Nigdy nie odczułem większej ulgi niż po skończeniu treningu na Szafirze. Ogier nie był ani trochę w moim typie, krótki, mało elastyczny i zbyt flegmatyczny w reakcjach. Mimo ciężkiej relacji między mną a nim, odczułem ogromną satysfakcję z ostatecznie wybitnie przejechanego parkuru, co prawda niewielkiej wysokości, ale parkuru. Wierzchowiec również chyba odetchnął z ulgą, gdy moje stopy ponownie dotknęły kwarcu wymieszanego z fizeliną. Poklepałem bułanego ogiera po łopatce i obdarowałem go pokrojoną marchwią, by podziękować mu za jakąkolwiek współpracę. Zdjąłem sprawnie wodze z szyi i skierowałem się w kierunku stajni, kompletnie nie zwracając uwagi na otaczające mnie osoby. Byłem świadomy wspólnego treningu z Caroline, ale wykluczyłem tą myśl z głowy, by w pełni skupić się na postawionym mi przez instruktora zadaniu. Kilkakrotnie zerknąłem na to, jak dziewczyna sobie radzi z moją ulubioną klaczą, nie było to wybitne dogadywanie się, ale na pewno lepsze niż moje z niewysokim koniem. Wsłuchiwałem się w stukot podków, marząc już o kawie, którą przygotuję w akademiku. Trening skutecznie spompował ze mnie energię, ale było to pozytywne zmęczenie, coś w rodzaju satysfakcji. Nie zorientowałem się nawet, kiedy wraz z kompanem znalazłem się w jego boksie. Koń natychmiastowo zaczął ocierać się łbem o krawędź boksu, na co zgoniłem go lekkim klepnięciem w szyję, ponieważ sprzęt akademicki nie był już dostatecznie nowy, właśnie przez takie zachowania. Sprawnie rozsiodłałem ogiera i zdjąłem ogłowie, następnie nakryłem go czerwoną derką osuszającą i sprawnie opuściłem jego przestrzeń. Ze zrezygnowaniem udałem się do siodlarni, by odłożyć wszystko w jak najbardziej schludny sposób. Rozwiesiłem czaprak na jednym z wolnych wieszaków, lecz gdy miałem już zbierać się do wyjścia, niższy niemalże o głowę instruktor, zagrodził mi drogę. Byłem doskonale świadomy, o co mnie zaraz poprosi, więc skwitowałem całe to zajście lekkim przewróceniem oczu.
- Tak, zostanę na karmieniu. Tak, wiem, że później mam zgłosić się do dyrektora. Tak, wiem, że pan będzie zaskoczony moimi zdolnościami prorockimi. - mruknąłem, na co mężczyzna się zaśmiał.
- Styles, grabisz sobie. - zamarł, jednak po chwili rozpromienił się. - Dwie dziewczyny Ci jeszcze pomogą, szybko się uwiniecie. A do pana Rose'a możesz iść też jutro, nie wiem czy dzisiaj będzie dostępny w swoim gabinecie, bo ma z żoną jechać na jakiś bankiet.
- Jasne, dziękuję za informację. Właściwie, to wie pan, kiedy dyrektor będzie jechał na przegląd pięciolatków? Muszę w końcu coś kupić, a nic co widziałem, nie było warte zachodu.
- W przyszły weekend jest aukcja, zabierz się z nim, ja też pewnie będę. Podpowiem, jeżeli będzie trzeba. Teraz marsz do karmienia koni, może wyrwiesz kolejną panienkę, bo dawno nie było Cię z nikim widać. - powiedział ienergicznym krokiem opuścił stajnię. Zamurowały mnie jego słowa, ale niezbyt chciałem poświęcać się rozmyślaniom na temat Caroline, nie teraz, gdy mam obowiązki do wykonania. Ruszyłem do pokoju socjalnego, z nadzieją, że odnajdę tam swoje kompanki do karmienia akademickich wierzchowców. Nie myląc się, pewnym krokiem pokonałem próg, ale już po chwili miałem ochotę stamtąd uciec. Dwie szatynki. W tym jedna bardzo dobrze znana mojemu wzrokowi, moim dłoniom, moim wszystkim zmysłom. W objęciach wysokiego bruneta, trzymającego nos tuż przy jej policzku. Starając się zachować jak najbardziej kamienny wyraz twarzy, zwróciłem się do drugiej dziewczyny, która z lekkim uśmiechem wpatrywała się we mnie. Nie znałem jej, nawet nie do końca kojarzyłem.
- Aiden, zgadza się? - zapytała cicho, naciągając rękawy na swoje dłonie. - Devlin, miło mi. - uśmiechnęła się, gdy pokiwałem potakująco głową. Odwzajemniłem gest, ale nie chcąc już dłużej przebywać w tym samym pomieszczeniu co moja dawna kobieta, śmignąłem ukradkiem do paszarni. Ucieszyłem się na widok przygotowanych porcji, zgarnąłem jak najwięcej pudełek się da i zacząłem kroczyć między boksami, przysłuchując się coraz to głośniejszymi upomnieniami o swoją porcję. Nie musiałem długo czekać na towarzyszki, które raczej flegmatycznie podchodziły do tego zadania. Pozostawiając im cztery ostatnie boksy, rzuciłem urywkowe, pozbawione jakichkolwiek emocji spojrzenie, które padło idealnie na Caroline, idealnie w jej głębokie spojrzenie. Przeklinając w myślach siebie, opuściłem budynek, by lekko trzęsącymi się dłońmi wyciągnąć papierosa z pogniecionej paczki Marlboro. Właściwie tylko ich smak pozostał mi po brązowowłosej, pamiętałem nasz pierwszy wyjazd na miasto, gdy to ratowałem dziewczynę własnym dowodem osobistym, by mogła kupić swoją ulubioną paczkę. Poczułem się jak wrak, poczułem się niepełny, gdy tylko to wspomnienie zaświdrowało w mojej głowie. Jakakolwiek chęć na kawę uleciała, chciałem zakopać się we własnym łóżku, by zasnąć i obudzić się dopiero następnego ranka. Przystanąłem na schodku, by dokończyć degustację i wyrzuciłem niedopałek do kosza na śmieci, który swoją drogą wypadałoby opróżnić. Oblepione w kwarcu oficerki zostawiały ślady na panelach akademika, lecz niezbyt tym przejęty ruszyłem jak najszybciej na górę, do upragnionego pokoju, w którym wyczekiwała mnie butelka wytrawnego wina, chcąca ukołysać mnie do jakiejkolwiek drzemki. Wpadłem do swoich przysłowiowych czterech ścian i pozbyłem się cienkiego golfu, odsłaniając liczne tatuaże na ciele. Zmieniłem spodnie na czarne dresy, a oficerki wrzuciłem w najciemniejszy kąt, by nie przypominały o swoim koniecznym wyczyszczeniu. Odkorkowałem butelkę i nalałem stosowną porcję do lampki, a wraz z nią zasiadłem na łóżku. Nieprzychylnie wlewałem czerwoną ciecz w siebie, marszcząc czoło, gdy odczuwałem niepowtarzalną goryczkę specyficzną dla tego rodzaju wina. Odłożyłem pustą lampkę, by po chwili wpatrując się w sufit, zasnąć.
Siedząc przy barze, próbowałem rozróżnić głosy poszczególnych uczniów. Nie mam pojęcia, który z nich zdecydował zorganizować w środku tygodnia taką imprezę, lecz nie ukrywam, że byłem pomysłodawcu bardzo wdzięczny. Potrzebowałem tego chaosu, zapachu wódki zmieszanego z zapachem świeżo wypalonego tytoniu. Napawałem się przyjemnością, obserwując, jak wszyscy są szczęśliwi, jak wszyscy odrzucają wszystkie swoje problemy na bok. Prosząc o kolejną szklankę whisky, postanowiłem opuścić pomieszczenie, by zrobić krótką przerwę na papierosa, bo zdawało się, że patio było akurat wolne od wszelkich istnień. Nie zdołałem jeszcze tego wieczoru dostrzec Caroline, która albo bardzo dobrze wpasowała się w tłum, skutecznie się przez to ukrywając, czy po prostu nie przybyła, woląc spędzić wieczór w objęciach Victora. Z lekką pogardą dla otoczenia, odpychając niektórych już niezbyt wdzięcznych osobników, dotarłem do drzwi weneckich, przez które sprawnym ruchem opuściłem gorący akademicki salon. Jedną ręką przystawiłem szklankę do ust, a drugą penetrowałem kieszeń w poszukiwaniu paczki. Na nieszczęście pozostawiłem ją w bryczesach, więc z niesamowitą nadzieją błądziłem wzrokiem, by znaleźć kogoś chętnego do poczęstowania mnie białą bibułką. Wstrząsnęło mną, gdy obok mnie wyrosła Caroline, która wyciągnęła w moją stronę niemalże pełną paczkę papierosów.
- Miałaś je rzucić. - mruknąłem, chwytając za wystający pomarańczowy filtr.
Caroliiiine? ❤
1030 słów = 6 punktów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)