocji. Po słowach brunetki czułem się wypłowiały, dziwnie pozostawiony na lodzie, jakby odrzucony przez swoją kochankę. Czułem, jak moje serce przyśpiesza, a oddech staje się lekko nierównomierny. Coraz bardziej chciałem uciec i zaczynałem nie dowierzać w to, co ta kobieta robi ze mną, z moimi zmysłami i uczuciami. Słabe światło uwydatniało jej rysy, rysy, na których powinni wzorować się malarze i rzeźbiarze.
- Caroline, nie chcę, żebyśmy pluli na siebie jadem i uprzykrzali sobie życie, bo nie mam w tym interesu, naprawdę. Uwielbiam Cię i jeśli potrzebujesz czasu, to ja Ci go dam, nawet, jeśli będę musiał czekać wiecznie na normalną rozmowę z Tobą. Zawsze możesz liczyć na moje wsparcie, bo jesteś osobą, która nauczyła mnie kochać. Dzięki Tobie mogłem popatrzeć w nocne niebo, uśmiechnąć się, i powiedzieć do samego siebie, że jestem szczęśliwy. Szczęśliwy dzięki Twojej osobie. W końcu poczułem, jak to jest, gdy zależy mi na jakiejś relacji, dlatego proszę, nie zapominaj o mnie i wiedz, że możesz do mnie przyjść ze wszystkim. - powiedziałem półszeptem, zbliżyłem się do dziewczyny i pocałowałem w czoło. Nie dając jej czasu na wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa, opuściłem pokój i udałem się do swojego, by znowu pogrążyć się w nostalgii, trzymając w palcach papierosa.
Minął tydzień od ostatniej rozmowy z brązowooką. Nie widziałem jej ani razu, nie słyszałem także ani razu jej imienia. Jedynie rozpiski hali przedstawiały jej nazwisko wraz z Victorem, który prowadził jej treningi na Rendes'ie. Była faworytką weekendowych zawodów, w których startowaliśmy w tej samej klasie. Cykl zawodów między wszystkimi Akademiami w Europie rozpoczynał się u nas, poprzez Włochy, Niemcy, kończąc na Austrii. System punktowy był zachęcający, a drużynowe konkursy cieszyły się największą popularnością. Drużyna AMH była ściśle ustalona, nie było tam miejsca na osoby, które są krótko w Akademii. Wszyscy trzymali mocno kciuki, błąkając się z ogromnymi nadziejami. Jadąc na Paris nie liczyłem na wysokie lokaty, bo wiedziałem, że kolejny etap będę jechał najpewniej na swoim już wierzchowcu, więc moje konto punktowe będzie oczyszczone. Dziedziniec placówki jeszcze nigdy nie tętnił aż takim życiem, różnej narodowości młodzi ludzie wprowadzali ogromne zamieszanie, ale i szczęście, bowiem gdzie nie poszłeś, usłyszałeś radosne tony głosów i śmiechy. Było mi to na rękę, mocno podnosiło moje morale i spokój ducha. Stroje konkursowe przeplatały się z codziennymi ubraniami trenerów, którzy podawali ostateczne rady dla swoich podopiecznych. Idąc z Paris na rozprężalnie nie myślałem, że natknę się na Caroline, która ze spokojną twarzą odbywała ostatnią pogawędkę z Victorem. Podsadził ją, a gdy ta znajdowała się już w siodle, delikatnie zebrała wodzę i wjechała na maneż. Lekko odetchnąłem i wzebrałem wszystkie siły, by dosiąść grzbietu niskiej klaczy, która z ciekawością rozglądała się w każdą stronę. Fukała na dosłownie wszystko i kłusowała w miejscu, podczas gdy dopasowywałem puśliska do swoich nóg. Z delikatną tremą ruszyłem na plac, starając się przy tym nikomu nie zawadzić. Klasa P była dzisiaj chyba najbardziej obłożonym, a zarazem wieńczącym dzień startowy konkursem. Wspaniałe wierzchowce przykuwał spojrzenia każdego, ale to jednak kary ogier wywoływał w każdym uczucie podziwu i zazdrości. Caroline wydawała się z tego faktu zadowolona, niewzruszenie podjeżdżając pod ścianę z publicznością. Pierwszym zawodnikiem okazała się Niemka dosiadająca gorącego kasztana, który wariował i tańczył, zarzucając głową i zagryzając wędzidło. Mały konik miał niesamowicie dużo wigoru i siły, którą pokazywał przy skokach. Dziewczyna jednak wygubiła się w trzyczłonowym szeregu, kończąc przejazd z dwunastoma punktami karnymi.
Dwudziesta piąta Caroline opuściła rozprężalnie, by z dumą przegalopować się po parkurze. Spieniony ogier był pod jej pełną kontrolą, rytmicznie wykonując kolejne skoki galopu. Publiczność bardzo szybko ożyła, dając głośne wiwaty jeszcze przed rozpoczęciem przejazu dziewczyny. Pierwsza stacjonata została pokonana bezbłędnie, karosz był skupiony i tryskał energią, puszczając baranek za barankiem, wesoło bijąc przy tym ogonem. Wykonywał serie lotnych zachwycając wręcz innych trenerów. Przy samym płocie stał jego dumny właścicieł, który wiwatował chyba najgłośniej ze wszystkich. Trzeba było przyznać, że ukuło mnie to, bo to ja powinienem stanąć tam i zagrzewać młodą kobietę do boju. Caroline znakomicie dawała sobie radę, nie zrzucająć również najtrudniejszej kombinacji. Krzywe linie nie robiły na niej wrażenia, a tempo jej jazdy zaskutkowało poprawnym czasem.
- Pierwszy zerowy przejazd należy do Caroline Wilson na niesamowitym ogierze Randes Vous! - wykrzyknął do mikrofonu spiker. Mimowolnie się uśmiechnąłem, gdy zobaczyłem zadowoloną twarz dziewczyny, która zjeżdżając z kwarcu klepała swojego rumaka. Moje serce przyspieszyło, gdy zdałem sobie sprawę, że nadszedł czas na mój przejazd.
- Kurwa. - warknąłem pod nosem, gdy usłyszałem, że drąg zawieszony na ostatniej przeszkodzie głucho odbił się od podłoża. Zacisnąłem zęby i oddałem luźniejszą wodze kobyle, która spieniona od potu rozluźniła się i dziarsko wykonywała okrężenie w galopie. Przeklinałem w myślach swoją o wiele za wolną reakcję, która skutkowała zdecydowanie za bliskim odbiciem. Paris nie miała szansy na wyratowanie naszej pary. Zwolniłem do stępa i na kompletnie luźnej wodzy wyjechałem na trawę, by rozstępować klacz w cichszym środowisku. Kilka osób również skorzystało z tej możliwości, a wśród nich była także Caroline. Bez wahania podjechałem do niej, mimo tego, że rozmawiała właśnie z Victorem. Cudownie obserwowało się wszystkich pasjonatów, którzy rozpoczęli zaciekłą analizę swoich błędów, które skutkowały punktami karnymi.
- Gratuluję Caroline, naprawdę niesamowity przejazd. - uśmiechnąłem się.
Caroline? Czy Ty zechcesz mi odpisać? ♡
1004 słowa = 6 punktów
wtorek, 10 grudnia 2019
poniedziałek, 9 grudnia 2019
Od Caroline C.D Harry'ego
Na drodze do bezproblemowego pojednania stała wrodzona złośliwość, która była jedną z najbardziej wyróżniających się cech mojego uwikłanego usposobienia. Niczym nieunikniona zmora przebijała się przez tumult narastających myśli, sprawiając, że z trudem wyobrażałam sobie połączenia definicji sielanki w odniesieniu do łączącej mnie z szatynem relacji. Kontrargumentem było moje odniesienie do naszych ostatnich stosunków – wzajemne utrudnianie sobie życia było brutalne i w gruncie rzeczy całkowicie zbędne. Choć zapewniało poczucie pozornej satysfakcji, to na dłuższą metę opatrywało mój umysł w ciążące wyrzuty sumienia i piętrzące się rozgoryczenie. Przełknięcie godności sprawiało mi lekką trudność, jednak zamierzałam przyznać rację mężczyźnie w słusznym celu. Nie ukrywałam w dodatku, że jego błagalny ton połechtał moje poczucie własnej wartości. Westchnąwszy, zebrałam się w sobie, by wysnuć propozycję.
- Co powiesz na to, żebyśmy spotkali się u mnie za godzinę? Będziemy mogli porozmawiać w spokoju o naszych koleżeńskich układach.
Harry delikatnie odetchnął, jakby niewielki kamień spadł mu z serca. Nim się obejrzałam, z jego ust wypłynęła aprobata, a on sam chwilę później zniknął ze stajennego pomieszczenia. Odkładając nasze spotkanie odrobinę w czasie, zyskałam możliwość ochłonięcia i spokojnego zastanowienia się nad ewentualnym przebiegiem czekającej nas konwersacji. Bałam się jednakże nieprzewidywalności szatyna, który niejednokrotnie zaskakiwał mnie swoją nienaturalną zmiennością.
Układanie sprzętu wałacha zdawało się mnie odprężać. Próbowałam wypierać ze świadomości lekkie zestresowanie, choć przychodziło mi to z marnym i zaledwie chwilowym skutkiem. Na szczęście wciąż potrafiłam doceniać otaczającą mnie rzeczywistość i jej przyziemne, ale urokliwe elementy, takie jak pobłyskujące sprzączki, zapach trawy po deszczu czy nawet samą myśl o tym, że już za krótki moment miałam skierować swe kroki do własnego, przytulnego lokum. Zamiast analizować łączące mnie z szatynem relacje, wolałam zaprzątać głowę znacznie bardziej prozaicznymi zjawiskami, byleby tylko nie nabyć lęku przed rozmową z niezwykle ważnym dla mnie mężczyzną. Wisienką na torcie wyciszenia była krótka wizyta w boksie Hollywooda. Nie lubiłam zaglądać do jego boksu, gdy poddawał się konsumpcji jakiegokolwiek posiłku, jednak sytuacja wydawała się wyjątkowa. Uchyliłam więc wrota prowadzące do jego własnego zakamarka, przerywając mu spożywanie kolacji. Moja obecność nie wywarła co prawda na nim zbyt dużego wrażenia, ale przyjęłam to wręcz z ulgą – podczas gdy on oddawał się opróżnianiu żłobu, ja powolnie gładziłam jego muskularną, cieplutką szyję. Dotykanie mięciutkiej sierści siwka było jedną z najlepszych form oddechu.
Jednak wkrótce udałam się do pokoju, wiedząc, że powinnam doprowadzić się do choćby względnego porządku. Zrzuciwszy więc z siebie całą garderobę, z ulgą zajęłam miejsce w swojej narożnej wannie, która była jednym z najbardziej cenionych przeze mnie elementów wyposażenia całego pokoju. Uwielbiałam na wpół leżąco sączyć w niej lampkę taniego, białego wina, wsłuchując się w charakterystyczny szum spływającej do wanny wody czy przemyśliwać w niej wątpliwy sens swojej egzystencji. Wtedy także najchętniej oddałabym się drobnej chwili relaksu, ale ciążyło na mnie poczucie nadanej obietnicy. Umyłam więc prędko swoje włosy, by nie nosiły na sobie już stajennego zapachu i z niewielką gracją opuściłam niezwykle wygodną armaturę.
Fakt, że jak zwykle niezbyt dobrze rozplanowałam powierzony mi czas, nie sprawił, że drgnęła mi choćby jedna powieka. Przyzwyczajona do swoich zastraszająco złych umiejętności organizacyjnych, uprzątnęłam tylko powierzchownie lokum, by nie stracić wizerunku wyjątkowo dobrze uporządkowanej istoty, co było jedną z nierzetelnych krążących plotek na mój temat. Naturalnie wszystkie moje starania musiały pójść na marne, a los postanowił ze mnie doszczętnie zakpić – nie dość, że byłam dopiero na drodze do stworzenia reprezentatywnego wizerunku mojego pokoju, to jeszcze Harry musiał zjawić się o piętnaście minut za wcześnie. Przywitałam więc go w samym szlafroku, podsuwając mu pod nos kubek kawy, by miał się czym zająć.
- Wszystkich tak witasz? – Mruknął z nutką rozbawienia, choć czułam, że niespecjalnie podobała mu się wizja mnie otwierającej komuś innemu drzwi w takim wydaniu. Postanowiłam delikatnie uprzykrzyć mu życie, zanim przeszliśmy do poważniejszej rozmowy.
- Tylko tobie i Victorowi. – Odparłam beztrosko, znikając za drzwiami prowadzącymi do łazienki. W ekspresowym tempie narzuciłam na siebie cieplutką, beżową bluzę i najwygodniejsze dresy, licząc na to, że szatyn nie przestraszy się, widząc mnie w takim wydaniu.
Próbowałam się dobrze nastawić do rozmowy, której wizja niemalże wisiała w powietrzu. Zaczynałam się jednak coraz bardziej stresować, a obecność mężczyzny tylko dodatkowo potęgowała to uczucie. Śmiałam mimo to podejrzewać, że bez niego istnienie tej dyskusji mogłoby być nieco utrudnione. Odetchnąwszy z trudem, usiadłam na swoim sporym łóżku, opierając się o sąsiadującą z nim ścianę.
- Nie do końca wiem, jak miałoby to wyglądać. – Zaczęłam powoli, ważąc na każde ze słów. – Byliśmy w końcu razem i doskonale wiesz, jaki zyskaliśmy rezultat całej tej sytuacji. Po prostu nie wiem, czy jesteśmy w stanie utrzymywać czysto przyjacielskie relacje, bo z jednej strony odczuwamy do siebie coś więcej, a z drugiej potrafimy być dla siebie okrutni. Jest mi po prostu niewyobrażalnie ciężko, Harry, nie chcę cię ranić, ale nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy wrócić do siebie i udawać, że to wszystko nie miało miejsca.
- Rozpamiętywanie też nie ma większego sensu. – Zauważył słusznie, wpatrując się w parującą ciecz. Blask wpadającego do pokoju światła księżyca oświetlał profil jego twarzy, ukazując niezwykle męskie rysy. Przyglądanie się mu na nowo obudziło we mnie wszystkie uczucia, burząc każdy ochronny mur, który zdołałam zbudować dookoła siebie w ciągu ostatniego roku. Ostrożnie, nie zamierzając ponownie zepsuć sytuacji, podeszłam do szatyna i usiadłam na oparciu fotela, który zajmował. Zyskując jego uwagę, sięgnęłam po dużą, ciepłą dłoń mężczyzny, chowając ją w swoich, dużo mniejszych. Mimowolnie na moją twarz wstąpił lekki uśmiech.
- Wciąż cię kocham, wiesz? Ale jestem zraniona, całkowicie zagubiona i straciłam do ciebie całe zaufanie. – Niemalże wyszeptałam, nie odwracając wzroku od naszych dłoni. – Nie chcę cię stracić ani choćby wyobrażać sobie, że mógłbyś stworzyć związkiem z kimś innym, mimo tego, że życzę ci wszystkiego, co najlepsze. Wszystko byłoby banalnie proste, ale boję się powtórki i tego, co może się stać, jeśli wrócilibyśmy do siebie. Chyba nie jestem na to gotowa, musielibyśmy dążyć do tego małymi krokami, ale czy to w zasadzie jest tego warte? Może powinniśmy jednak spróbować związać się z kimś innym? Jeśli to miałoby coś ułatwić, jestem gotowa wyjechać stąd na kilka miesięcy albo na stałe. Nie wiem, Harry, dlaczego to wszystko musiało się stać? To tak bardzo boli… - Szeptając ostatnie słowa, podniosłam się z oparcia, by zatrzymać się przy oknie i zaczerpnąć świeżego powietrza.
Harry?
1012 słów = 6 punktów
Od Aidena C.D Caroline
- Nie jest moją winą dosiadanie mniej doświadczonego i młodszego od Twojego wierzchowca, konia. - odchrząknąłem, wstrzymując klacz do kłusa, by już po chwili wyciszać ją w stępie. Velvet wyjątkowo spociła się podczas tej pracy, ale siwka wykazała się dziś niesamowitym zaangażowaniem i wysłuchiwaniem moich wszystkich poleceń. Velvka jest uroczym koniem, z którym jednak nie jestem w stanie związać jakiegokolwiek wejścia w przyszłość, bowiem mimo ogromnego potencjału, nie odpowiadała mi swoimi flegmatycznymi reakcjami i brakiem jakiegokolwiek własnego zdania, była taką przemiłą krówką, która miała bardzo dobre rokowania na zostanie wyśmienitym profesorem dla młodszych, lub mniej doświadczonych jeźdźców. Wracając z chmur, posłałem spojrzenie naburmuszonej Caroline, która szykowała się najpewniej do ostatniego już ćwiczenia na tej jeździe. Nie raczyła mi żadną odpowiedzią, kończąc tym rozpoczynającą się dopiero słowną potyczkę. Ostatnie dwa tygodnie w naszej relacji było prawdziwą katorgą, dochodziło do wielokrotnego uprzykrzania sobie codziennego funkcjonowania. Rozpoczęliśmy coś w rodzaju Zimnej Wojny, walcząc o lepsze wyniki, nie tylko w jeździectwie, ale i również w nauce. Nie będąc złudnym, w tym drugim, dziewczyna zdecydowanie mnie przewyższała. Nigdy nie poczuwałem się odpowiedzialny do regularnej nauki i ślęczenia godzinami nad jedną z książek, którą zalecił nam do przeczytania wykładowca anatomii. W jeździectwie szliśmy łeb w łeb, ale to tak naprawdę Caroline miała większe możliwości na osiągnięcie najwyższych poziomów. Miała o wiele lepszą głowę, była spokojniejsza, a przede wszystkim cierpliwsza. Nigdy nie widziałem jej na koniu, gdy była wściekła przez źle wykonane zadanie. Zawsze konsekwentnie brnęła do wykonania go na co najmniej ocenę bardzo dobrą. Było w tym coś, czego jej zwyczajnie zazdrościłem, bowiem ja bardzo często dawałem ponieść się negatywnym emocjom, psując sobie tym samym cały, ale to calutki trening. Chciałbym się kiedyś nauczyć tej cierpliwości, ale nadal nawet nie marzyłem o przełamaniu w sobie jakiejś bariery, bo ani ja, ani nikt inny nie był w stanie mi w tym pomóc, a nawet dać jakiejkolwiek porady odnośnie tego. Można powiedzieć, że podczas mojego związku z Caroline, byłem wyjątkowo wyciszony, niepodatny na wpływy otoczenia, ale to co kiedyś łączyło mnie z szatynką, prawdopodobnie już nigdy nie zechce do tego samego stanu rzeczy wrócić. Z każdym dniem zaczynało mnie to boleć coraz bardziej, odruchowo broniłem się przed tym uczuciem, próbując jak najbardziej uprzykrzyć sobie postać całej Caroline, lecz nie potrafiłem dostrzec w niej dosłownie żadnej zawadzającej mi rzeczy. Cholernie irytująca sprawa, która chyba z moim podejściem nie miała żadnego wyjścia, prócz przetrwania tego. Zanim się obejrzałem, zmuszony zostałem do opuszczenia grzbietu drobnej kobyłki. Poklepałem spoconą szyję i pochwaliłem słownie siwkę, z lekkim szokiem zauważając, że na hali pozostałem tylko ja i Caroline, która z zawziętością próbowała poluźnić popręg. Chyba na jej nie szczęście, nie miała wystarczającej siły, by podciągnąć jeszcze odrobinę jedną z przystuł. Biorąc jak największy łyk powietrza, pozostawiłem Velvet na środku i ujeżdżalni, bezgłośnie podchodząc do siwego wałacha. Lekko przesuwając kobietę, sprawnym ruchem wypiąłem sprzączkę, by następnie bolcem trafić w o dwie niższe dziurki.
- Nie ma za co. - mruknąłem kąśliwie prosto do ucha szatynki, która niewzruszenie wpatrywała się w siwą sierść Hollywooda. Zadowolony ze swoich poczynań, chwyciłem po raz kolejne brązowe wodze i opuściłem halę, by ze spokojem udać się do kameralnej stajni koni dzierżawionych. Wykorzystując spory dystans do przejścia, przepraszając kobyłkę obok, z ciasnej kieszeni wyciągnąłem jednego papierosa i ośmieliłem się go podpalić, by z dużą starannością wypuszczać dym w kierunku przeciwnym, aniżeli klacz się znajdowała i kroczyła. Zniżyła swój łeb niemalże do samej kostki brukowej i bardzo niechętnie człapała do stajni, sprawiając wrażenie równie mocno opadniętej z sił co ja. Racząc się ostatnimi dawkami nikotyny, wyrzuciłem jak najdalej niedopałek i wkroczyłem na stajenny korytarz, z ucieszeniem twierdząc o braku jakichkolwiek innych uczniów. Nie było mi jednak dane się tym cieszyć, bowiem chwilę po mnie, do stajni wkroczyła szatynka w towarzystwie konia złudnie podobnego do mojej podopiecznej. Obrzuciła mnie tylko natychmiastowym spojrzeniem i ruszyła w dalszą drogę do odpowiedniego bosku. Rozsiodływanie Velvet poszło tak samo, jak zazwyczaj, czyli bardzo sprawnie i bez żadnych ekscesów z jej strony. Ostatni raz pogładziłem jej sierść i nagrodziłem kawałkiem marchwi, by w końcu móc odłożyć cały jej sprzęt, który swoją drogą na pewno nie należał do tych najnowszych. Najniższy wieszak przysporzył mojemu kręgosłupowi nie lada problem, z racji na to, że ostatni trening na Paris zakończył się niezłym rąbnięciem prosto w stojący na naszej drodze okser. Nie wymierzając totalnie odległości, kompletnie zdałem się na wyczucie klaczy, która nie miała ochoty mnie wyratować. Zapamiętałem tylko mocne przytupnięcie i trzask rozpadających się stojaków, które ważąc swoje, miały szczęście dognieść mnie do wilgotnego kwarcowego podłoża. Na szczęście po kolejnym najechaniu na przeszkodę, została ona wzorowo pokonana, dając wiele radości mojemu trenerowi, jak i mi. Nieudolnie starałem się ograniczać wszystkie swoje ruchy, by jak najmniej wykorzystującym mnie gestem, zawiesić siodło na drewnianym wieszaku. Po skończonej czynności poderwanie się do góry, zajęło mi dobre pięć minut. Umycie zaschniętej już śliny, było niesamowicie ciężkie, szczególnie na fakt nieco podniszczonej już gumy na wędzidle Velvet. Zaschnięte kawałki marchwi wepchnęły się w największe zakamarki, skutecznie utrudniając mi ich wyczyszczenie, nawet zużytą już nieco szczoteczką do zębów. Nie mając jednak ochoty na dalsze walki z wiatrakami, odwiesiłem je na wyznaczony haczyk i wygładziłem, by dobrze wkomponowało się na tle jasnej, mocno przybrudzonej już ściany siodlarni. Zarzucając jeszcze czaprak na kaloryfer, odrzuciłem jeszcze ochraniacze z futerkiem na ten najcieplejszy i z radością stwierdziłem, że moja praca została już zakończona. Szkoda, że do siodlarni wpadła jeszcze Caroline, która bezszelestnie próbowała przepchać się do wyznaczonych miejsc do przechowywania sprzętu jej dzierżawionego wierzchowca. Stwierdzając, że nadszedł już czas na skończenie tych dziecięcych przepychanek, utrudniłem jej drogę i niewzruszony śledziłem każdy ruch szatynki. Zmuszając dziewczynę do spojrzenia mi prosto w oczy, lekko uniosłem jej podbródek, by nie próbowała unikać naszej konfrontacji. Ciężko było mi się jakkolwiek odezwać, ale pełniąc tutaj funkcję starszego, poprawiłem rękaw polówki, a gdy już miałem zacząć mówić, Caroline przerwała mi lekkim parsknięciem.
- Dobra, Caroline, koniec tej zabawy, bo jakby nie patrzeć, jesteśmy już dorosłymi ludźmi, szczególnie naciskając na mnie. Nie czas na nastoletnie przepychanki, a raczej normalną rozmowę, z racji na to, że mieliśmy w końcu odzyskiwać naszą koleżeńską relację. - Tutaj otoczyłem wyrażenie 'koleżeńską relację' gestem palców robiących za cudzysłów. - Czy możemy wreszcie odpuścić? Zacząć rozmawiać? Być normalnymi ludźmi, którzy nie podkładają sobie kłód pod nogi? Wiem, że sam tak robiłem, ale zrozumiałem to i odpuszczam, jako ten mądrzejszy. - zaśmiałem się i posłałem jej błagalne spojrzenie.
Caroline?
1045 słów = 6 punktów
- Nie ma za co. - mruknąłem kąśliwie prosto do ucha szatynki, która niewzruszenie wpatrywała się w siwą sierść Hollywooda. Zadowolony ze swoich poczynań, chwyciłem po raz kolejne brązowe wodze i opuściłem halę, by ze spokojem udać się do kameralnej stajni koni dzierżawionych. Wykorzystując spory dystans do przejścia, przepraszając kobyłkę obok, z ciasnej kieszeni wyciągnąłem jednego papierosa i ośmieliłem się go podpalić, by z dużą starannością wypuszczać dym w kierunku przeciwnym, aniżeli klacz się znajdowała i kroczyła. Zniżyła swój łeb niemalże do samej kostki brukowej i bardzo niechętnie człapała do stajni, sprawiając wrażenie równie mocno opadniętej z sił co ja. Racząc się ostatnimi dawkami nikotyny, wyrzuciłem jak najdalej niedopałek i wkroczyłem na stajenny korytarz, z ucieszeniem twierdząc o braku jakichkolwiek innych uczniów. Nie było mi jednak dane się tym cieszyć, bowiem chwilę po mnie, do stajni wkroczyła szatynka w towarzystwie konia złudnie podobnego do mojej podopiecznej. Obrzuciła mnie tylko natychmiastowym spojrzeniem i ruszyła w dalszą drogę do odpowiedniego bosku. Rozsiodływanie Velvet poszło tak samo, jak zazwyczaj, czyli bardzo sprawnie i bez żadnych ekscesów z jej strony. Ostatni raz pogładziłem jej sierść i nagrodziłem kawałkiem marchwi, by w końcu móc odłożyć cały jej sprzęt, który swoją drogą na pewno nie należał do tych najnowszych. Najniższy wieszak przysporzył mojemu kręgosłupowi nie lada problem, z racji na to, że ostatni trening na Paris zakończył się niezłym rąbnięciem prosto w stojący na naszej drodze okser. Nie wymierzając totalnie odległości, kompletnie zdałem się na wyczucie klaczy, która nie miała ochoty mnie wyratować. Zapamiętałem tylko mocne przytupnięcie i trzask rozpadających się stojaków, które ważąc swoje, miały szczęście dognieść mnie do wilgotnego kwarcowego podłoża. Na szczęście po kolejnym najechaniu na przeszkodę, została ona wzorowo pokonana, dając wiele radości mojemu trenerowi, jak i mi. Nieudolnie starałem się ograniczać wszystkie swoje ruchy, by jak najmniej wykorzystującym mnie gestem, zawiesić siodło na drewnianym wieszaku. Po skończonej czynności poderwanie się do góry, zajęło mi dobre pięć minut. Umycie zaschniętej już śliny, było niesamowicie ciężkie, szczególnie na fakt nieco podniszczonej już gumy na wędzidle Velvet. Zaschnięte kawałki marchwi wepchnęły się w największe zakamarki, skutecznie utrudniając mi ich wyczyszczenie, nawet zużytą już nieco szczoteczką do zębów. Nie mając jednak ochoty na dalsze walki z wiatrakami, odwiesiłem je na wyznaczony haczyk i wygładziłem, by dobrze wkomponowało się na tle jasnej, mocno przybrudzonej już ściany siodlarni. Zarzucając jeszcze czaprak na kaloryfer, odrzuciłem jeszcze ochraniacze z futerkiem na ten najcieplejszy i z radością stwierdziłem, że moja praca została już zakończona. Szkoda, że do siodlarni wpadła jeszcze Caroline, która bezszelestnie próbowała przepchać się do wyznaczonych miejsc do przechowywania sprzętu jej dzierżawionego wierzchowca. Stwierdzając, że nadszedł już czas na skończenie tych dziecięcych przepychanek, utrudniłem jej drogę i niewzruszony śledziłem każdy ruch szatynki. Zmuszając dziewczynę do spojrzenia mi prosto w oczy, lekko uniosłem jej podbródek, by nie próbowała unikać naszej konfrontacji. Ciężko było mi się jakkolwiek odezwać, ale pełniąc tutaj funkcję starszego, poprawiłem rękaw polówki, a gdy już miałem zacząć mówić, Caroline przerwała mi lekkim parsknięciem.
- Dobra, Caroline, koniec tej zabawy, bo jakby nie patrzeć, jesteśmy już dorosłymi ludźmi, szczególnie naciskając na mnie. Nie czas na nastoletnie przepychanki, a raczej normalną rozmowę, z racji na to, że mieliśmy w końcu odzyskiwać naszą koleżeńską relację. - Tutaj otoczyłem wyrażenie 'koleżeńską relację' gestem palców robiących za cudzysłów. - Czy możemy wreszcie odpuścić? Zacząć rozmawiać? Być normalnymi ludźmi, którzy nie podkładają sobie kłód pod nogi? Wiem, że sam tak robiłem, ale zrozumiałem to i odpuszczam, jako ten mądrzejszy. - zaśmiałem się i posłałem jej błagalne spojrzenie.
Caroline?
1045 słów = 6 punktów
Od Caroline C.D Harry'ego
Adekwatne zareagowanie na przeprosiny mężczyzny sprawiło mi niemałe trudności. Nie do końca wiedziałam, jak powinnam była się zachować, by wszystko potoczyło się w odpowiednim kierunku, bo niespodziewana konfrontacja z szatynem niekoniecznie była mi na rękę. Próbowałam wyprzeć ze świadomości ostatnie łączące nas wydarzenie i potraktować go z rezerwą, ale widok Harry’ego był jak zimny prysznic, rujnujący wszelkie moje wcześniejsze założenia. Nie wykazałam co prawda choćby cienia sprzeciwu, gdy odciągnął mnie do niezajmowanej przez nikogo siodlarni, jednak zaburzyło to moje opanowanie, a same przeprosiny nie wywarły na mnie większego wrażenia. Słuchaniu jego słów z całą pewnością nie towarzyszyły pozytywne emocje czy nawet nikła chęć pojednania. Z trudnością przychodziło mi założenie, że wyznanie mogło być autentyczne.
- Potrzebuję czasu. – Spokojnym, wyciszonym tonem odezwałam się w końcu, nie patrząc jednakże w kierunku swojego rozmówcy. – Wszystko potoczyło się tak absurdalnie szybko i…
- Fantastycznie, Caroline. – Prychnął, w zirytowaniu wywierając we mnie przenikliwe spojrzenie. Ton jego głosu wyprowadzał mnie z równowagi i sprawiał, że także miałam ochotę wykrzyczeć mu, co o tym wszystkim myślę. Byłam tego niewiarygodnie bliska. – Zacznijmy od nowa siebie unikać, to świetny pomysł.
- Słucham? – Oburzona uległam pokusie przyjrzenia się tęczówkom mężczyzny, pogardliwie śmiejąc się z absurdalności jego wybuchu. Z politowaniem pokręciłam głową. – Na tym miały polegać twoje przeprosiny?
- Ja też byłem pijany, Caroline. Nie możesz siebie tym usprawiedliwiać.
- Gratuluję Ci, egoistyczny dupku. Zyskałeś moje dozgonne uznanie! – Czując ogarniającą mnie wściekłość, cofnęłam się, by zwiększyć między nami odległość. – Nigdy nie spotkałam kogoś tak wyrachowanego. Pobiłeś nawet moją matkę, a to niezwykłe osiągnięcie.
Nie powstrzymywałam już dłużej jadu, którym wręcz przesiąkały moje słowa.
- Jak śmiesz najpierw mnie przepraszać, by chwilę później nie zaakceptować tego, że potrzebuję poukładać to w swojej głowie? To nie takie proste jak myślisz. Nie wystarczy schować dumy do kieszeni i przede mną klęknąć, żebym rzuciła ci się na szyję i obiecywała jakąś dozgonną miłość.
- Więc dalej chcesz się mną bawić? Patrzeć, jak cię ubóstwiam, pozwalać mi się do siebie zbliżać, by w końcu mnie odrzucić, choć doskonale zdajesz sobie sprawę z moich uczuć?
- To może mam się zmuszać do miłości? Kłamać ci prosto w oczy, że wszystko jest w porządku i możemy do siebie wrócić?
- Zajebiście. – Uderzył otwartą dłonią w znajdującą się tuż obok niego ścianę, robiąc tym samym niewielkie miejsce w przejściu na stajenny korytarz. Nie zastanawiałam się dwa razy. Pełna frustracji, żalu i gniewu wyminęłam go w progu, nie oglądając się za siebie. Tylko usłyszałam jeszcze, jak szatyn trzasnął drzwiami przy wychodzeniu z siodlarni. Wyglądało na to, że nieszczególnie interesował go fakt, że nie znajdowaliśmy się sami w budynku – już pomijając oczywistą obecność koni, to przechodząc wzdłuż boksów, napotkałam na przynajmniej czterech innych uczniów. Nie musiałam się upewniać, by wiedzieć, że zwróciliśmy na siebie uwagę tą zjawiskową wymianą zdań.
Swoje kroki skierowałam do sąsiedniej, dużo bardziej kameralnej stajni. Stał w niej siwek, który od ponad roku coraz bardziej skradał moje serce. Hollywood był wciąż dzierżawionym przeze mnie wałachem, jednak nasze treningi nieszczęśliwie legły w gruzach – wierzchowiec postanowił nabawić się paskudnej kontuzji podczas jednej z pastwiskowych gonitw. W mojej głowie wciąż brzmiały słowa weterynarza, uważającego za cud to, że siwek nie wymagał szeregu operacji - skończyło się zaledwie na czteromiesięcznym areszcie w boksie i kilku dość inwazyjnych zabiegach. Nie dawano co prawda gwarancji na to, że mógł ponownie osiągnąć swoją poprzednią świetność, ale mimo tego nie traciliśmy nadziei, od niecałego miesiąca wdrażając wałacha ponownie do lekkiego użytkowania.
Głaskanie jego czyściutkiego grzbietu koiło moje nerwy. Stojąc w stajni, do której rzadko zapuszczali się nieproszeni goście, z łatwością mogłam choćby na chwilę porzucić nękające mnie problemy i wyciszyć się, ofiarując należytą uwagę Hollywoodowi. Wydawało się, że moje wizyty także sprawiały mu przyjemność. Odkąd zaczęliśmy razem pracować, zdążył przyzwyczaić się do mojej obecności, niejednokrotnie witając mnie radosnym rżeniem. Zresztą, doskonale wiedział, że każde moje odwiedziny nosiły za sobą szansę otrzymania drobnej ilości przysmaków.
Od feralnej konfrontacji ze Stylesem minęły, niezwykle dłużące się, dwa tygodnie. Nie zamieniliśmy w ciągu nich ani jednego słowa, nie obdarzając się zarówno powitaniami, jak i niezobowiązującymi zwrotami, gdy stawaliśmy sobie na drodze. W dzielących nas stosunkach trudno było o jakąkolwiek grzeczność, bo nie tyle zaczęliśmy siebie unikać, ile nawet uprzykrzać sobie codzienność na każdym możliwym kroku. Nie było mowy o pracy zespołowej czy przekazaniu sobie choćby najistotniejszych informacji.
Łączyły nas jeszcze treningi. Jeśli chodzi o jeździectwo, szliśmy za sobą łeb w łeb – kłótnia dodatkowo napędziła rywalizację, która nieformalnie miała zostać zweryfikowana na nadchodzących zawodach. Pewności dodawał mi fakt, że Victor zaproponował mi wystartować w nich na swoim wierzchowcu, który, odpowiednio poprowadzony, był niemalże kluczem do sukcesu. Ostatnio jednak czułam się na nim jak na tykającej bombie, z pokorą wysiadując każde jego bryknięcia i objawy źrebięcej wręcz radości. Poza treningami na nieprzewidywalnym Rendesie prowadzonymi przez samego stajennego, przygotowującego się do zdania egzaminu na instruktora, jeździłam jeszcze na Hollywoodzie. Wyglądało na to, że odzyskiwał on swoją świetność, a zwiększany stopniowo czas, w którego trakcie mogliśmy galopować, przyprawiał go niespełna o euforię. W spokoju mogłam szlifować na nim swoje reakcje i oddziaływania, przekładające się na pracę z karym holsztynem.
Z tego, co było mi wiadomo, Harry zyskał możliwość wystartowania na Paris. Wątpiłam w to, by zbyt długo zastanawiał się nad podjęciem decyzji w tej sprawie – klacz była jego faworytką, a on sam wciąż był jeszcze przed kupnem własnego wierzchowca.
Pozostawała także kwestia Velvet. Nie wiedziałam co prawda dokładnie o szczegółach sytuacji, ale szatyn pojawiał się jeszcze czasami na treningach, dosiadając ośmiolatkę. Delikatnie zazdrościłam mu możliwości pełnowymiarowej pracy z dzierżawionym przez siebie koniem, jednakże Hollywood rekompensował wszelkie nieprzyjemności. Przerwa dobrze mu zrobiła, korzystnie wpływając na zaangażowanie siwka i jakość treningów.
Tym razem także mieliśmy tę wątpliwą przyjemność dzielenia ze sobą hali. Nie przynosiło to najlepszych rezultatów, bo dogadanie się ze Stylesem graniczyło z cudem. Trener, respektując wdrażanego Hollywooda, zwracał szczególną uwagę na to, by w miarę możliwości dać nam optymalną przestrzeń. Dwójka pozostałych uczniów w pełni to szanowała, czego nie można było powiedzieć o Harrym. Starałam się unikać go jak ognia, próbując jeździć w jak największej od niego odległości, jednakże mężczyzna prosił się niejednokrotnie o konfrontację, która mogła się okazać fatalna w skutkach.
- Czy mógłbyś, do cholery jasnej, przestać wpadać dzikim galopem tuż przed nos mojego konia? – Odkrzyknęłam z narastającą furią, dla dobra siwka zjeżdżając do środka. Nie był zadowolony ze stępowania, podczas gdy inne konie poruszały się ze znacznie większą prędkością. W tym także Velvet.
Hazza?
1042 słowa = 6 punktów
Od Aidena C.D Caroline
Skąpana w świetle księżyca Caroline, wyglądała jeszcze bardziej pięknie niż zazwyczaj. Jej tęczówki delikatnie pobłyskiwały, grając za te niebezpieczne płomyki w oczach kobiety, która obracała się w wodzie i śpiewała ze swoimi towarzyszami zimnej kąpieli. Była niesamowita, a jej uśmiech był po prostu czymś, co spokojnie mogłoby stać się sensem mojego życia, jak i życia Victora, który zniknął z krzesełka obok. Dopijając kolejny kieliszek czystej wódki, dopiero wtedy poczułem, jak bardzo alkohol buzuje w moim organizmie. Posyłając kolejne spojrzenie na dziewczynę, spotkałem się z przyzywającym mnie gestem, więc nie dając ulec namowom, szybko pozbyłem się wierzchniej odzieży, pozostając w samych bokserkach. Lodowata woda wywołała u mnie drżenie, gęsia skórka szybko wystąpiła na moją skórę i wywołała lekkie drżenie mojej szczęki. Nieustępliwie jednak parłem do przodu, próbując przyzwyczaić ciało do niskiej temperatury. Z niemałym zdziwieniem uświadomiłem sobie, na jak dużej głębokości znajduje się towarzystwo morsów. Zaskoczony umiejętnością pływania tych wszystkich pijanych ludzi z lekką dozą obaw, dopłynąłem do nich, dostępując do Caroline, która z lekkością unosiła się na wodzie. Moje dłonie odruchowo spoczęły na jej talii, która idealnie wpasowała się w mój pamiętliwy dotyk. Chłodne ciało, było doskonale skrojone, niesamowite proporcje były czymś, co skradły od razu moje serce i rozum. Zaskoczony brakiem reakcji dziewczyny, uśmiechnąłem się jakby sam do siebie i dołączyłem do śpiewów, które prędzej uchodziłyby za jakieś okrzyki wojenne wikingów. My nie śpiewaliśmy, po prostu próbowaliśmy siebie przekrzyczeć, by to własny głos rozbrzmiewał jak najmocniej, najbardziej dobitnie spośród wszystkich. Dominował jakiś krępy szatyn, któremu z wysiłku wystąpiły rumieńce, nawet przy takich warunkach pogodowych, które lekko mówiąc nie nadawały się na dzienne, a co dopiero nocne pływanie. Okoliczności do całkowitego zażegnania toporu wojennego między mną, a Caroline, były tak sprzyjające, że gdyby nie fakt otaczających nas ludzi, z prędkością światła rzuciłbym się na jej szyję, by móc usłać ją milionem pocałunków, jak to miałem w zwyczaju. By znowu zaznać miękkości skóry, która znajdowała się na mostku szatynki, który tak bardzo zwykłem uwielbiać, ba, nadal go uwielbiałem. Koronkowa bielizna nie powstrzymywała żadnych moich zamiarów, a wręcz zachęcała do ich wykonania. Z coraz to bardziej narastającą siłą, zaciskałem dłonie na bokach dziewczyny, spotykając się raczej z aprobatą do moich działań. Lekko oplotła moją szyję, splatając smukłe palce wokół niej, by całkowicie przylec do mojego ciała i pobudzać jeszcze bardziej wszystkie moje zmysły, które i tak były już na granicy swoich możliwości. Nie wiedząc, jakie zamiary mną kierowały, objąłem dziewczynę pod nogami by móc unosić ją na swoich dłoniach i zacząłem koślawo płynąc do brzegu, bliżej niego już iść i z uśmiechem na ustach wpatrywać się w oczy zaczarowanej Caroline, która przyciskała swój policzek do mojej klatki piersiowej. Kierując się do małego budyneczku, który stał akurat wolny, coraz bardziej narastała we mnie ochota zdarcia pozostałego ubioru z ciała brązowookiej. Ociekając wodą wpadliśmy do pomieszczenia, by tam od razu przywrzeć do swoich ust. Miękkość warg, która była niezapomniana, znowu spotkała się z moim uczuciem przyjemności i pożądania. Była niesamowita w każdym swoim ruchu, oparta na zagłówku kanapy próbowała nieudolnie dominować, na co ja szybkimi gestami odpowiadałem i coraz bardziej uniemożliwiałem jej jakiekolwiek prawo do głosu w tym co właśnie się działo. Szyby w małym pokoiku zaczęły parować, a nieustająca namiętność wzrastać i wzrastać, jakby nie znajdując żadnych ograniczeń w swojej potędze. Dopiero wtedy dotarło do nas co właściwie robimy, co tak naprawdę robię ja z pijaną do granic możliwości dziewczyną. Sam nie byłem lepszy, bo co chwilę musiałem walczyć o gubioną równowagę. Odstąpiliśmy od siebie jak poparzeni, lustrując się niczym wykrywacze metalu. Dotarło to mnie, jak okropnie się zachowałem, wykorzystując moment słabości kobiety. Caroline miała lekko rozchylone usta, próbując chyba dociec do tego, co my tak naprawdę zrobiliśmy, co ja tak naprawdę jej zrobiłem, jak bardzo znowu skrzywdziłem. Posłała mi pełne rozgoryczenia spojrzenie i wybiegła z budynku, łkając pod nosem. Nie miałem siły, by walczyć z wiatrakami, by znów próbować głupiego wytłumaczenia, które teraz nie miało szans zaistnienia.
- Kurwa. - mruknąłem, siadając na skórzanej kanapie, która nosiła na sobie jeszcze ślady naszych mokrych ciał. Załamany, schowałem swoją twarz w dłoniach, próbując wyjaśnić samemu sobie co strzeliło mi do tego głupiego łba. Z wściekłości na samego siebie zacisnąłem pięści i podrywając się z miejsca uderzyłem w najbliższą ścianę, by choć spróbować wyładowania emocji. Niestety żal i smutek wziął górę, więc skonany i pijany ułożyłem głowę na kanapie, odpływając w krainę snów, próbowałem jeszcze raz ułożyć swoje przeprosiny.
Paląc kolejnego już papierosa, przeklinałem siebie w myślach, za to, że poszedłem na tą plażową imprezę. Obarczałem winą już każdego, organizatora, uczestników, Victora, a dopiero na samym końcu siebie, który był tutaj jedynym winowajcą. Dłonie nie przestawały się trząść, nadal wilgotne włosy sprężyście odbijały się z każdym moim krokiem. Miarowy oddech wydawał się być jedyną spokojną rzeczą, którą zachowałem. Na widok budynku stajni miałem ochotę prędzej zapaść się pod ziemię, aniżeli do niej wejść. Czułem się jak winowajca z krwią na rękach, modląc się w duchu, by nie trafić na szatynkę, która teraz prędzej zaczęłaby latać, aniżeli porozmawiać ze mną. Początkowo wszystko szło dobrze, kilka napotkanych przeze mnie osób przywitało się i posyłało lekkie uśmiechy. Zaczerwienione, podkrążone oczy wskazywały na takiego samego kaca, który również w mojej głowie urządzał sobie wybitnie dobrą imprezę. Ciche parsknięcia wszystkich koni działały na mnie kojąco, rumaki emanowały spokojem, gdy z cierpliwością przeżuwały kolejne kęsy zielonego siana, którego zapach pięknie roznosił się po wybitnie wielkim budynku. Nie spodziewałem się kruczoczarnego Victora, który bezgłośnie przywitał się ze mną zbiciem piątek, przysyłając mi ciepłe spojrzenie. Zaskoczony takim przywitaniem brnąłem do siodlarni, zastanawiając się w duchu, czemu Caroline nie poinformowała go o moim tak naprawdę bestialskim zachowaniu. Wszystko szłoby wręcz idealnie, póki nie wpadła na mnie mała postać, postać, która była doskonale mi znana. Caroline poderwała wzrok do góry, wlepiając go w moje oczy, które uciekały, próbując znaleźć inny punkt zawieszenia. Nabrałem większej dawki powietrza i złapałem dłoń dziewczyny, zaciągając ją do pustej siodlarni pachnącej świeżo napastowaną skórą. Nie potrafiłem zebrać w sobie wystarczającej ilości odwagi, by zacząć swoje przeprosiny.
- Chcesz mi coś powiedzieć, czy znów skorzystać z okazji tego, że jestem pod wpływem alkoholu? Bo muszę Cię zmartwić, dzisiaj jeszcze nic nie wypiłam. - warknęła, odgarniając swoje włosy.
- Chcę Cię po prostu przeprosić. W żadnym wypadku nie chciałem zrobić Ci krzywdy, po prostu zatraciłem się w chwili. Sam byłem okropnie pijany, więc nie panowałem nad swoimi działaniami. Chciałem cofnąć się do czasów, gdy miałem Cię na wyciągnięcie ręki, a swoimi zachowaniami oddalam to coraz bardziej ze swojego zasięgu. Tak bardzo przepraszam, naprawdę nie chciałem.
Caroline?
1068 słów = 6 puntków
- Kurwa. - mruknąłem, siadając na skórzanej kanapie, która nosiła na sobie jeszcze ślady naszych mokrych ciał. Załamany, schowałem swoją twarz w dłoniach, próbując wyjaśnić samemu sobie co strzeliło mi do tego głupiego łba. Z wściekłości na samego siebie zacisnąłem pięści i podrywając się z miejsca uderzyłem w najbliższą ścianę, by choć spróbować wyładowania emocji. Niestety żal i smutek wziął górę, więc skonany i pijany ułożyłem głowę na kanapie, odpływając w krainę snów, próbowałem jeszcze raz ułożyć swoje przeprosiny.
Paląc kolejnego już papierosa, przeklinałem siebie w myślach, za to, że poszedłem na tą plażową imprezę. Obarczałem winą już każdego, organizatora, uczestników, Victora, a dopiero na samym końcu siebie, który był tutaj jedynym winowajcą. Dłonie nie przestawały się trząść, nadal wilgotne włosy sprężyście odbijały się z każdym moim krokiem. Miarowy oddech wydawał się być jedyną spokojną rzeczą, którą zachowałem. Na widok budynku stajni miałem ochotę prędzej zapaść się pod ziemię, aniżeli do niej wejść. Czułem się jak winowajca z krwią na rękach, modląc się w duchu, by nie trafić na szatynkę, która teraz prędzej zaczęłaby latać, aniżeli porozmawiać ze mną. Początkowo wszystko szło dobrze, kilka napotkanych przeze mnie osób przywitało się i posyłało lekkie uśmiechy. Zaczerwienione, podkrążone oczy wskazywały na takiego samego kaca, który również w mojej głowie urządzał sobie wybitnie dobrą imprezę. Ciche parsknięcia wszystkich koni działały na mnie kojąco, rumaki emanowały spokojem, gdy z cierpliwością przeżuwały kolejne kęsy zielonego siana, którego zapach pięknie roznosił się po wybitnie wielkim budynku. Nie spodziewałem się kruczoczarnego Victora, który bezgłośnie przywitał się ze mną zbiciem piątek, przysyłając mi ciepłe spojrzenie. Zaskoczony takim przywitaniem brnąłem do siodlarni, zastanawiając się w duchu, czemu Caroline nie poinformowała go o moim tak naprawdę bestialskim zachowaniu. Wszystko szłoby wręcz idealnie, póki nie wpadła na mnie mała postać, postać, która była doskonale mi znana. Caroline poderwała wzrok do góry, wlepiając go w moje oczy, które uciekały, próbując znaleźć inny punkt zawieszenia. Nabrałem większej dawki powietrza i złapałem dłoń dziewczyny, zaciągając ją do pustej siodlarni pachnącej świeżo napastowaną skórą. Nie potrafiłem zebrać w sobie wystarczającej ilości odwagi, by zacząć swoje przeprosiny.
- Chcesz mi coś powiedzieć, czy znów skorzystać z okazji tego, że jestem pod wpływem alkoholu? Bo muszę Cię zmartwić, dzisiaj jeszcze nic nie wypiłam. - warknęła, odgarniając swoje włosy.
- Chcę Cię po prostu przeprosić. W żadnym wypadku nie chciałem zrobić Ci krzywdy, po prostu zatraciłem się w chwili. Sam byłem okropnie pijany, więc nie panowałem nad swoimi działaniami. Chciałem cofnąć się do czasów, gdy miałem Cię na wyciągnięcie ręki, a swoimi zachowaniami oddalam to coraz bardziej ze swojego zasięgu. Tak bardzo przepraszam, naprawdę nie chciałem.
Caroline?
1068 słów = 6 puntków
niedziela, 8 grudnia 2019
Od Caroline C.D Harry'ego
Treningi na koniu stajennego zawsze sprawiały mi dużo przyjemności i poczucia satysfakcji. Rosły wierzchowiec wykazywał cechy konia dla mnie wręcz idealnego, oddając całe swoje serce w wykonywaną pracę i postawione przed nim zadania. Uwielbiałam jego ruch, technikę i przecudowny charakter.
Mimo trudnego, gorącego temperamentu, który prezentował na niemalże każdej jeździe, niezadowolenie z ogiera było właściwie niemożliwe do osiągnięcia. Jego zaangażowanie bez dwóch zdań można określić mianem godnego pozazdroszczenia, a codzienne usposobienie rekompensowało każdy najmniejszym problem. Odpowiednio poprowadzony, dawał poczucie pełnej kontroli i z łatwością potrafił współpracować, wyzbywając się charakterystycznej dla siebie dominacji. Zresztą, nie spotkałam jeszcze osoby, która nie ukazałaby swojego zachwytu karym ogierem. Nawet Harry, niespecjalnie wykazujący sympatię wobec jego właściciela, potrafił spojrzeć na wierzchowca z podziwem.
Stwierdzenie, że byłam zadowolona z naszej pracy było stanowczo niewystarczające. Niesamowicie zachwycona chwaliłam konia, by już chwilę później zarzucić na jego grzbiet cieniutką derkę. Postanowiłam pójść w ślady szatyna i zsiąść z siodła, stępując holsztyna w ręku.
Widok Victora wprawił mnie jednak w lekkie zdziwienie.
Dorównując mi kroku, nawiązał krótką rozmowę na temat przebiegu jazdy, z zadowoleniem słuchając o rezultatach. Rendes był jego oczkiem w głowie.
- Nie będziesz musiała go rozsiodływać. - Pogłaskał ogiera po muskularnej szyi, posyłając mi lekki uśmiech. - Wezmę go na krótki spacer, bo właściciel poprosił mnie, żebym sprawdził stan jednej ścieżki.
- Jasne. - Odwzajemniając uśmiech, kontynuowałam prowadzenie konia, podczas gdy stajenny oddalił się w stronę wyjścia z hali, by pójść szybko się przygotować. Moje zdziwienie sięgnęło zenitu, kiedy to zatrzymał się przy szatynie. Mimo łączących ich stosunków wymienili ze sobą kilka zdań i nawet nie doszło do rękoczynów. Wprawiona w osłupienie, z ciekawością chwilę później znalazłam się przy Harry'm, by dowiedzieć się, o co mogło chodzić.
- Masz coś z tym wspólnego?
Jego pretensjonalny ton zdziwił mnie jeszcze bardziej. Unosząc jedną ze swych brwi, oczekiwałam dalszych wyjaśnień. Mężczyzna dostrzegłszy moją minę odetchnął, stępując z Cortesem nieopodal nas.
- Twój książę zaproponował mi, że mogę wybrać się z nim do lasu. - Wyrzucił z siebie, równie mocno zszokowany. - Co więcej, na jego koniu.
- To do niego zupełnie niepodobne... - Mruknęłam jakby pod nosem, w konsternacji zagryzając wargę. - Ale w sumie czemu nie?
Szatyn wzruszył ramionami, by jednak już chwilę później znaleźć się na grzbiecie holsztyna. Na jego twarzy zagościł szczery uśmiech już wtedy, gdy mógł choćby przez kilka minut postępować na karym ogierze. Wcale nie dziwiłam się jego reakcji.
Wkrótce dołączył do nas Victor, który odebrał ode mnie wodze siwka. Zanim jednak go dosiadł, rzucił szybkie spojrzenie w kierunku swojego siedmiolatka, jakby kontrolując sytuację.
- Co ty znowu wymyśliłeś? - Zapytałam go lekko zirytowana, czując we wszystkim podstęp. Brunet tylko się zaśmiał, podciągając delikatnie popręg i regulując strzemiona.
- Pora schować dumę do kieszeni i zachować się jak dorosły mężczyzna. W końcu mam dwadzieścia sześć lat, Caroline. To już nie są przelewki.
Wywróciłam oczami, słysząc w jego głosie kpinę.
Wkrótce jednak oboje zniknęli z mojego pola widzenia, opuszczając teren Akademii. Delikatnie zmartwiona udałam się na zewnętrzny plac, by zastanowić się nad genezą całej sytuacji, równocześnie doglądając jazdy początkującej grupy.
Zachowanie stajennego wzbudzało mnóstwo podejrzeń - począwszy od tego, że nie znosił Harry'ego, skończywszy na tym, że powierzył mu swojego ukochanego wierzchowca. Zastanawiałam się tylko, co zamierzał tym osiągnąć. Równocześnie chciałam wierzyć, że jego intencje rzeczywiście były dobre i w pełni szczere.
Uczniowie ostatnimi czasy mieli bujną wyobraźnię co do organizacji imprez. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, mimo mojej woli, zostałam wyciągnięta na pobliską plażę. O dziwo warunki pogodowe nie zraziły nikogo do przyjścia, a wręcz przeciwnie - grupa była jeszcze liczniejsza, niż ostatnim razem, czego prawdopodobnie mało kto mógł się spodziewać.
Nie byłam szczególnie chętna na wychodzenie tamtego wieczoru spoza swojego łóżka. Ogarniało mnie niespodziewane zmęczenie, a ogrom nauki, którą musiałam rozplanować na najbliższe dni, był co najmniej przytłaczający. Victor stwierdził jednak, że wyjście z innymi uczniami dobrze mi zrobi, więc postanowił zarzucić mnie na swoje ramię i wbrew protestom wynieść z ciepłego, przytulnego pomieszczenia. Siedziałam wobec tego posłusznie na piasku, obserwując, jak towarzystwo coraz chętniej sięgało po alkohol.
- Dziękuję, ale chyba sobie odpuszczę. - Uśmiechnęłam się słabo do Stylesa, który ofiarował mi puszkę piwa. Sam zapach trunku odtrącał mnie od siebie tamtego wieczoru.
- Czekaj, bo ci uwierzę. - Zaśmiał się, siadając tuż obok mnie. Badawczo przyglądał się mojej reakcji, której najprawdopodobniej zupełnie się nie spodziewał.
- Wyobraź sobie, że istnieją jeszcze ludzie pragnący zachować trzeźwość przez jakiś czas. Co innego, gdybyś miał pod ręką wino. Albo chociaż whisky.
Śmiech szatyna rozniósł się dookoła, zwracając na nas uwagę krążących nieopodal osób. Brzmienie jego głosu wywoływało we mnie same pozytywne uczucia, a jego uśmiechnięta twarz była jednym z przyjemniejszych widoków, jakie dane było mi ujrzeć kiedykolwiek. Odczuwając niesamowitą błogość i odpływające zmęczenie, oparłam głowę na barku mężczyzny. Był co prawda przez krótki moment nieco zaskoczony, ale już chwilę później wrócił do opróżniania zawartości puszki. W jego obecności tamta sytuacja nie wydawała mi się już tak doszczętnie tragiczna.
- Mówiąc o integracji nie miałem na myśli, żebyś spędzała czas z doskonale znanymi ci osobami. - Parsknął Victor, siadając przy moim drugim boku. Czując się odrobinę osaczona, podniosłam swoją głowę, by nie stykała się dłużej z ciałem szatyna i spojrzałam na stajennego, który postanowił dotrzymać nam towarzystwa. O dziwo wyglądało na to, że pozbyli się wzajemnej niechęci, choć nie poruszyłam dalej z żadnym z nich tego tematu.
Miałam jednak nieodparte wrażenie, że znalazłam się w potrzasku, a niezręczność sytuacji zaczynała mnie przytłaczać. Znajdując się między dwójką znacznie przewyższających mnie mężczyzn, którzy na dodatek żywili do mnie uczucia, wiedziałam, że muszę się jakoś wymigać.
- W takim razie patrz, jak się integruję. - Rzucając mu wyzywające spojrzenie, poderwałam się do góry, by dogonić znanych mi uczniów i wbiec wraz z nimi do morza. Po drodze zrzuciłam z siebie niemalże całą garderobę, pozostając tylko w koronkowej bieliźnie. Jej wybór był nieco niefortunny, ale i tak część towarzystwa była na tyle pijana, by nie zwrócić na to najmniejszej uwagi.
Woda była, lekko mówiąc, chłodna. Pomogło mi jednak to, że szybko do niej wskoczyłam, dzięki czemu uniknęłam etapu oswajania się z jej lodowatą temperaturą. Nie wiem na co liczyłam, zanurzając się po obojczyki w morzu, podczas gdy ledwo co rozpoczął się trzeci miesiąc ówczesnego roku.
Widok był jednakże niesamowity. Gwiaździste niebo wyglądało dużo bardziej zachwycająco z mojej perspektywy w porównaniu do tej, którą doświadczałam siedząc na piasku. W pewnym momencie zupełnie odcięłam się od śpiewającego nieopodal towarzystwa, by zwrócić wzrok ku Harry'emu. Oświetlony blaskiem księżyca uśmiechał się, także obdarowując mnie spojrzeniem.
Hazzunia? ❤
1050 słów = 6 punktów
Od Aidena C.D Caroline
Nie było nic lepszego na bolesną, skacowaną głowę, jak głos spokojnej i pogodnej Caroline, która stojąc w progu siodlarni uśmiechała się lekko, związując swoje włosy w schludną kitkę. Dobierając sprzęt Paris, próbowałem udawać lekką obojętność, co przychodziło mi z niezwykłym trudem. Nie odezwałem się do momentu, gdy poczułem na swoim ramieniu dotyk chłodnej, dziewczęcej dłoni.
- Książę mnie zlewa, unika, czy może nie słyszy? - mruknęła, odstępując mnie na jeden krok. - Bo jeśli zlewa, bądź unika, to chyba nici z naszych koleżeńskich relacji. - dodała, szukając odpowiedniej szafeczki ze sprzętem, przydzielonego jej konia. Zdziwiłem się, gdyż sięgnęła po sprzęt jednego z prywatnych wierzchowców, który ani trochę nie przypominał naszej akademickiej Rosabell, która swoją drogą wypoczywała na jednym z pastwisk. Posyłając dziewczynie wnikliwe spojrzenie, nie doczekałem się odpowiedzi, więc z troską zabrałem brązowy sprzęt Cortes'a, z jednych z najwyższych półek. Granatowy czaprak spoczął na siodle, a gdy miałem już opuszczać siodlarnię, nastolatka, uraczyła mnie ciepłą barwą swojego głosu, mówiącą coś do samej siebie.
- Księżniczka chyba ma problemy z główką po wczorajszej alkoholizacji? - zaśmiałem się i wystawiłem język do stojącej naprzeciw mnie szatynki. - Czemu nie bierzesz sprzętu Rosabell? - posłałem jej pytające spojrzenie, pełne nie tyle co ciekawości, ale i niezrozumienia.
- Victor powierzył dzisiaj w moje ręce swojego rumaka. - mruknęła, przepychając się przez spore ilości uczniów do wyjścia.
- Jakkolwiek, by to nie zabrzmiało. - bąknąłem pod nosem, stąpając twardo po stajennej posadzce.
- Jesteś kretynem. - zachichotała. - Karym ogierem, na pewno rzucił Ci się w oczy. Ma niesamowitą budowę i bujny wzrost, a charakterem to już na pewno zawładnąłby Twoim sercem. Rendes jest dość specyficzny, na pewno wiesz o którego mi chodzi! - powiedziała i skręciła w kierunku boksów dla koni prywatnych. Dobrze wiedziałem o jakim wierzchowcu mówi, holsztyński Rendes Vous, stojący tuż przy wejściu do pięknie zdobionej stajni. Był niesamowity, monumentalny, łatwo zapadał w pamięci, gdyż ruszał się niczym północny wiatr, kołyszący wierzby i inne akademickie drzewa. Kara sierść zawsze połyskiwała, czy to w świetle słońca, czy reflektorów rozmieszczonych na ujeżdżalni, jak i hali. Marzyłem o koniu podobnej budowy i charakteru, ale nie było mi znaleźć nigdzie rodzeństwa, czy chociaż kuzynostwa tego wspaniałego ogiera. Podchodząc do bosku siwego wałacha, nie byłem dobrze nastawiony w stosunku do dzisiejszego treningu. Brak instruktora, jak i nieznany mi wierzchowiec, bardzo zmieniał moje typowe podejście do nadciągających wyzwań. Wolałbym raczej pozostać na grzbiecie Paris, stojącej zaraz obok wielkiego C, który w amoku odbijał się niemalże od drewniany ścian dzielących inne konie od niego. Zacisnąłem szczękę i przesunąłem jedyną dzielącą naszą przestrzeń barierę. Koń momentalnie się uspokoił, by podejść i dokładnie obwąchać kieszenie moich bryczesów. Doskonale wyczuł zapach świeżej, posiekanej na multum kawałków marchewki, którą zachęcająco wysunąłem w stronę ciekawskich chrap. Siwek niepospiesznie przeżuwał marchew, dając mi w spokoju pozbyć się cienkiej polarowej derki, która założona była prędzej po to, by nie pobrudził się na padoku, który teraz prędzej przypominał błotną kąpiel. Wdzięczny losowi, odrzuciłem derkę na wieszak i wybrałem ze stosu szczotek, tę miękką z plastikowym zgrzebłem, które prędko oczyściły warstwę kurzu z śnieżnobiałej sierści. Wałach stopniowo otwierał się na moją osobę, czasami poruszając moją ręką, bym w końcu zrezygnował z polerowania jego skóry. Nie wyczekując, zabrałem czaprak i wygładziłem go, by dokładnie przylegał do wygolonych boków siwka. Robiąc przysłowiowy dzióbek nad kłębem, narzuciłem wypastowane, najnowsze z akademickiego sprzętu siodło, które wyglądało wręcz na robione na miarę. Pięknie wpasowywał się w granatowy kolor lekko wypłowiałego już czapraka. Podpinając popręg z fartuchem, raczej skupiłem się na odpowiednim jego miejscu, aniżeli siły jego zapięcia. Ogłowie wraz z pasującym napierśnikiem i wytokiem, prędko odnalazły swoje miejsce na koniu, który w zabawie przeżuwał podwójne kiełzno. Dokładnie zapiąłem łańcuszek pelhamu, który wesoło pobrzękiwał przy każdym ruchu łba ciekawskiego rumaka. Na nogach znalazły się ochraniacze na kołki i kaloszki z futerkiem, które miały za zadanie chronić i tak obtarte już piętki siwego ośmiolatka. Zaczesałem włosy do tylu i prędko uchowałem je pod czarnym kaskiem, którego sprawnym ruchem zapiąłem pod brodą. Nakładając w skupieniu rękawiczki, otworzyłem szerzej boks, by ułatwić sobie i koniu jego opuszczenie. Wałach kroczył za mną, popychając mnie od czasu do czasu swoim łbem, by przyspieszyć mój krok, który ociężale zmierzał na halę. Nie minęło wiele czasu, gdy moje oficerki zatonęły w kwarcu i fizelinie, która wyróżniała się wyjątkową czystością. Z radością stwierdziłem, że podłoże zostało w końcu jakkolwiek odnowione. Caroline stępowała już na lekko spienionym w pysku ogierze, który sprężystym krokiem chciał wyrwać się już do wyższego chodu. Był niesamowity, krótko mówiąc, odbierał mi umiejętność mowy.
- Jakieś wyjątkowe plany na dzisiejszy trening? - zapytałem, zajmując miejsce na grzbiecie wałacha. Był niezwykle miękki i od razu odpuszczający na proszące działanie ręką.
- Poskakać i się nie zabić, więc raczej nic nowego. - wzruszyła ramionami i poklepała ogiera za wzorowe wykonanie zadania. Bijąc się w myślach, próbowałem jakkolwiek dogadać się z siwkiem, który bardziej chciał się bawić, aniżeli pracować. Przełykając głośno ślinę, modliłem się w duchu, by ze wściekłości nie opuścić zaraz wygodnego, niemieckiego siodła.
Skończyłem trening na pełnym walki galopie, w którym tylko pragnąłem wysiedzieć każde bryknięcie i zbuntowanie wałacha, który miał chyba marzenie odbijać się od ścian hali, aniżeli w pełnym zebraniu galopować i pokonywać co jakiś czas pojedyncze przeszkody. Jakiekolwiek moje starania kończyły się prędkim fiaskiem, co ściągało moje wymagania na ziemię, o ile nie pod nią. Zrezygnowany rozstępowywałem wałacha na luźnej wodzy, machając sobie nogami, niczym mały chłopczyk na huśtawce. Obserwowałem Caroline, która w pełnym skupieniu wydawała polecenia galopującemu ogierowi, który chętnie szedł do przodu, czasami tylko próbując wyrwać się spod kontroli dziewczyny. Ponad metrowe przeszkody nie stanowiły żadnego problemu, Rendes pokonał każdą z nich z niemałym zapasem, walcząc o skrócenie dystansu do kolejnych stacjonat. Okser wieńczący cały parkur, mierzył sobie na oko sto dwadzieścia centymetrów, dorównując tym stojącym na pełnowymiarowej klasie N. Kara maszyna nie ustępowała w tempie, zadzierając głowę najwyżej jak mogła. Szatynka przysiadła Vous'a na zadzie, spokojnie czekając na pasujący do odskoku dystans. Lot zdawał się trwać kilka minut, a na dobrą sprawę skończył się w niecałe dwie sekundy. Zadowolona kobieta oddała luźniejszą wodzę ogierowi i głaskała szyję, w podzięce za wspaniały trening. Spieniony koń wydawał się równie zadowolony z wykonanej przez siebie pracy. Pokręciłem głową i zacząłem bić w ręce, uśmiechając się lekko do Caroline, która zdążyła już przejść do niższego kroku.
- Jesteś niesamowita, Caroline. - mruknąłem, opuszczając grzbiet wierzchowca.
Caroline? <3
1027 słów = 6 punktów
- Książę mnie zlewa, unika, czy może nie słyszy? - mruknęła, odstępując mnie na jeden krok. - Bo jeśli zlewa, bądź unika, to chyba nici z naszych koleżeńskich relacji. - dodała, szukając odpowiedniej szafeczki ze sprzętem, przydzielonego jej konia. Zdziwiłem się, gdyż sięgnęła po sprzęt jednego z prywatnych wierzchowców, który ani trochę nie przypominał naszej akademickiej Rosabell, która swoją drogą wypoczywała na jednym z pastwisk. Posyłając dziewczynie wnikliwe spojrzenie, nie doczekałem się odpowiedzi, więc z troską zabrałem brązowy sprzęt Cortes'a, z jednych z najwyższych półek. Granatowy czaprak spoczął na siodle, a gdy miałem już opuszczać siodlarnię, nastolatka, uraczyła mnie ciepłą barwą swojego głosu, mówiącą coś do samej siebie.
- Księżniczka chyba ma problemy z główką po wczorajszej alkoholizacji? - zaśmiałem się i wystawiłem język do stojącej naprzeciw mnie szatynki. - Czemu nie bierzesz sprzętu Rosabell? - posłałem jej pytające spojrzenie, pełne nie tyle co ciekawości, ale i niezrozumienia.
- Victor powierzył dzisiaj w moje ręce swojego rumaka. - mruknęła, przepychając się przez spore ilości uczniów do wyjścia.
- Jakkolwiek, by to nie zabrzmiało. - bąknąłem pod nosem, stąpając twardo po stajennej posadzce.
- Jesteś kretynem. - zachichotała. - Karym ogierem, na pewno rzucił Ci się w oczy. Ma niesamowitą budowę i bujny wzrost, a charakterem to już na pewno zawładnąłby Twoim sercem. Rendes jest dość specyficzny, na pewno wiesz o którego mi chodzi! - powiedziała i skręciła w kierunku boksów dla koni prywatnych. Dobrze wiedziałem o jakim wierzchowcu mówi, holsztyński Rendes Vous, stojący tuż przy wejściu do pięknie zdobionej stajni. Był niesamowity, monumentalny, łatwo zapadał w pamięci, gdyż ruszał się niczym północny wiatr, kołyszący wierzby i inne akademickie drzewa. Kara sierść zawsze połyskiwała, czy to w świetle słońca, czy reflektorów rozmieszczonych na ujeżdżalni, jak i hali. Marzyłem o koniu podobnej budowy i charakteru, ale nie było mi znaleźć nigdzie rodzeństwa, czy chociaż kuzynostwa tego wspaniałego ogiera. Podchodząc do bosku siwego wałacha, nie byłem dobrze nastawiony w stosunku do dzisiejszego treningu. Brak instruktora, jak i nieznany mi wierzchowiec, bardzo zmieniał moje typowe podejście do nadciągających wyzwań. Wolałbym raczej pozostać na grzbiecie Paris, stojącej zaraz obok wielkiego C, który w amoku odbijał się niemalże od drewniany ścian dzielących inne konie od niego. Zacisnąłem szczękę i przesunąłem jedyną dzielącą naszą przestrzeń barierę. Koń momentalnie się uspokoił, by podejść i dokładnie obwąchać kieszenie moich bryczesów. Doskonale wyczuł zapach świeżej, posiekanej na multum kawałków marchewki, którą zachęcająco wysunąłem w stronę ciekawskich chrap. Siwek niepospiesznie przeżuwał marchew, dając mi w spokoju pozbyć się cienkiej polarowej derki, która założona była prędzej po to, by nie pobrudził się na padoku, który teraz prędzej przypominał błotną kąpiel. Wdzięczny losowi, odrzuciłem derkę na wieszak i wybrałem ze stosu szczotek, tę miękką z plastikowym zgrzebłem, które prędko oczyściły warstwę kurzu z śnieżnobiałej sierści. Wałach stopniowo otwierał się na moją osobę, czasami poruszając moją ręką, bym w końcu zrezygnował z polerowania jego skóry. Nie wyczekując, zabrałem czaprak i wygładziłem go, by dokładnie przylegał do wygolonych boków siwka. Robiąc przysłowiowy dzióbek nad kłębem, narzuciłem wypastowane, najnowsze z akademickiego sprzętu siodło, które wyglądało wręcz na robione na miarę. Pięknie wpasowywał się w granatowy kolor lekko wypłowiałego już czapraka. Podpinając popręg z fartuchem, raczej skupiłem się na odpowiednim jego miejscu, aniżeli siły jego zapięcia. Ogłowie wraz z pasującym napierśnikiem i wytokiem, prędko odnalazły swoje miejsce na koniu, który w zabawie przeżuwał podwójne kiełzno. Dokładnie zapiąłem łańcuszek pelhamu, który wesoło pobrzękiwał przy każdym ruchu łba ciekawskiego rumaka. Na nogach znalazły się ochraniacze na kołki i kaloszki z futerkiem, które miały za zadanie chronić i tak obtarte już piętki siwego ośmiolatka. Zaczesałem włosy do tylu i prędko uchowałem je pod czarnym kaskiem, którego sprawnym ruchem zapiąłem pod brodą. Nakładając w skupieniu rękawiczki, otworzyłem szerzej boks, by ułatwić sobie i koniu jego opuszczenie. Wałach kroczył za mną, popychając mnie od czasu do czasu swoim łbem, by przyspieszyć mój krok, który ociężale zmierzał na halę. Nie minęło wiele czasu, gdy moje oficerki zatonęły w kwarcu i fizelinie, która wyróżniała się wyjątkową czystością. Z radością stwierdziłem, że podłoże zostało w końcu jakkolwiek odnowione. Caroline stępowała już na lekko spienionym w pysku ogierze, który sprężystym krokiem chciał wyrwać się już do wyższego chodu. Był niesamowity, krótko mówiąc, odbierał mi umiejętność mowy.
- Jakieś wyjątkowe plany na dzisiejszy trening? - zapytałem, zajmując miejsce na grzbiecie wałacha. Był niezwykle miękki i od razu odpuszczający na proszące działanie ręką.
- Poskakać i się nie zabić, więc raczej nic nowego. - wzruszyła ramionami i poklepała ogiera za wzorowe wykonanie zadania. Bijąc się w myślach, próbowałem jakkolwiek dogadać się z siwkiem, który bardziej chciał się bawić, aniżeli pracować. Przełykając głośno ślinę, modliłem się w duchu, by ze wściekłości nie opuścić zaraz wygodnego, niemieckiego siodła.
Skończyłem trening na pełnym walki galopie, w którym tylko pragnąłem wysiedzieć każde bryknięcie i zbuntowanie wałacha, który miał chyba marzenie odbijać się od ścian hali, aniżeli w pełnym zebraniu galopować i pokonywać co jakiś czas pojedyncze przeszkody. Jakiekolwiek moje starania kończyły się prędkim fiaskiem, co ściągało moje wymagania na ziemię, o ile nie pod nią. Zrezygnowany rozstępowywałem wałacha na luźnej wodzy, machając sobie nogami, niczym mały chłopczyk na huśtawce. Obserwowałem Caroline, która w pełnym skupieniu wydawała polecenia galopującemu ogierowi, który chętnie szedł do przodu, czasami tylko próbując wyrwać się spod kontroli dziewczyny. Ponad metrowe przeszkody nie stanowiły żadnego problemu, Rendes pokonał każdą z nich z niemałym zapasem, walcząc o skrócenie dystansu do kolejnych stacjonat. Okser wieńczący cały parkur, mierzył sobie na oko sto dwadzieścia centymetrów, dorównując tym stojącym na pełnowymiarowej klasie N. Kara maszyna nie ustępowała w tempie, zadzierając głowę najwyżej jak mogła. Szatynka przysiadła Vous'a na zadzie, spokojnie czekając na pasujący do odskoku dystans. Lot zdawał się trwać kilka minut, a na dobrą sprawę skończył się w niecałe dwie sekundy. Zadowolona kobieta oddała luźniejszą wodzę ogierowi i głaskała szyję, w podzięce za wspaniały trening. Spieniony koń wydawał się równie zadowolony z wykonanej przez siebie pracy. Pokręciłem głową i zacząłem bić w ręce, uśmiechając się lekko do Caroline, która zdążyła już przejść do niższego kroku.
- Jesteś niesamowita, Caroline. - mruknąłem, opuszczając grzbiet wierzchowca.
Caroline? <3
1027 słów = 6 punktów
Od Caroline C.D Harry'ego
Do środka pokoju przez odsłonięte okno wpadało nikłe światło. Nadawało niepowtarzalnego klimatu, który zwykłam ostatnio doceniać, siedząc wieczorami przy zgaszonym świetle. Wspierałam się jedynie dwoma świeczkami o zapachu czekolady.
Zajęłam swoje ulubione miejsce na parapecie. Przebywanie w tym pokoju za każdym razem wprawiało mnie w bolesną nostalgię, gdy miałam możliwość przyjrzenia się tak dobrze mi znanym zakamarkom. Tęskniłam za swoim dużym łóżkiem, widokiem z okna na pastwiska, za dosłownie każdym najdrobniejszym detalem pomieszczenia. Nieśmiale musiałam przyznać, że współlokatora także zaliczałam do brakujących mi elementów.
Zyskałam jednak namiastkę dawnego porządku. Paliłam papierosa przy uchylonym oknie, w towarzystwie Harry'ego, czując się po prostu dobrze i spokojnie. Jedynym problemem był fakt, że przebywanie przy nim bywało ryzykowne. Dużo śmielej niż zwykle otwierałam się przed nim, ukazywałam swoje słabości i byłam gotowa posunąć się znacznie dalej, czego mogłam żałować.
Kiedy zasypialiśmy w hotelu, wtuleni w siebie, biłam się z własnymi myślami. Sama go o to poprosiłam, żeby poczuć się jak dawniej, ale szybko dopadły mnie wyrzuty sumienia. Bałam się, że spędzając z mężczyzną coraz więcej czasu, dawałam mu złudne przeczucie, że możemy wrócić do tego, co nas łączyło. Nie mogłam mu tego obiecać, a trzymanie go w takiej sytuacji było co najmniej nie w porządku. Nie zasłużył na to.
Oglądanie go tak odprężonego powodowało jednak, że nie potrafiłam tak po prostu odpuścić. W pewnym sensie wciąż zależało mi na jego szczęściu i bolała mnie sama myśl, że mogłabym ponownie doszczętnie go zranić. Nie wiedziałam, czy powinnam w to brnąć, czy całkowicie się odciąć i pozwolić mu żyć własnym życiem.
Moje przemyślenia przerwał sam zainteresowany, pojawiając się z trunkiem w pięknym, burgundowym odcieniu.
- Więc chcesz mnie upić? - W rozbawieniu uniosłam brew, uśmiechając się mimowolnie. - Nie najlepiej się to ostatnio skończyło.
Szatyn tylko prychnął śmiechem na moją uwagę.
- Przynajmniej znów będę mógł o ciebie zadbać. - Wzruszył lekko ramionami, a w jego oczach igrało wyraźne rozbawienie. - Mam tylko nadzieję, że tym razem nikt nie będzie chciał mnie za to zrównać z ziemią.
No tak, Victor. Westchnęłam, odgarniając nerwowo swoje włosy.
- Zaczęłam już z nim rozmowę na ten temat, ale nie wiem, jak zareaguje jutro, bo zamieniliśmy zaledwie kilka zdań, kiedy pojechaliśmy na aukcję. Bywa czasami impulsywny... - Uśmiechnęłam się lekko, doskonale wiedząc, że Harry wiedział, do czego nawiązuję.
Skinąwszy głową, podał mi lampkę wina.
- Za nową, koleżeńską relację?
Miał szczęście, że usłyszałam w jego głosie nutkę drwiny. Posyłając mu ostrzegawcze, ale żartobliwe spojrzenie, uniosłam swój trunek.
- Za twój idiotyzm i urok osobisty. - Wywróciłam oczami, upijając jednak łyk wina z szerokim uśmiechem.
Miałam rację, uważając, że towarzystwo Harry'ego było wyjątkowo inwazyjne. Spoglądanie w jego tęczówki przyprawiało mnie o szybsze bicie serca, a widok miękkich ust szatyna sprawiał, że niemalże nieustannie chciałam go pocałować. Wciąż pamiętałam to przecudowne uczucie, które towarzyszyło naszej bliskości, doprowadzając mnie tym samym do szaleństwa. Trzymałam jednakże na wodzy wszystkie te emocje, wiedząc, że muszę stwarzać dla naszego dobra pozory obojętności. Wierzyłam w to, że wkrótce powinno mi to przychodzić z naturalną łatwością.
- Częstuj się. - Szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy, gdy kładł na parapecie obok mnie otwartą paczkę papierosów. Nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z takiej okazji. - Nie powinienem pewnie tego mówić w momencie, kiedy właśnie sam ci je zaproponowałem, ale wiesz, że...
- Shh. - Przerwałam mu, kładąc swój palec wskazujący na jego ustach. Przynajmniej w taki sposób mogłam ich dotknąć. - Dobrze wiesz, że i tak mnie dostatecznie zdemoralizowałeś. Trudno to odkręcić.
W rozbawieniu pokręcił głową, zabierając z mojej drugiej dłoni odpaloną bibułkę. Nic sobie nie robił z mojego karcącego wzroku. Przypomniał mi tym ruchem podobną sytuację z początku naszej znajomości.
- Naprawdę muszę iść. - Śmiałam się głośno, przyparta przez szatyna do ściany. Położyłam na jego barkach dłonie, by zwiększyć dzielącą nas przestrzeń. Obydwoje byliśmy nieźle podpici. - Nie żartuję.
- Jesteś tego pewna? - Spojrzał na mnie z góry, korzystając z diametralnej różnicy naszych wzrostów. Pomiędzy jego ramionami czułam się drobna i krucha.
- Nie, ale mam własny pokój. - Ciągle się śmiejąc, lustrowałam wzrokiem jego twarz. Znajdowaliśmy się zdecydowanie zbyt blisko siebie.
- Tutaj wciąż jest dla ciebie miejsce.
- Posłuchaj mnie, Kochaniutki. - Zadarłam podbródek jeszcze bardziej do góry, przeklinając w duchu jego wysokość. Patrzyliśmy na siebie długo i nieustępliwie. - Jutro zaliczam bardzo ważny przedmiot, a moja pluszowa żyrafa będzie za mną tęsknić. Przepuścisz mnie teraz grzecznie do drzwi, jasne?
Na szczęście wyczuł żartobliwe podłoże mojego poważnego tonu, w rozbawieniu unosząc swoje ręce w geście kapitulacji.
- Jak Słońce. - Mruknął, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Chwilę później sięgnął jednak po butelkę wina, dopijając pozostałą resztę.
Nie potrafiłam mimo wszystko tak po prostu wyjść. Poczekałam, aż odłoży naczynie, żebym mogła spokojnym krokiem podejść w jego kierunku i przytulić się do jego ciepłego ciała. Mężczyzna ułożył dłonie na moich plecach, by pocierać je co jakiś czas. Rozpływałam się w jego objęciach, mogąc niemalże natychmiastowo zasnąć. Nawet na stojąco.
- Widzimy się na treningu. - Szepnęłam mu przy uchu, obdarowując jego policzek krótkim, delikatnym pocałunkiem. Zdziwiłam tym czynem nie tylko jego, ale i samą siebie - moja niezależność i trzymanie szatyna na dystans poszły w cholerę. Odetchnęłam jednakże z ulgą, uświadamiając sobie, że z łatwością mogłam zrzucić to na upojenie alkoholowe. Wystarczyło tylko od rana traktować go z rezerwą.
Victor ze spokojem przyjął moją relację z całego wyjazdu. Prawdopodobnie udawał opanowanie, ale wyraźnie uspokoił go fakt, że zakopaliśmy ze Stylesem topór wojenny, nie będąc jednakże w związku. Nie wspominałam mu jednak o zeszłej nocy i spaniu w jednym łóżku, bo uznałam to za swoją w pełni prywatną sprawę, o której nie musiał wiedzieć. Nie miałam nakazu mu się spowiadać, zwłaszcza że się tylko przyjaźniliśmy, a ta informacja niczego by nie zmieniła.
Szybko zresztą zmieniliśmy temat. Brunet miał dzisiaj wyjątkowo dużo pracy, z którą musiał się prędko uwinąć, by móc pojechać później do miasta. W związku z tym powierzył mi pod opiekę swojego monumentalnego wręcz, karego ogiera, którego od czasu do czasu udostępniał mi na trening. Holsztyn charakteryzował się nie tylko wspaniałą techniką i imponującymi umiejętnościami, ale też, niestety, gorącą głową. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego konia, który mógłby mnie sprowadzić na ziemię przed zakupem własnego wierzchowca. Nie narzekałam jednak, bo dość szybko udało nam się zgrać.
Harry także wkrótce pojawił się w stajni. Znalazł się w zasięgu mojego wzroku na jedną krótką chwilę, by zaszyć się w siodlarni, widocznie mnie nie zauważając. Podążyłam za nim, stając tuż za jego plecami.
- Wyspał się książę? - Zaśmiałam się, posyłając mu lekki uśmiech.
Hazzunia? ❤
1043 słowa = 6 punktów
Od Aidena C.D Caroline
Tęczówki dziewczyny pobłyskiwały lekko w żółtym świetle starodawnej lampy. Moje serce doznało uczucia, którego nie poczuło od około roku, uczucia ciepła i radości, na widok drugiego człowieka, na widok mojej Caroline. Słowa dziewczyny odbijały się w mojej głowie głuchym echem, ale chciałem, by zostały one w niej jak najdłużej, bym mógł się nimi napawać. Część mnie usilnie chciała spleść nasze dłonie jak najmocniejszym węzłem, ale możliwość odmowy Caroline, była na tyle przytłaczająca, że od razu odpuściłem, pragnąc raczej zabrać ją na spacer.
- Czy chciałabyś wyjść na spacer? Łatwiej by się nam rozmawiało, niż tutaj, w czterech obrzydliwie brzydkich ścianach. - mruknąłem, siląc się na jak najszczerszy uśmiech. - Zrozumiem jeśli odmówisz. - dodałem bez większego namysłu. Dziewczyna podniosła się jednak z łóżka i przez głowę nasunęła grubą bluzę z kapturem, który pozostawiła na swojej czuprynie. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznałem znajomą część garderoby, która właściwie należała do mnie. Caroline wyszczerzyła się tylko na moje zdziwione spojrzenie i opuściła naszą wynajętą klitkę.Narzuciłem na siebie skórzaną kurtkę i ruszyłem w ślady mojej towarzyszki. Odetchnąłem z ulgą, gdy ujrzałem dziewczynę, która cierpliwie czekała pod całym budynkiem. Ruszyliśmy w milczeniu, w towarzyszącym nam akompaniamencie cykad i szeleszczącej folii na napoczętej paczce papierosów. Z przyzwyczajenia poczęstowałem koleżankę obok, która z chęcią przyjęła jedną bibułkę.
- Palisz jak smok. - mruknęła cicho, zapalając końcówkę białego papierku. - Nie spodziewałabym się.
- Lepsze to, niż narkotyki. - wzruszyłem ramionami i bezgłośnie wypuściłem dym. Dziewczynka posłała mi tylko potwierdzające spojrzenie i zwolniła tempa, gdyż właśnie wkraczaliśmy na teren plaży, która skąpana w świetle księżyca, była niesamowicie piękna. Fale cicho rozbijały się o brzeg, jakby zachecając do wymiany zdań między nami. Pragnąłem zacząć jakikolwiek temat, by móc po raz kolejny rozpłynąć się w głosie szatynki. Na szczęście to dziewczyna wykazała się inicjatywą i zwróciła się w moją stronę, nadal zachowując kierunek.naszego marszu.
- Właściwie to co robiłeś przez ten rok? Nie widziałam Cię na żadnych zajęciach, sporadycznie.mijałam w drodze do stajni. Czemu aż tak się wycofałeś z życia? Z poznawania nowych ludzi? Kompletnie nikt Cię nie kojarzył. - powiedziała na jednym tchu, kończąc palenie papierosa.
- Właściwie to pierwsze dwa miesiące poświęciłem na całodobowe ćpanie. Wiem, że brzmi to dość brutalnie, ale rzeczywistość bywa okrutna. Nic nie było w stanie pokazać mi właściwego kierunku i krzywdy, którą właśnie sobie wyprawiam. Dopiero w momencie, gdy pieniądze na kolejne porcje narkotyku zaczęły się kończyć, dostrzegłem, co ja właściwie najlepszego robię. Obudziłem się z tą przysłowiową ręką w nocniku, Caroline. Detoks był okropny, potrafiłem robić sobie krzywdy, by nie odczuwać bólu i próśb mojego organizmu, zadawać sobie bardziej świadome cierpienie, niż błagalne wołania o heroinę. Płakałem, wrzeszczałem i właściwie, czułem, jak po prostu cząstka mnie umiera. Na szczęście umarła ta cząstka kochająca te substancje, udało mi się jakkolwiek wyjść na prostą. Skupiałem się wtedy na dwóch rzeczach. Na rozwoju i unikaniu Ciebie. Nie ukrywając, zrobiłem duże postępy dzięki masy treningów z Rose'm i nie tylko. Nauczył mnie nie tylko jeździć, ale i myśleć, i czuć, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Ciebie nie chciałem widzieć, bo bolało, jak uśmiechałaś się do Victora, a nie do mnie. Jak to mu zwierzałaś się ze swoich problemów, a nie mnie. W pewnym momencie starałem się zacząć to olewać, ale czułem do Ciebie tak niesamowite przywiązanie, że po prostu nie potrafiłem odpuścić. Czułem się zobowiązany do pilnowania Cię, do pełnienia troski nad Twoim życiem. - westchnąłem przeciągle, gdy skończyłem swój mały wywód. Szatynka zatrzymała się i wlepiała we mnie swoje ciemne tęczówki, jakby starała ułożyć się sensowne zdania w głowie. Nie powiedziała jednak nic, tylko zrobiła krok w moją stronę, by oprzeć swoją potylicę na mojej klatce piersiowej i lekko mnie objąć. Moje dłonie automatycznie splotły się na lędźwiach Caroline, która oddychała głęboko, lecz lekko niemiarowo, jakby stresując się zaistniałą sytuacją. Czułem, jak dziewczyna się trzęsie, najpewniej przez wiatr, który zaczął gwałtownie okalać nasze ciała.
- Chodź, wracamy, bo zmarzniesz. - uśmiechnąłem się lekko i wyprowadziłem delikatnie Caroline przed siebie, by to ona prowadziła nas do hotelu. Dziękowałem losowi za to, że zesłał mi tak wspaniałą kobietę.
Droga do budynku trwała niebywale krótko. Będąc już po szybkich prysznicach, leżeliśmy w jednym łóżku po raz pierwszy, od pieprzonych dwunastu miesięcy. Zajmowaliśmy jak najbardziej oddalone miejsca, ta przestrzeń frustrowała mnie bardziej, jak nigdy wcześniej.
- Caroline, jeśli chcesz, mogę spać na podłodze. To dla mnie żaden problem, naprawdę. - mruknąłem ospale, wlepiając spojrzenie w sufit.
- Przytul mnie.
- Co?
- Po prostu mnie przytul. Proszę. - syknęła, odwracając się do mnie.plecami. Delikatnie zmieszany, zbliżyłem się do drobnego ciała dziewczyny i lekko objąłem je ramieniem, by zachować jakąkolwiek prywatność. - Przytul mnie, jak dawniej. - wysyczała, tym razem jakby wywierając na mnie lekki nacisk. Nic bardziej mylnego. Moje serce oszalało z bliskości tej cudownej dziewczyny. Poczułem, jak moja klatka piersiowa przylega do smukłych pleców. Poczułem się w końcu spełniony.
- Czy ja mam jakieś spierdolone i wygórowane wymagania co do koni, czy trafiają mi się sami przygłupi właściciele, którzy próbują wcisnąć mi jakieś powykręcane konie? - warknąłem z wściekłością, odpalając kolejnego już papierosa. Silnik wściekle ryczał, gdy dodawałem jeszcze większe ilości gazu. Nocna pora sprzyjała pustym drogom, więc jazda była samą przyjemnością. Dziewczyna zaśmiała się lekko pod nosem i postukała lekko w czoło, posyłając mi pełne rozbawienia spojrzenie.
- Uspokój się, po prostu były drobne, nie ich wina, że jesteś olbrzymem. - wzruszyła ramionami, z lekkością wyrywając mi papierosa. - Nastepnym razem może uda Ci się coś znaleźć, a jeśli nie, to zdobądź kontakt do właściciela tamtej klaczy i zaproponuj dobrą ofertę.
- Najlepsza heroina w mieście. - bąknąłem. Szatynka przewróciła oczyma i zwiększyła głośność w i tak bębniącym już radiu. Oddaliśmy się chwili, po raz kolejny, tak jak na samym początku naszej znajomości. Śpiewaliśmy i śmialiśmy się wspólnie, nawzajem siebie przekrzykując, by informować o tym, że pozostała nam już niewielka ilość kilometrów do pokonania. Rockowe utwory zdawały się jeszcze bardziej podkręcać tempo mojej jazdy, skracając nam tym samym drogę. Uśmiech na twarzy Caroline miał właściwości.kojące. Był czymś, co wynagradzało mi każde moje cierpienie podczas naszej przerwy od siebie. Nim się obejrzeliśmy. przejechaliśmy bramę naszej Akademii, ponownie wstępując na teren objęty ścisłą ciszą nocną. Chcąc urozmaicić końcówkę naszej podróży, zahamowałem z piskiem opon i z szelmenowskim uśmiechem zwróciłem się w stronę roześmianej kobiety.
- Co powiesz na małą kontynuację? Tanie wino i tytoń. dostępne tylko u mnie.
Caroline? ❤
1028 słów = 6 punktów
- Czy chciałabyś wyjść na spacer? Łatwiej by się nam rozmawiało, niż tutaj, w czterech obrzydliwie brzydkich ścianach. - mruknąłem, siląc się na jak najszczerszy uśmiech. - Zrozumiem jeśli odmówisz. - dodałem bez większego namysłu. Dziewczyna podniosła się jednak z łóżka i przez głowę nasunęła grubą bluzę z kapturem, który pozostawiła na swojej czuprynie. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznałem znajomą część garderoby, która właściwie należała do mnie. Caroline wyszczerzyła się tylko na moje zdziwione spojrzenie i opuściła naszą wynajętą klitkę.Narzuciłem na siebie skórzaną kurtkę i ruszyłem w ślady mojej towarzyszki. Odetchnąłem z ulgą, gdy ujrzałem dziewczynę, która cierpliwie czekała pod całym budynkiem. Ruszyliśmy w milczeniu, w towarzyszącym nam akompaniamencie cykad i szeleszczącej folii na napoczętej paczce papierosów. Z przyzwyczajenia poczęstowałem koleżankę obok, która z chęcią przyjęła jedną bibułkę.
- Palisz jak smok. - mruknęła cicho, zapalając końcówkę białego papierku. - Nie spodziewałabym się.
- Lepsze to, niż narkotyki. - wzruszyłem ramionami i bezgłośnie wypuściłem dym. Dziewczynka posłała mi tylko potwierdzające spojrzenie i zwolniła tempa, gdyż właśnie wkraczaliśmy na teren plaży, która skąpana w świetle księżyca, była niesamowicie piękna. Fale cicho rozbijały się o brzeg, jakby zachecając do wymiany zdań między nami. Pragnąłem zacząć jakikolwiek temat, by móc po raz kolejny rozpłynąć się w głosie szatynki. Na szczęście to dziewczyna wykazała się inicjatywą i zwróciła się w moją stronę, nadal zachowując kierunek.naszego marszu.
- Właściwie to co robiłeś przez ten rok? Nie widziałam Cię na żadnych zajęciach, sporadycznie.mijałam w drodze do stajni. Czemu aż tak się wycofałeś z życia? Z poznawania nowych ludzi? Kompletnie nikt Cię nie kojarzył. - powiedziała na jednym tchu, kończąc palenie papierosa.
- Właściwie to pierwsze dwa miesiące poświęciłem na całodobowe ćpanie. Wiem, że brzmi to dość brutalnie, ale rzeczywistość bywa okrutna. Nic nie było w stanie pokazać mi właściwego kierunku i krzywdy, którą właśnie sobie wyprawiam. Dopiero w momencie, gdy pieniądze na kolejne porcje narkotyku zaczęły się kończyć, dostrzegłem, co ja właściwie najlepszego robię. Obudziłem się z tą przysłowiową ręką w nocniku, Caroline. Detoks był okropny, potrafiłem robić sobie krzywdy, by nie odczuwać bólu i próśb mojego organizmu, zadawać sobie bardziej świadome cierpienie, niż błagalne wołania o heroinę. Płakałem, wrzeszczałem i właściwie, czułem, jak po prostu cząstka mnie umiera. Na szczęście umarła ta cząstka kochająca te substancje, udało mi się jakkolwiek wyjść na prostą. Skupiałem się wtedy na dwóch rzeczach. Na rozwoju i unikaniu Ciebie. Nie ukrywając, zrobiłem duże postępy dzięki masy treningów z Rose'm i nie tylko. Nauczył mnie nie tylko jeździć, ale i myśleć, i czuć, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Ciebie nie chciałem widzieć, bo bolało, jak uśmiechałaś się do Victora, a nie do mnie. Jak to mu zwierzałaś się ze swoich problemów, a nie mnie. W pewnym momencie starałem się zacząć to olewać, ale czułem do Ciebie tak niesamowite przywiązanie, że po prostu nie potrafiłem odpuścić. Czułem się zobowiązany do pilnowania Cię, do pełnienia troski nad Twoim życiem. - westchnąłem przeciągle, gdy skończyłem swój mały wywód. Szatynka zatrzymała się i wlepiała we mnie swoje ciemne tęczówki, jakby starała ułożyć się sensowne zdania w głowie. Nie powiedziała jednak nic, tylko zrobiła krok w moją stronę, by oprzeć swoją potylicę na mojej klatce piersiowej i lekko mnie objąć. Moje dłonie automatycznie splotły się na lędźwiach Caroline, która oddychała głęboko, lecz lekko niemiarowo, jakby stresując się zaistniałą sytuacją. Czułem, jak dziewczyna się trzęsie, najpewniej przez wiatr, który zaczął gwałtownie okalać nasze ciała.
- Chodź, wracamy, bo zmarzniesz. - uśmiechnąłem się lekko i wyprowadziłem delikatnie Caroline przed siebie, by to ona prowadziła nas do hotelu. Dziękowałem losowi za to, że zesłał mi tak wspaniałą kobietę.
Droga do budynku trwała niebywale krótko. Będąc już po szybkich prysznicach, leżeliśmy w jednym łóżku po raz pierwszy, od pieprzonych dwunastu miesięcy. Zajmowaliśmy jak najbardziej oddalone miejsca, ta przestrzeń frustrowała mnie bardziej, jak nigdy wcześniej.
- Caroline, jeśli chcesz, mogę spać na podłodze. To dla mnie żaden problem, naprawdę. - mruknąłem ospale, wlepiając spojrzenie w sufit.
- Przytul mnie.
- Co?
- Po prostu mnie przytul. Proszę. - syknęła, odwracając się do mnie.plecami. Delikatnie zmieszany, zbliżyłem się do drobnego ciała dziewczyny i lekko objąłem je ramieniem, by zachować jakąkolwiek prywatność. - Przytul mnie, jak dawniej. - wysyczała, tym razem jakby wywierając na mnie lekki nacisk. Nic bardziej mylnego. Moje serce oszalało z bliskości tej cudownej dziewczyny. Poczułem, jak moja klatka piersiowa przylega do smukłych pleców. Poczułem się w końcu spełniony.
- Czy ja mam jakieś spierdolone i wygórowane wymagania co do koni, czy trafiają mi się sami przygłupi właściciele, którzy próbują wcisnąć mi jakieś powykręcane konie? - warknąłem z wściekłością, odpalając kolejnego już papierosa. Silnik wściekle ryczał, gdy dodawałem jeszcze większe ilości gazu. Nocna pora sprzyjała pustym drogom, więc jazda była samą przyjemnością. Dziewczyna zaśmiała się lekko pod nosem i postukała lekko w czoło, posyłając mi pełne rozbawienia spojrzenie.
- Uspokój się, po prostu były drobne, nie ich wina, że jesteś olbrzymem. - wzruszyła ramionami, z lekkością wyrywając mi papierosa. - Nastepnym razem może uda Ci się coś znaleźć, a jeśli nie, to zdobądź kontakt do właściciela tamtej klaczy i zaproponuj dobrą ofertę.
- Najlepsza heroina w mieście. - bąknąłem. Szatynka przewróciła oczyma i zwiększyła głośność w i tak bębniącym już radiu. Oddaliśmy się chwili, po raz kolejny, tak jak na samym początku naszej znajomości. Śpiewaliśmy i śmialiśmy się wspólnie, nawzajem siebie przekrzykując, by informować o tym, że pozostała nam już niewielka ilość kilometrów do pokonania. Rockowe utwory zdawały się jeszcze bardziej podkręcać tempo mojej jazdy, skracając nam tym samym drogę. Uśmiech na twarzy Caroline miał właściwości.kojące. Był czymś, co wynagradzało mi każde moje cierpienie podczas naszej przerwy od siebie. Nim się obejrzeliśmy. przejechaliśmy bramę naszej Akademii, ponownie wstępując na teren objęty ścisłą ciszą nocną. Chcąc urozmaicić końcówkę naszej podróży, zahamowałem z piskiem opon i z szelmenowskim uśmiechem zwróciłem się w stronę roześmianej kobiety.
- Co powiesz na małą kontynuację? Tanie wino i tytoń. dostępne tylko u mnie.
Caroline? ❤
1028 słów = 6 punktów
sobota, 7 grudnia 2019
Od Caroline C.D Harry'ego
Nie potrafiłam choćby drgnąć czy głośniej odetchnąć, gdy dotarła do mnie powaga słów szatyna. W całkowitym osłupieniu przyglądałam się jego twarzy, próbując odnaleźć choćby cień kpiny bądź żartu. Nie dostrzegając jednak niczego podobnego, musiałam się szybko otrząsnąć, przybierając na twarzy najbardziej wiarygodny uśmiech.
- Tak, jasne. - Założyłam kosmyk swoich ciemnych włosów za ucho, bawiąc się w drugiej dłoni rękawem bluzy. Z coraz większym trudem przychodziło mi patrzenie w tęczówki mężczyzny. - Nie mam nic przeciwko. - Dodałam, z ogromną ostrożnością dobierając każdy wypowiadany wyraz. Rozpraszało mnie jednak bicie mojego serca, które z żalu zaczynało boleśnie kłuć.
Wyglądało na to, że moja odpowiedź usatysfakcjonowała szatyna. Znacznie bardziej rozluźniony także się uśmiechnął, jednak z całą pewnością zrobił to szczerzej.
Chwila ta nie trwała zbyt długo. Dosłownie moment później odnalazł nas trener, chcąc pokazać Harry'emu jednego z wierzchowców.
- Też zaraz przyjdę. - Zapewniłam cicho, coraz gorzej radząc sobie z kontrolowaniem targających mną emocji. Maskowanie ich jednakże wychodziło mi z zadowalającym skutkiem, bo wkrótce zostałam sama, mogąc w spokoju zaszyć się na uboczu.
- Bliscy znajomi. - Rzuciłam do siebie pod nosem, gdy usiadłam pod jednym z rosłych drzew. Fakt, że wszyscy wybrali się już na halę aukcyjną, zapewniał mi dostatecznie dużo prywatności.
Nie potrafiłam już dłużej udawać. Zresztą, nie było takiej potrzeby. Wybuchnęłam głośnym, niepohamowanym płaczem, wyrzucając z siebie cały żal i obezwładniającą gorycz. W myślach nieustannie nazywałam siebie skończoną idiotką - w końcu to ja powiedziałam szatynowi, że oczekuję jedynie neutralnych relacji, co nakłoniło go do wysunięcia takich, a nie innych wniosków. Sama byłam sobie winna. Trudno było mi określić, czego oczekiwałam - jakaś część mnie tęskniła za Stylesem, dając się uwolnić pod wpływem jego decyzji. Tymczasem stwarzałam pozory względnie zadowolonej z naszego zerwania, trzymając się z Victorem i unikając byłego chłopaka, równocześnie próbując zadbać o swoją przyszłość i dalszy rozwój. Nic dziwnego, że Harry uważał, że porzuciłam jakąkolwiek myśl o nim. Było to słuszne spostrzeżenie, bo właśnie taką postawę próbowałam sobie narzucić od kilku ostatnich miesięcy. Dogłębnie zraniona naszym zerwaniem przyjęłam, że znacznie łatwiej będzie mi odtrącać nie tylko Harry'ego, ale także wszystkich innych w zasięgu własnego wzroku. Pogubiłam się na tyle, że już sama nie potrafiłam zrozumieć sytuacji, w której się znalazłam.
"Jakby nigdy nic się nie wydarzyło."
Chciał o nas zapomnieć? O naszym związku? Udawać, że nigdy nic nas nie łączyło? Że od zawsze byliśmy co najwyżej przyjaciółmi?
Nie mogłam w to uwierzyć. Wolałam założyć, że źle zrozumiałam jego słowa, niż dać pochłonąć się myśli, że mógł nas skreślić. Przecież mówił, że wciąż mnie kocha, ale czy mogłam od niego wymagać stałości w tych uczuciach? Nie wiedziałam, jak zachowałabym się na jego miejscu. Gdyby to on odrzucał mnie na każdym możliwym kroku i skutecznie udawał, że jestem mu obojętna. Bałam się samego wyobrażenia, widząc, jak bardzo wpłynęła na mnie nawet krótka rozmowa z nim.
Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Wywoływał u mnie skrajne emocje, ale czułam, że nasze rozstanie było słuszne. W końcu było to mu potrzebne, by zrezygnował z narkotyków, a ja musiałam dostać życiową nauczkę, żeby móc przewartościować swoje życie. Obawiałam się jednak, że nie potrafiłabym nikogo pokochać tak, jak kochałam jego. Łącząca nas więź niewątpliwie była wyjątkowa i wciąż nie chciałam ostatecznie jej odpuścić.
Musiałam w końcu się podnieść, obawiając się, że ktoś mógłby mnie zacząć szukać. Na chwiejnych, drżących nogach dotarłam z powrotem przed halę, ocierając po drodze mokre policzki. Na całe szczęście rano byłam na tyle zaspana, by zrezygnować z makijażu. Standardowo zadbałam o usta, nie kłopocząc się jednak z pozostałymi częściami twarzy. Okazało się to wtedy niezwykle przydatne - mogłam przysiąc wręcz, że wypłakałam dużo więcej, niż wypiłam w ciągu ostatnich kilku dni.
Przed wejściem na aukcję kilkukrotnie głęboko nabierałam powietrza. Nie chciałam pokazać po sobie, że cokolwiek się stało, a jedynie skupić się na prezentowanych wierzchowcach i jak najszybciej porzucić wszystko to w niepamięć. Okazało się to co prawda trudniejsze, niż zakładałam, gdy dostrzegłam Harry'ego, ale z narzuconym uśmiechem ruszyłam w stronę dobrze znanych mi osób.
- Dużo mnie ominęło? - Spytałam najradośniej, jak tylko potrafiłam, zajmując miejsce przy szatynie. Przyglądał mi się przez ułamek sekundy badawczym wzrokiem, ale szybko odpuścił, wzdychając.
- Wycofano klacz, na którą byłem gotowy się zdecydować. - Z widocznym niezadowoleniem odgarnął włosy ze swojego czoła, przecierając je płynnym gestem. Widziałam, że mu na niej zależało. - Właściciel w ostatniej chwili się rozmyślił.
- Zamierzasz oglądać tu jeszcze jakieś konie?
Mężczyzna rozglądnął się wzrokiem po hali, szybko wracając do mnie wzrokiem.
- Raczej nie. - Odparł, bawiąc się pomiędzy palcami rąbkiem jednej ze stron katalogu. - A przynajmniej nie z zamiarem kupna.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo podzielałam jego decyzję.
- Trochę się zorientowałam, wiedząc, że mamy tutaj przyjechać. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że może nic nie przyciągnąć mojej uwagi i dowiedziałam się, że całkiem niedaleko znajdują się dwie kameralne stajnie. - Tym razem uśmiechnęłam się naturalnie, szczerze, podekscytowana wizją wcielenia mojego planu w życie - Pomimo mniejszego rozgłosu, mają w swojej ofercie konie na międzynarodowym poziomie. Podobno hodowla to dla nich nie tylko zysk, ale też i satysfakcja, więc dbają o te zwierzęta lepiej, niż o własne dzieci. Wypadałoby jednak zobaczyć wszystko na własne oczy, bo opieram się jedynie na tym, co usłyszałam od znajomych i przeczytałam w internecie.
Nie dodałam co prawda, że od znajomych Victora i jego samego, ale nie wydawało mi się, by robiło to jakąkolwiek różnicę. Harry wydawał się szczerze zainteresowany.
Z właścicielami obu stajni umówiliśmy się, że przyjedziemy na następny dzień, by obejrzeć ich konie. Na szczęście pan Rose nie miał żadnego problemu z tym, że postanowiliśmy wrócić do Akademii dopiero w poniedziałek, więc z czystym sumieniem zarezerwowaliśmy sobie pokój w hotelu i zaplanowaliśmy cały przebieg wyjazdu. Pod hotelem znaleźliśmy się jednak dopiero wieczorem, postanowiwszy wcześniej, że będziemy towarzyszyć innym uczniom do samego końca aukcji i wszystkich zaplanowanych wydarzeń.
- Mówiłem wyraźnie, naprawdę cię przepraszam. - Odparł sfrustrowany szatyn, zaraz po tym, gdy weszliśmy do przydzielonego nam lokum. Nie spełniał on dokładnie naszych oczekiwań, głównie ze względu na to, że do dyspozycji mieliśmy jedynie ogromne, dwuosobowe łóżko. Jak na złość, nie było też żadnego fotela czy choćby sofy. Była jednak już zbyt późna pora, by domagać się zmiany pokoju. Przyjęliśmy po prostu to z pozorną akceptacją.
- Harry, bo to nie jest tak, że w ogóle przestałam o ciebie dbać, a cala ta sytuacja nie wywarła na mnie żadnego wrażenia... - Odezwałam się nagle, gdy usiedliśmy naprzeciwko siebie na wygodnym łóżku. - Wciąż nie mogę spokojnie zasypiać. Każdej nocy budzę się kilkukrotnie, a od jakiegoś czasu śpię nawet z pluszową żyrafą, byleby mieć się do kogo przytulić i... Żeby było jasne, nic nie czuję do Victora. Wiem, że on mnie kocha, ale nie odwzajemniam jego uczuć nawet w najmniejszym stopniu. I tak, wiem, że nie muszę ci się tłumaczyć, ale chcę po prostu, żebyś wiedział, że nie wymazałam cię tak po prostu ze swojego życia.
Hazzunia? ❤
1113 słów = 6 punktów
Od Aidena C.D Caroline
Słowa dziewczyny rozbrzmiały w mojej głowie, serwując mi dozę w pewnym rodzaju euforii, zakłopotania i wściekłości, niezrozumienia i błahości tych słów. Wpatrując się w dalszym ciągu w tęczówki dziewczyny, czułem, jak coraz bardziej przepełnia mnie złość i tęsknota za bliskością owej kobiety. Zacisnąłem dłoń na kierownicy i z piskiem opon ruszyłem w dalszą drogę, skupiając się w dalszym ciągu na równym pasie asfaltu, pnącym się aż do zniknięcia za widnokręgiem. Poczułem się gotowy na wypowiedzenie rozbrzmiałych w mojej głowie słów, gotowy na konfrontację z szarą rzeczywistością i kobietą mojego życia, która znowu była w zasięgu mojej dłoni.
- Przepraszan, Caroline, użyłaś słów "neutralnych relacji". - mruknąłem, z nikłym zamiarem kontynuowania mojego wywodu. - Wyobraź sobie, że od samego początku chciałem naszej normalnej relacji, a nie jakiejś tam neutralnej. Dobrze wiesz ile dla mnie znaczyłaś, dobrze wiesz, że starałem się do cholery jasnej to rzucić. Wiedziałaś, że było to dla mnie ciężkie i czasochłonne. Wiedziałaś, że pomagasz mi w zapomnieniu o heroinie, wiedziałaś, że Cię, kurwa, kocham i nie mam zamiaru przestać. A Ty i tak to rozwaliłaś, jednym zdaniem, odrzuciłaś mnie i moje problemy w najdalszy zakamarek swojej głowy, swojego życia. Po tym chcesz neutralnych relacji? Po tym, jak z dnia na dzień zaczęłaś mnie olewać i ciągać się z jakiś tam stajennym po terenie Akademii? Myślisz, że neutralne relacje to nie za duże wymagania, jak na to co zrobiłaś? - warknąłem, po czym z uporem zacząłem grzebać w kieszeni, by wydobyć papierosa, w którym powierzałem nadzieję na uspokojenie moich emocji. Dziewczyna nabrała większej ilości powietrza, dusząc w sobie uczucie wściekłości, jak i żalu, który wystąpił na jej twarzy w postaci wzbierających się w oczach łzach. Zacisnęła palce na skórzanej tapicerce i z politowaniem odpaliła papierosa, znajdującego się między moimi wargami.
- Dla Twojej wiadomości, to Ty zadecydowałeś o skończeniu naszego związku. To Ty, nie ja, wybrałeś narkotyk, a nie tą swoją ogromną miłość. Jesteś i byłeś żałosny w swoich czynach i słowach, zraniłeś mnie, a teraz masz czelność mówić, że to wszystko jest moją winą? Oboje przyczyniliśmy się do rozpadu naszej relacji. Może rzeczywiście nie dawałam Ci wystarczającej ilości wsparcia, ale Aiden, jak miałam dawać Ci wsparcie, skoro na każde słowa otuchy odpowiadałeś atakiem w moją stronę? Jak? Nie mam zamiaru błagać Cię o wrócenie do jakiejkolwiek pozytywnej relacji, ale to Ty jesteś jej przeciwny, bądź tego świadomy. - powiedziała, a po chwili sama raczyła zapalić. Jej mina znowu wróciła do skamieniałego wyrazu, skupiła się na widnokręgu i nie uraczyła mnie już ani jednym spojrzeniem. Nie miałem zamiaru odpowiadać, wpatrywałem się tylko z nadzieją, że dojedziemy zaraz na miejsce i nie będę musiał zatruwać swoją obecnością dziewczyny, która miała ochotę wyjść i po prostu nie wrócić do mojego auta.
- Chcę żebyś tylko pamiętała o tym, że nadal Cię kocham i będę kochał. I mam nadzieję, że Victor będzie w stanie obdarzyć Cię takim samym uczuciem i troską, Caroline, bo jesteś wciąż najważniejszym oczkiem w mojej głowie, mimo tego, że nie mówiliśmy sobie nawet głupiego cześć. - powiedziałem i zgasiłem niedopałek, wjeżdżając na teren ogromnej stadniny.
Minęła niewiele ponad godzina od dojechania na miejsce, a zasiadliśmy już do wspólnego śniadania. Rzucałem urywkowe spojrzenia każdemu z towarzyszy na dzisiejszej aukcji, wiedziałem, że dwie z nich mają zamiar przyjechać z zakupionym już koniem. Ja nie miałem zbyt dużej nadziei na znalezienie swojego przyszłego wierzchowca w przedstawicielach hanowerskiej rasy. Nigdy nie śledziłem żadnych z linii tych koni, więc zdawałem się co najwyżej na pomoc właściciela, bądź trenera, który zajmował miejsce zaraz obok mojego. Na stole leżały katologi, do których nikt zbytnio się nie garnął, jednak ostatecznie, dokładnie w tym samym momencie chwyciłem za jeden z nich, wraz z Caroline, która prędko przeniosła rękę na inną okładkę. Lekko zmieszany, i zaskoczny tym, że nastolatka zainteresowana jest kupnem, zacząłem przeglądać kolejne strony. Będąc ściśle nastawiony na ogierach, mocno się zawiodłem, gdy w ofercie pojawiły się niezbyt rosłe, drobne, w dodatku tylko trzy rude ogierki, które raczej wyglądały jak odsadki, niż młode konie gotowe do pracy. Ilość klaczy biorących udział była niesamowita, strony wydawały się nie kończyć, ale dopiero na ostatniej znalazłem eksterier, który bardzo przykuł moją uwagę. Niesamowicie rosła, potężna klacz przemawiała swoim mądrym spojrzeniem, które ukazane było na zdjęciu portretowym. Niesamowita dolna, jak i górna linia. rysowały się niczym kreska najznamitniejszego artysty. Proste, umięśnione nogi, były tylko dodatkiem, który zadecydował o moim podjęciu się licytacji klaczy.
- Co pan o niej sądzi? - mruknąłem przyciszonym głosem do starszego mężczyzny, który bacznie spod szkieł okularów przypatrywał się karej istocie. - Właściwie, gdyby nie ten stuknięty ogier jako ojciec, wydawałaby się koniem idealnym dla Ciebie. Ma bardzo ładne wymiary, jej przodkowie zapewniają potencjalnym źrebakom przyszłość, więc w razie wypadku mógłbyś iść w hodowlę. Jeżeli nie przeszkadza ci charakter, który pewnie zobaczysz podczas prezentacji. myślę, że możesz spróbować z kupnem tego wierzchowca. Z przyjemnością podjąłbym się treningu waszej pary, rzecz jasna, jeśli zechcesz. - dodał z uśmiechem, pozbywając się z nosa grubych szkieł. Odetchnąłem z ulgą i odrzuciłem katalog na swoje miejsce. Zgarnąłem z ławy kawę i opuściłem pomieszczenie, by uraczyć się świeżym powietrzem i papierosem. Podobne zamiary miała Caroline, która próbowała jak najbardziej wydłużyć swoje wyjście zza stołu, najpewniej po to, by nie musiała towarzyszyć mi przy paleniu. Finalnie, oboje staliśmy przed budynkiem, w milczeniu przypatrując się swoim sylwetkom. Dziewczyna popijała swoją ulubioną, ananasową herbatę, parząc swoje wargi wrzątkiem, który podczas parowania, zakrywał niemalże wszystkie rysy drobnej twarzy. Upijając łyk czarnej kawy, próbowałem uniknąć konfrontacji naszych spojrzeń. miotając jak głupi po otaczających nas budynkach, koniowozach, jak i samych koniach, których łby wyglądały zza drzwi angielskich boksów. Skończyliśmy palić w momencie, gdy dopadła nas na zewnątrz reszta towarzystwa, która wybierała się już na halę aukcyjną. Nie mając nic innego do zrobienia, ruszyłem za nimi, porzucając kubek na przypadkowo spotkanym przeze mnie stoliku. Tuż przed wrotami. wyłapałem moment nieuwagi szatynki, która zainteresowała się nad wyraz mocno rodzajem podłoża, które leżało tuż za progiem. Złapałem dziewczynę za ramię i odciągnąłem na bok, modląc się o brak protestów z jej strony. Brązowooka wydawała się lekko zaskoczona, ale nie chciała tego okazywać, wpatrywała się tylko we mnie mocno pretensjonalnym wzrokiem.
- Caroline, naprawdę nie chciałem, by moje słowa w samochodzie Cię uraziły. Chciałbym zachować z Tobą jakikolwiek kontakt, nawet urywany, abym wiedział chociaż co się u Ciebie dzieje. Pozwól mi na to, i zostańmy chociażby bliskimi znajomymi, którzy od czasu do czasu wyjeżdżają razem w tereny, prowadzą wspólne treningi i zachowują się normalnie, jakby nigdy nic się nie wydarzyło.
Caroline? ❤
1056 słów = 6 punktów
Od Caroline C.D Harry'ego
Najdelikatniej rzecz ujmując, brunet niekoniecznie był zadowolony z przebiegu zeszłej nocy. O ile był w stanie przełknąć fakt mojego kompletnego upojenia, tak niemalże w furię wpędziła go wiadomość, że zajął się mną Harry. Próbowałam szukać pozytywów, którym niewątpliwie było to, że trafiłam w ręce dobrze znanej mi osoby i niedane było mi zamarznąć na jednym z trawników, ale zdawało się to nie docierać do Victora. Było mi miło, że bez względu na wszystko się o mnie troszczył, ale podniesienie ręki na Stylesa zdecydowanie było przesadą, nawet jeśli szatyn nie pozostawał mu dłużny.
- Harry przestań! - Próbowałam ich rozdzielić, ale obawiałam się, że któryś nieumyślnie mógłby wymierzyć cios w moim kierunku. Obydwoje znacznie przewyższali mnie zarówno wzrostem, jak i siłą. Nie mogłam jednak dopuścić do tego, by zaszli za daleko. - Proszę!
Błagalny ton mojego głosu skutecznie zwrócił ich uwagę, dzięki czemu odstąpili od siebie i spojrzeli w moim kierunku. Nie wiedziałam jak zareagować - z jednej strony byłam wdzięczna Stylesowi, a z drugiej wiedziałam, że Victor działał w dobrej wierze. Swój wzrok skierowałam jednak na szatyna, który wydawał się odrobinę rozczarowany. Czułam się kompletnie zdezorientowana i bezsilna, stojąc naprzeciwko dwóch zirytowanych mężczyzn.
- Tak po prostu mam mu odpuścić? - Pogarda w głosie Victora była silnie wyczuwalna, co nie zdawało się umknąć uwadze Stylesa. Na policzku czarnowłosego już malował się dorodny siniak, a z dolnej wargi jego ust krew wydobywała się drobną strużką.
- Faktycznie lepiej będzie, jeśli się pozabijacie. - Rzuciłam ze złością, po raz ostatni spoglądając w kierunku mężczyzn. Niemalże wyprowadzona z równowagi ruszyłam do akademika, odpalając po drodze papierosa. Odkąd tylko Harry ponownie zawitał w moim życiu, coraz częściej targały mną nerwy i potrzeba sięgnięcia po nikotynę. Bezsilnie poddawałam jej się, zagłuszając choćby na moment wszystkie swoje zmartwienia.
- Tak się po prostu nie robi, Caroline. - Victor pojawił się obok mnie, gdy kończyłam palić i wyrzucałam niedopałek. Wyglądało na to, że względnie ochłonął. - Powinien był odprowadzić cię do twojego pokoju, a nie zaciągać do siebie.
- Wiem. - Mruknęłam, niechętnie prowadząc dyskusję na ten temat. W głębi duszy cieszyłam się, że mogłam jeszcze ten jeden ostatni raz obudzić się w swoim starym, ukochanym lokum. Wśród nowych czterech ścian często dopadała mnie samotność, ale miałam zdecydowanie lepsze warunki do nauki.
Czarnowłosy westchnął przeciągle, pocierając dłonią moje ramię.
- Muszę iść ogarnąć boksy.
Spojrzałam na niego z politowaniem.
- Przydałoby się jednak najpierw doprowadzić cię do porządku. - Uśmiechnęłam się delikatnie, gdy mężczyzna poddał się i dał zaprowadzić do akademika. Znalazłszy w kuchni apteczkę, podążyłam z Victorem do swojego pokoju, wiedząc, że salon nie wyglądał jeszcze najlepiej.
Na całe szczęście opatrywanie czarnowłosego nie trwało zbyt długo. Siedział cierpliwie, gdy ścierałam z jego podbródka powoli zasychającą krew i zajmowałam się nieco bardziej poturbowanym policzkiem.
Wyglądało na to, że cała ta czynność sprawiała właśnie mi najwięcej bólu - przypominała o sytuacji, kiedy to przede mną siedział Harry i to nim opiekowałam się z ogromną czułością, gdy pobili się z Victorem. Dużo zdążyło się zmienić od tego czasu. Rozstaliśmy się, odnowiłam kontakt z brunetem, a nasze drogi ze Stylesem całkowicie się rozeszły. Łączyło nas mnóstwo wspomnień i nie ukrywałam, że w jakiś sposób mi go brakowało i za nim tęskniłam, ale nie wyobrażałam sobie, żebyśmy mieli wrócić do stanu sprzed ponad roku. Dotarło to do mnie, gdy tylko przyswoiłam, że siedzący przede mną mężczyzna z całą pewnością nie był Harrym. Dzieliła ich ogromna przepaść.
Sobotni poranek nie należał do najprzyjemniejszych. Alarm dzwoniący przed wschodem słońca był bestialstwem, ale pan Rose zdawał się tym nie przejmować - zarządził pobudkę o czwartej, by już nieco ponad godzinę później opuścić tereny Akademii. Zwerbował mnie do grupy szczęśliwców, która wraz z jego żoną miała wybrać się na aukcję, oddaloną od naszej miejscowości o dobre kilkaset kilometrów. Nie potrafiłam jednak okazywać swojej wdzięczności, gdy stałam wśród gęstej mgły na akademickim parkingu. Zjawiłam się jako jedna z pierwszych - odpaliłam więc papierosa, delektując się rześkim powietrzem, które skutecznie zanieczyszczałam śmierdzącymi oparami i wsłuchiwałam się w głosy nadchodzących osób, próbując ich zidentyfikować. Wiedziałam jedynie, że oprócz mnie i małżeństwa jedzie także czwórka innych uczniów, co oznaczało wyjazd dwoma samochodami.
- Czy są już wszyscy? - Trzymając w dłoni kubek parującej kawy, właściciel rozglądał się po wszystkich zebranych. Na szczęście zdążyłam chwilę wcześniej pozbyć się wypalonego papierosa, unikając kłopotliwej konfrontacji. Podczas gdy Rose próbował dopiąć wszystko na ostatni guzik, ja zajmowałam się liczeniem wszystkich białych, leżących na ścieżce kamyczków.
Nie zauważyłam nawet, kiedy byliśmy już gotowi do wyjazdu. Właściciel w swoim samochodzie miał jeszcze trzy wolne miejsca, ale zanim się obejrzałam, zostały one zajęte przez dwóch uczniów i towarzyszącą im uczennicę.
Niepocieszona spostrzegłam, że czwartą osobą był Styles we własnej osobie, z którym na dodatek miałam spędzić sam na sam kilkugodzinną podróż. Zacisnąwszy szczękę, nie próbowałam nawet dyskutować. Po prostu posłałam mu krótkie spojrzenie, bezgłośnie zajmując miejsce w jego samochodzie.
Nie mogło być lepiej. Było to nasze pierwsze spotkanie od feralnej potyczki z Victorem.
Minął kwadrans, zanim szatyn zajął miejsce za kierownicą. Przez cały ten czas rozmawiał z właścicielem, ale nie próbowałam nawet przysłuchiwać się ich dyskusji. Niespecjalnie interesowały mnie ustalenia dotyczące przejazdu i ewentualnych postojów. Zamiast tego, skorzystałam z włączonego silnika i zaczęłam poszukiwania sensownej stacji radiowej. Wszystko wydawało się lepsze od nadchodzącej rozmowy ze Stylesem. Do tego stopnia starałam się go ignorować, że w momencie, gdy zajął miejsce obok mnie, wyjęłam ze swojej torebki książkę do historii i z niesamowitą zawziętością zaczęłam ją wertować.
Nie potrafiłam się jednak dostatecznie skupić. Obecność Harry'ego mnie rozpraszała, a cichy głos z tyłu głowy ciągle przypominał mi o tym, że rozmowa z szatynem jest nieunikniona. W końcu więc poddałam się. Usiadłam wygodniej na siedzeniu, schowałam książkę i zebrałam się w sobie, by spojrzeć w jego kierunku. Był skupiony na drodze. Zaciskał wręcz dłonie na kierownicy, eksponując tym samym nawet najdrobniejsze żyły na swojej ręce. Do mojego serca przedarł się żal, gdy dotarło do mnie, że nie mogłam nachylić się w jego kierunku i go pocałować, czy też choćby ułożyć dłoni na jego udzie. Wiedziałam jednakże, że nasze zerwanie było słuszne i potrzebne. Z tego, co się dowiedziałam, Harry już od dłuższego czasu nie tknął narkotyków. Cieszyłam się, że wyszedł na prostą, bo mimo wszystko życzyłam mu dobrze.
Szatyn chyba zauważył moje ukradkowe spojrzenie, bo też odwrócił się w moim kierunku, gdy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle.
- Nie chcę, żeby to wszystko tak wyglądało... - Odezwałam się słabym, spokojnym głosem. Spoglądanie w jego tęczówki koiło moje nerwy. - Nie chcę się z tobą kłócić i unikać. Po tym wszystkim, co nas łączyło, chyba dobrze byłoby zachować chociaż neutralne relacje...
Harry?
1067 słów = 6 punktów
Od Aidena C.D Caroline
W życiu nie spodziewałem się po sobie tak dużej troskliwości, jaką wykazałem właśnie w momencie, gdy zobaczyłem leżącą w trawie Caroline. Czują alkohol buzujący w moim ciele, chciałem zachować jakiekolwiek pozory trzeźwości, cokolwiek, co pokazałoby moją dojrzałość. a nie kolejny wybryk. Pozbywając się marynarki, przykryłem drobne, kobiece ciało, a chcąc, by przynajmniej głowa nie miała styczności ze zmarzniętą ziemią, ułożyłem ją na własnych kolanach, czule układając kosmyki jej włosów. Wydawało się, że dziewczyna odpłynęła, lecz od czasu do czasu mruczała coś pod nosem, niekoniecznie byłem zdolny do zidentyfikowania usilnych starań kobiety. Czułem, jak ogarnia mnie poczucie klęski, poczucie żalu i zawiedzenia się na samym sobie. Straciłem coś, kogoś, kogo kochałem nad życie. Kogoś, kto był spełnieniem każdego z moich absurdalnych snów, kogoś niesamowitego, kogoś, kto mnie akceptował i odwzajemniał moją miłość. Była, jest i będzie perfekcyjna w każdym centymetrze swojego ciała i charakteru, była niesamowita, jest niesamowita, była całym moim światem, jest moim całym światem, była moja, ale teraz już nie jest. Przymrużyłem oczy i poczułem, jak alkohol nagle się ulatnia, po prostu odpuszcza, gdy tylko wspomnienia wracają. Prowadziłem monolog, właściwie nie wiem czy wewnętrzny, bo możliwe było, że mówię to wszystko na głos, że wszyscy, że Caroline to słyszy. Tak bardzo chciałem, by znowu mnie kochała, bym znowu był tym najważniejszy, by Victor zniknął z jej życia raz na zawsze. Kochałem ją tak bardzo i tak bardzo nie chciałem jej skrzywdzić, nie chciałem do tego doprowadzić. Pozornie przedstawiałem twardą postawę, raczej żartobliwe podejście do sprawy, ale tak naprawdę cierpiałem. Cierpiałem, bo to ona była i jest tą jedyną, której pragnę w swoim łóżku, w swojej głowie i w swoim sercu. Poczułem, jak łzy napływają mi do oczu, lecz sprawnym ruchem przetarłem powieki i ponownie wplotłem palce w źdźbła trawy. Nabrałem dawki świeżego, nocnego powietrza, które orzeźwiało moje myśli, coś co zdecydowanie pomogło mi się oczyścić i ponownie jakkolwiek wyrzucić Caroline z głowy. Ta Caroline, która leży właśnie na moich kolanach, nie jest już taka sama. Jest inną Caroline, niż ta, którą pokochałem. Poddała się wpływowi środowiska, a to wszystko było spowodowane tylko i wyłącznie naszą kłótnią.
- Tak bardzo przepraszam, Skarbie, tak bardzo żałuję. - powiedziałem przyciszonym głosem, czule przyglądając się twarzy kobiety. - Kocham Cię i pamiętaj o tym. - dodałem, a brązowowłosa lekko rozchyliła swoje powieki. Nie mając siły na jakąkolwiek gwałtowniejszą reakcję, spojrzała na mnie z lekką pogardą i obrzydzeniem, czymś co zraniło mnie jeszcze bardziej niż dotychczas.
- Teraz śmiesz się o mnie troszczyć? Martwić się o mnie? - wybełkotała i ponownie opadła na moje kolana. Zaciskając szczękę uniosłem kobietę, niczym pannę młodą i chybotliwym krokiem ruszyłem z nią do akademika. Otwarte drzwi umożliwiały mi swobodę ruchów, w salonie każdy już spał, czuć było obleśny zapach wymiocin, potu i alkoholu, który wylewał się z niedopitych jeszcze kieliszków, czy szklanek. Chcąc jak najszybciej opuścić to pobojowisko, ruszyłem na górę i pewnym krokiem zmierzałem do swojego pokoju, nie mając zamiaru pozostawiać Caroline w jej osobistym lokum. Niezbyt sprawnie otworzyłem ciemno brązowe drzwi, by ujrzeć całe pobojowisko, które pozostawiłem na podłodze. Ułożyłem kobietę na jednym z wolnych łóżek i chcąc zapewnić jej komfort snu, postanowiłem ją przebrać w możliwe najszybszy i najmniej inwazyjny sposób. Obdarowując ją jedną z najmniejszych moich koszulek i dresów, poruszałem nią jak najdelikatniej się dało. Mój wzrok był spokojny, po raz pierwszy, gdy Caroline pozbawiona była ubrań, nie błądziłem po niej wzorkiem, ani dotykiem, czy pocałunkami. Było to uderzająco trudne, lecz nie chciałem naruszać i tak naruszonej już prywatności młodej dziewczyny. Przykryłem Caroline puchatym kocem i czule ułożyłem jej głowę na poduszkach. Sam zacząłem zgarniać cały pierdolnik do szafy, by szatynka nie przestraszyła się jutro porozrzucanych rzeczy. Pusta butelka wina ustawiona została przy całej ich kolekcji, gdzie malowały się przeróżne rodzaje i gatunki, pochodzenia i smaki, wspaniałe było to, jak ten trunek potrafi się od siebie różnić. Odczuwając silną potrzebę wzięcia prysznicu, ruszyłem do łazienki. Po wrzuceniu wszystkich dzisiejszych ubrań do kosza na brudną bieliznę, wszedłem pod deszczownicę i odkręciłem gorącą wodę. Napawając się ciepłem, znowu oddałem się rozmyślaniom.
Wschód słońca skutecznie obudził mnie z krótkiej nocnej drzemki. Widok śpiącej w moim pokoju Caroline wywołał u mnie machinalny uśmiech. Dziewczyna spała bardzo spokojnie, wtulona w jedną z poduszek. Wzdychając, wstałem z łóżka, by narzucić na siebie robocze ubrania i ruszyć do stajni, by pomóc w porannym wyprowadzaniu koni. Czarne bryczesy połączyłem z koniakowym paskiem i beżowym golfem, który wyjątkowo dobrze wyglądał w tym zestawieniu. Kto jak kto, ale Styles nawet na olbrzymim kacu musi wyglądać jakkolwiek przyzwoicie. Wsunąłem brudne oficerki i sprawnym ruchem je zasunąłem, zgarnąłem z szafki klucze i opuściłem pokój z wciąż śpiącą dziewczyną. Wiedziałem, że będę dzisiaj sam ze stajennym w stajni, bo nikt nie zechciałby wstawać o tej porze po całonocnej niemalże imprezie. Dobywając paczkę papierosów, odpaliłem jednego z nich i zaciągnąłem się najmocniej jak potrafię. Siarczące kłucie rozlało się po moich płucach, stosownie informując mnie o tym, że ma dość zatruwania siebie nikotyną. Niespiesznie sunąłem w stronę stajni, oddając się raczej napawaniu słoneczną pogodą i smaku tytoniu. niż obowiązkom, które tak naprawdę były moją własną, dobrą wolą. Wyrzuciłem niedopałek centralnie przed wrotami do budynku z akademickimi wierzchowcami. Chwytając za pierwszy uwiąz, wyprowadziłem z boksu Hollywood'a, który wesołym parsknięciem zaakceptował fakt wyjścia na pastwisko. Między poranną mgłą czułem się jak zjawa, duch, który nie może zaznać spokoju. Właściwie, to właśnie takim duchem jestem bez swojej ukochanej, Caroline, która nie jest chyba tego do końca świadoma. Wyprowadzenie koni zajęło więcej niż dwie godziny, ale satysfakcja ze szczęścia rumaków, była tego warta. Wracając do stajni, nie spodziewałem się tam jednak widoku Victora, pochylonego nad skuloną Caroline, która widocznie coś mu opowiadała. Na twarzy Victora malowała się wściekłość, coraz bardziej marszczył brwi, a zauważając mnie, agresywnym krokiem niemalże podbiegł i przyszpilił do ściany.
- Czy ty w ogóle jesteś poważny? Zaciągasz pijane dziewczyny do swojego pokoju?! - wrzasnął, myśląc, że krzyk sprawi na mnie jakiekolwiek wrażenie. Z nonszalancją przymrużyłem oczy i rzuciłem krótkie spojrzenie w stronę niewzruszonej Caroline.
- W takim razie, gdzie był nasz Romeo, gdy Julia zasypiała na oszronionej trawie przed akademikiem? - prychnąłem, ale nie dane było mi usłyszenie odpowiedzi. Czarnowłosy wzburzył się na tyle, by zadać mi pierwszy cios. Nie pozostając dłużny, skontrowałem go, wymierzając mu solidnego sierpowego prosto w twarz.
Caroline?
1023 słowa = 6 punktów
piątek, 6 grudnia 2019
Od Caroline C.D Harry'ego
Usilnie próbowałam się nie zaśmiać, kiedy usłyszałam absurdalność słów szatyna. Były przesiąknięte hipokryzją, o której mężczyzna najwidoczniej nie miał zielonego pojęcia.
- Ty też nie miałeś przypadkiem czegoś rzucić? - Prychnęłam jedynie pod nosem, pusto patrząc się przed siebie. Nie odwróciłam wzroku w jego kierunku nawet na moment, wiedząc, czym mogłoby się to skończyć. Nawiązanie z nim głębszej dyskusji nie było mi na rękę i wolałam tego uniknąć.
Usłyszałam jedynie, jak cicho wciąga powietrze, wzdychając. Wkrótce jednak skorzystał z zapalniczki, którą mu podsunęłam i także odpalił swojego papierosa. Byliśmy sami na zewnątrz. Panowała niemalże absolutna cisza, gdyby nie liczyć głośnej muzyki dochodzącej ze środka. Nie wiedziałam, czy odpręża mnie palenie pod gwiaździstym niebem, czy może bardziej stresuje obecność mojej dawnej miłości. Obie te rzeczy tworzyły ze sobą raczej nietypową reakcję, wprawiającą mnie w całkowitą dezorientację i utratę zdrowego rozsądku.
W końcu odważyłam się spojrzeć w jego kierunku. On także się na mnie patrzył, świdrując mnie swoim głębokim spojrzeniem. Może i kiedyś byłabym gotowa zrobić dla niego wszystko, ale tym razem podjęłam się wyzwania i spoglądałam prosto w jego oczy. Nie ustąpiłam ani na moment, racząc go gniewnym wzrokiem.
- Wszystko w porządku, Caroline?
Styles momentalnie odwrócił wzrok w stronę nieba, byleby nie patrzeć w kierunku Victora. Ten natomiast zdjął z siebie kurtkę, zarzucając mi ją na ramiona. W drżenie wprawił mnie jednak nie panujący chłód, a stres i nerwy.
Czując, jak oplata mnie dłonią, po prostu dałam się wyprowadzić w kierunku drzwi. Wszystko było mi obojętne. Mogłam wrócić do pokoju i pójść spać, jak i upić się do nieprzytomności i zasnąć na stole. Victor jednak, słysząc za sobą ciche prychnięcie, odwrócił się i podszedł szybkim krokiem do szatyna.
- O co ci chodzi, Styles? Co cię tak cholernie śmieszy? - Czarnowłosy przyparł go do barierki, nieustępliwie patrząc mu w oczy. Mimo to Harry wydawał się być rozluźniony i gotowy na potyczkę z odrobinę starszym mężczyzną.
- Od kiedy bawisz się w rycerza? - Szatyn powiedział to z taką pogardą, jakby niemalże musiał wypluć te słowa. Widocznie miał dość ciążącego na nim nacisku, bo odepchnął Victora na tyle, że dzieliła ich odległość dwóch kroków. - Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć.
Widziałam, że w stajennym zagotowało. Ruszyłam w ich kierunku, nie chcąc, by doszło do jakiejkolwiek większej potyczki. Już i tak dostarczyli mi wystarczająco emocji na cały wieczór. Wyciągnęłam dłoń w kierunku Victora, kładąc ją na jego barku. Choć Harry miał na wprost twarz czarnowłosego, to wpatrywał się właśnie w moje oczy - jego spojrzenie było przenikliwe i tym razem zmusiło mnie do tego, bym odwróciła wzrok. Victor czując mój dotyk rozluźnił się i tym razem to ja doprowadziłam nas do wyjścia. Nie odwracając się nawet na moment, zostawiliśmy Harry'ego na zewnątrz wraz z moją zapalniczką. Nie zamierzałam się jednak po nią wracać.
Victor towarzyszył mi przez następną godzinę, po czym odesłałam go, by odpoczął. Nie był skory do przystania na moje słowa, ale chyba wiedział, że nie miał innego wyjścia. Zresztą, zdążyło się wykruszyć także kilka innych osób. Zostało jeszcze grono tańczących, pijących do upadłego i tych, którzy nie wiedzieli, co ze sobą począć. Sama nie wiedziałam, do której grupy powinnam się przypisać - obolałe stopy nie pozwalały mi już tańczyć, ale wciąż sięgałam po alkohol bez większego celu. Czasem z kimś rozmawiałam, głównie jednak siedząc na jednym z parapetów. Powolnie sączyłam lampkę nieznanego mi wina, oglądając, jak reszta towarzystwa upodlała się na środku pomieszczenia.
Nie widziałam jednak nigdzie Stylesa. Raz przemknął mi przed oczami, gdy tańczyłam ze znajomym Victora, ale zaraz po tym dosłownie przepadł. Nie wiedziałam czy się ukrył, wyszedł czy może byłam tak pijana, że nie potrafiłam go zidentyfikować. To ostatnie było całkiem prawdopodobne, bo gdy tylko próbowałam stanąć na równych nogach, chwiałam się i z powrotem siadałam na chłodnym parapecie. Zachowywanie równowagi stało się dla mnie pojęciem zupełnie obcym. Próbowałam z całych sił, ściągnęłam nawet szpilki, by sobie pomóc. Wkrótce jednak największe ukojenie przyniosło mi oparcie głowy na szybie i choćby chwilowe odpłynięcie.
Na dobrą sprawę nawet nie wiem, ile czasu byłam średnio przytomna. Gdy uchyliłam powieki, wciąż dookoła mnie grała muzyka, ludzie robili to co wcześniej, a na zewnątrz było ciemno. Czułam się, jakbym przespała co najmniej połowę swojego życia, ale wyglądało na to, że minęła zaledwie chwila.
Najogólniej - kompletnie nie pamiętam niektórych momentów. Zarejestrowałam tylko, jak jakiś blondyn przenosił mnie na ziemię, gdzie usiadłam na dywanie z głową opartą o fotel. Dałabym sobie uciąć rękę, nogę, głowę i wszystko, że w tle słyszałam też Harry'ego. Nieco mnie to uspokoiło, że nie znajdowałam się kompletnie sama w gronie osób, których wtedy w ogóle nie rozpoznawałam.
Musiałam się przewietrzyć. Było mi duszno, gorąco, a głowa bolała mnie tak mocno, jak nigdy wcześniej. W sumie to nawet nie wiem, czy do drzwi doszłam sama, czy ktoś mi pomógł, czy też może się czołgałam. Najważniejsze było dla mnie to, że znalazłam się na świeżym powietrzu. Konkretniej w tym samym miejscu, gdzie paliłam ze Stylesem.
Po kilku chwilach przeniosłam się na trawę. Najpierw usiadłam, by ostatecznie rzucić się do tyłu i podziwiać gwiazdy. Miękkie źdźbła gilgotały mnie po odkrytej skórze. Było niesamowicie zimno, ale zdawałam się o to nie dbać.
- Chyba tam leży - Odezwał się ktoś bełkotliwie, jednak nie mogłam nawet stwierdzić, jak daleko się znajdował. Próbując się podnieść, zostałam powstrzymana. Mruknęłam coś pod nosem, czując, jak jestem czymś przykrywana, a moja głowa zostaje ułożona na czyichś nogach. Nie protestowałam, bo biło od tej osoby przyjemne ciepło, dzięki czemu przestałam drżeć.
Poczułam nagle falę ogarniającego mnie zmęczenia. Mimowolnie przymknęłam powieki i nie mogłam otworzyć ust ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku poza mruknięciem. Byłam pewna, że ta osoba coś mówiła, ale nie byłam pewna co. Wytężanie słuchu kosztowało mnoe sporo energii, która zupełnie niespodziewanie ze mnie uleciała. Nawet nie byłam w stanie przypomnieć sobie momentu, w którym wypiłam zbyt dużo. Przyjęłam to jednak z pozorną godnością, wiedząc, że najgorsze uczucie dopiero mnie czeka. Na samą myśl miałam ochotę cofnąć czas i pić herbatę w pokoju albo chociażby wrócić wcześniej z Victorem. Tymczasem leżałam gdzieś na zewnątrz, tocząc walkę ze samą sobą. Ostatecznie jakimś cudem udało mi się otworzyć oczy i spoglądnąć na osobę, która mnie trzymała.
Harry?
1010 słów = 6 punktów
Subskrybuj:
Posty (Atom)