sobota, 30 czerwca 2018

Podsumowanie + parę nowinek

Hejka naklejka!
Podsumowanie I połowy czerwca przedstawia się bardzo kolorowo *~* Rzućcie sobie niżej okiem. Prócz tego wprowadzamy nowinki, przeczytajcie uważnie:

  • Od teraz każdy ma obowiązek sprawdzania swojego opowiadania przed wysłaniem na pocztę Akademii w tej korekcie
  • Pod zakończeniem opowiadania piszemy ile ma słów, będzie to ułatwieniem dla administracji, przyznającej punkty za nie.
  • Będzie obowiązywał nowy system punktowania opowiadań, ze względu na różne długości waszych opowiadań. Opowiadania poniżej 1000 słów będą otrzymywać 3 punkty, opowiadania powyżej 1000 słów - 6 punktów, a opowiadania powyżej 2000 słów, dostaną 9 punktów.

Helen - -20 p.i ostrzeżenie na pocztę
Edward - wyrzucenie
Naomi - 9 p.
Holiday - 6 p.
Esmeralda - 9 p.
Oriane - -10 p. i przypominajka  na pocztę
Will - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Riley -  NIEOBECNOŚĆ w tym czasie
Lucy - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Dagobert - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Bellamy - -10 p. i przypominajka  na pocztę
Louise - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Brenda - -20 p. i ostrzeżenie na pocztę
Lauren - -10 p. i przypominajka  na pocztę
Ana - 9 p.
Rose - -10 p. i przypominajka  na pocztę
Mali - przypominajka na pocztę
Nikitta - -10 p. i przypominajka  na pocztę
Alyss - przypominajka na pocztę
Cole - -10 p. i przypominajka  na pocztę
Christine - NIEOBECNOŚĆ w tym czasie
Gaia - przypominajka na pocztę
Adrianna - NIEOBECNOŚĆ w tym czasie
Ivar -. przypominajka na pocztę
Zain - przypominajka na pocztę
Demi - przypominajka na pocztę
Violetta - 6 p.
David - 18 p.
Nicole - 3 p.
Ansel - brak pierwszego opowiadania

Dodajemy również jeszcze coś - klasy i nauczycieli! Dokładny ich opis będziecie mieli w zakładce KLIK (tu bedzie link).
Klasy będą dzielone rocznikowo: Klasa A (rocznik 1990- 1998)
                                                       Klasa B  (rocznik 1998- 2003)
                KLIK

~Administracja 

środa, 27 czerwca 2018

Od Any C.D Davida

Gdy rozdzieliłam się z Davidem, ruszyłam prosto do sklepu ze sprzętem dla konia i jeźdźca. A dalej do działu z ochraniaczami.
- Japierpapier - mruknęłam, gdy zobaczyłam ceny kaloszków. - Wykosztuję się na tobie, Charles.
Po przejrzeniu wszystkich dostępnych, wybrałam w końcu zwykłe neopreonowe, w dość przystępnej cenie, żeby potem nie przeżywać kolejnego załamania, gdy mój koń wróci z padoku z okrojoną ilością sprzętu. Po chwili zastanowienia wzięłam jeszcze parę kaloszków Fair Play'a z futerkiem na treningi.
- To co, Ghost, płacimy i szukamy naszego nowego znajomego? - zwróciłam się do psa. Ten zamachał entuzjastycznie ogonem.
Gdy już miałam wychodzić, w oczy rzucił mi się zestaw neonowożółtych gumeczek do grzywy. Zatrzymałam się jak wryta, zagapiona w opakowanie. Bez zastanowienia podeszłam do regału, zgarnęłam je i po raz wtóry ruszyłam do kasy, a zdezorientowany Ghost podreptał za mną.
~•~
Dołączyłam do Davida w pizzerii.
- Powiem ci, że te kamizelki to super sprawa - powiedziałam, zamiast powitania. - Nikt się nas nie czepia i bezkarnie możemy wszędzie wchodzić.
- Trzeba umieć omijać prawo, zakazy i takie tam - usłyszałam w odpowiedzi. - No dobra, wybieraj, na co masz ochotę - podsunął mi menu.
Położyłam torbę z zakupami przy krześle naprzeciwko tego, które on wybrał, wzięłam do ręki kartę menu i usiadłam.
- A ty co bierzesz? - zapytałam po chwili, nie mogąc zdecydować się, co wziąć.
- Pizzę z serem, szynką, kurczakiem, rukolą I Pepsi... Jak nie chcesz, nie musisz brać pizzy, mają też chyba tutaj normalne obiady.
Skinęłam głową, rozpoczynając wertowanie karty dań po raz drugi. Ostatecznie zdecydowałam się na pizzę, tradycyjną margheritę (mało ambitne, wiem, ale od czasu do czasu miło zjeść coś prostego), do tego herbatę mrożoną. Złożyliśmy zamówienie, pozostało man czekać na podanie dań.
- Nie kojarzę cię - powiedział mój towarzysz, gdy podano nam napoje, przerywając tym samym milczenie. - W sensie, nigdy wcześniej nie widziałem cię w Akademii...
Wzruszyłam ramionami, mieszając słomką w mojej herbacie.
- Byłam ostatnio zabiegana - odpowiedziałam. - Nowy koń i tak dalej... Jeśli nie odwiedzałeś stajni sportowej, lonżownika albo hali, mało prawdopodobne, abyśmy na siebie wpadli, choćby przelotem - upiłam łyk zimnego napoju, kończąc swoją wypowiedź.
- Kojarzysz akcję z ucieczką koni? - spytał chłopak po chwili.
Spojrzałam na niego, unosząc jedną brew w wyrazie zdziwienia.
- Owszem. To właśnie podczas niej Charles pogubił kaloszki - odpowiedziałam, atakując słomką lód w mojej szklance. - Swoją drogą, nadal zastanawiam się, jak się w ogóle znalazł na tamtym pastwisku. Bo na chwilę obecną spuszczam go na padok samego, taka już dola ogiera...
- Może przeskoczył ogrodzenie, żeby dołączyć do innych koni? - zasugerował David.
- No cóż, nie wyobrażam sobie tego po prawdzie, ale z Charilem nigdy nie wiadomo. Generalnie był zajeżdżany pod ujeżdżenie i właśnie na tej dyscyplinie się skupiam. Nie znam jego możliwości w dziedzinie skoków. A Charles lubi zaskakiwać - przeniosłam wzrok na rzucające sobie spojrzenia spode łba psy. Ghost nadal nie wyglądał na przekonanego do nowego towarzystwa, ale nie zapowiadało się na bójkę. - W każdym razie, jakimś cudem nawiał. Na całe szczęście wrócił. Sprawa zamknięta - chodź słyszałam, że ma z nią coś wspólnego nowy uczeń Akademii... coś mi podpowiadało, że podejrzany siedzi właśnie przede mną. Ale nie wspomniałam o tym.
W tym momencie przyniesiono nam zamówione dania, więc rozmowa się urwała.


David? Wybacz, że tak długo to trwało, ale na drodze stanęły problemy z dostępem do internetu.



(545 słów)

wtorek, 26 czerwca 2018

Od Ansela C.D Violetty

Nie dowierzając, po raz kolejny dotknąłem plastiku oddzielającego mnie od kartki wydrukowanego rozkładu. Wodziłem palcem między odpowiednim dniem, a aktualną godziną - nic to jednak, mimo moich oczekiwań, nie przyniosło. Liczyłem na to, że się pomyliłem, źle spojrzałem na zegarek, albo omsknął mi się palec. Ostatni autobus odjechał z zajezdni pół godziny wcześniej. Gdybym nie wpadł na durnowatą szatynkę jakiś czas wcześniej, pewnie byłbym już w środku chłodnego, zbawiennie taniego w opłacie pojazdu.
Przymknąłem oczy, dając pogrążyć się zmartwieniu w gorących promieniach słońca.

- Panie Elgort, czy mam coś przekazać? - nieśmiało odezwała się sekretarka mojej matki po drugiej stronie telefonu, przypominając mi, że wciąż prowadzimy rozmowę. Przypominała ona bardziej monolog młodej kobiety, której słuchałem z uwagi tylko na jej długie, seksowne nogi. Zawsze czerwieniła się, gdy pojawiałem się w operze. - Pani Holby prosiła uprzejmie, żeby oddzwonić najlepiej od razu, jeśli to możliwe.

- Jak jakimś cudem podjedzie mi pod nos autobusem, to od razu się z nią skontaktuję. - mruknąłem może zbyt zgryźliwie, bez zbędnych ceregieli klikając w czerwoną słuchawkę. Ostatnią rzeczą, jakiej było mi trzeba, to spowiedź nadopiekuńczej matce. Byłem zbyt zmęczony, żeby wykłócać się z nią po kilkugodzinnej podróży.
Wracając po pozostawione niedaleko bagaże, rozglądałem się dookoła. W oddali widziałem pociągi, które prawdopodobnie też jechały w moim kierunku, ale dojście do stacji było nie dość, że ryzykowne, to czasochłonne. Problem byłby mniejszy, a sytuacja łatwiejsza do rozwiązania, gdyby tylko większość otaczających mnie ludzi znała komunikatywnie angielski. Dogadałbym się nawet z przyjezdnym Brytolem, w akcie ogólnej desperacji. Chyba tylko czekając już na rozwój sytuacji, usiadłem na najbliższym krawężniku, z torby wyjmując przemyconą paczkę papierosów. Wypaliłem dwa, raz po raz, jakby w nadziei na poruszenie własnego umysłu do racjonalnego myślenia.
Chyba zadziałało - omiotłszy okolice lotniska raz jeszcze, zwróciłem uwagę na coś, co wcześniej umknęło mojej świadomości. Drobna, pomalowana na ohydny, butelkowo zielony kolor budka, dawała mi ostatnią nadzieję na wyjście z sytuacji. Z góry założyłem, że osoby pracujące przy międzynarodowym środku transportu powinny znać najbardziej uniwersalny język na świecie.
Ciągnąc więc za sobą walizkę, bynajmniej mniejszą od zarzuconego na moje ramię plecaka, zostawiłem daleko w tyle przystanek, do którego wciąż nosiłem urazę w sercu. Przylatując tutaj, może lekkomyślnie założyłem, że nie będzie potrzebna mi żadna opcja B poza przejazdem autobusem pod niedalekie okolice akademii. W zasadzie skończyło się na innym kontynencie, w obcym kraju, z nikłymi szansami na dotarcie do celu podróży przed zmrokiem.
W kiosku napotkałem tutejszą kobietę, w średnim wieku. Widocznie widać było po mnie, że jestem turystą, bo uraczony zostałem przywitaniem we własnym, anglojęzycznym stylu. Widziałem światełko w tunelu.

- Mógłbym poprosić o namiary na jakąś taksówkę? - spytałem od razu po tym, gdy przypomniałem sobie o istnieniu także i tej opcji. - I dwie paczki czerwonych Marlboro, jeśli są.
Starałem się mówić powoli i wyraźnie, wyzbywając się na moment ojczystego akcentu w tak dużym stopniu, jakim tylko potrafiłem.
Na szczęście sprzedawczyni pokiwała głową, wychylając do góry dłonie, by sięgnąć z górnych półek wewnętrznej strony kiosku paczek papierosów. Miałem ochotę zaklaskać nawet i uszami, kiedy w ostateczności oddalałem się od budki z kilkoma numerami taksówek. Co prawda, przepłaciłem za szlugi, ale przemycona z Ameryki paczka nie mogła starczyć na zbyt długo.

Wysiadając już z samochodu, nad którego przybyciem głowiłem się tyle czasu - zastanawiałem się, czy to nie był ostatni, odpowiedni moment na to, by wrócić do domu. Wciąż mogłem obrócić się napięcie, poprosić kierowcę o powrót na lotnisko i z podkulonym ogonem wrócić do domu.
Pieprzyć, że wynająłem już swoje mieszkanie, rzuciłem chwilowo studia i wszyscy robili to, co w ich mocy, żebym mógł przylecieć tu prosto z Manhattanu. Poczułem się jak zagubiony chłopiec, nie widząc w obrębie wzroku ochronnej spódnicy matki. W całym roztargnieniu prawie nie zauważyłem, że jesteśmy na miejscu, a mężczyźnie należy się zapłata. Nie zastanawiając się nad tym, czy nie jestem turystą naciąganym na kasę, po prostu wręczyłem mu należność, wyciągnąwszy bagaże.
Kontemplacje po raz kolejny przerwały mi wibracje telefonu, do tej pory szczelnie schowanego we wnętrzu kieszeni spodni. Odebrałem pewnie tylko dlatego, że nie spieszyło mi się z przekroczeniem pierwszej bramy.

- Sophia, cześć - mógłbym przysiąc, że nawet się uśmiechnąłem, wyobraziwszy sobie minę młodszej siostry. Kilka lat temu dopadła mnie przypadłość wypowiadania jej imienia po hiszpańsku, przeciągając ostatnie samogłoski. - Co tam?

- Sophie - warknęła, zapewne wywracając przesadnie oczami. Zazwyczaj śmiesznie marszczyła przy tym brwi.

- Cokolwiek, Złotko.

I... Tak, przestałem jej słuchać. To nie tak, że czerpałem radość z ignorowania blondynki. Ona potrzebowała kogoś, kto da jej dojść do słowa, a ja towarzysza, z którym przebrnę do biura, gdzie miałem się stawić kilkanaście minut wcześniej. Idąc usypaną drobnym kamyczkami drogą, tylko wyłapywałem z rozmowy pojedyncze, bardziej interesujące sformułowania. Jednocześnie żywiąc nadzieję, że utrata pewności siebie w moim przypadku była tylko i wyłącznie chwilowa. Miałem zdecydowanie dość wrażeń na dziś. Zmiana czasu też dawała mi w dupę i, pomimo że dochodziła niespełna dziewiętnasta, marzyłem już o odpoczynku. Stanowczo. Chyba robiłem się z minuty na minutę coraz bardziej marudny.

- Po prostu rozwaliłaś jego motor o latarnię? - nie mogłem przestać się śmiać, gdy spostrzegłem, do czego prowadzą próby wyjaśnienia sytuacji przez Sophie. W porównaniu zarówno do mnie, jak i Warrena, traktowała wszystkich swoich miłosnych adoratorów na poważnie. Od jakiegoś czasu uśmiechała się w stronę Australijczyka, zabiegającego o jej względy od dobrych kilku miesięcy. Prawdopodobnie nie wyszło mu to na dobre, bo blondyna odziedziczyła tę samą krew, co i ja.

- To nie było specjalnie! Stwierdził, że to nie takie trudne, że może mnie nauczyć jeździć... - głos lekko jej się załamał, gdy zaczęła smętnie chichotać. - Muszę kończyć, Ans. Bierz się w garść i módl wieczorem, żeby jeszcze się do mnie odezwał.

Tym razem to ona rozłączyła się pierwsza, nie zastanawiając się nad tym, czy mam coś jeszcze do powiedzenia. Może to i lepiej, bo wkrótce pochłonęło mnie szukanie budynku, w którym mieścić miało się biuro właścicieli. Nie rozwodziłem się nawet nad pasącymi się niedaleko końmi czy postawioną na wyciągnięcie ręki stajnią, marząc o udaniu się do przydzielonego pokoju. Państwa Rose'ów nie trudno było jednak odnaleźć. Dosłownie prawie wpadliśmy na siebie, powstrzymani tylko progiem dużych, mahoniowych drzwi.
Powoli kończyła mi się cierpliwość na wymienianie uprzejmości w ciągu jednego dnia, ale zagryzałem zęby, starając się nie pospieszać zbytnio załatwiającej ostatnie formalności kobiety.

- Podpisz tutaj i tutaj - wskazała powoli, obracając kolejno kartki. Umowę widziałem już wcześniej, ale rozsądek podpowiedział mi, żeby przewertować dokumenty po raz wtóry. - Zaraz dostaniesz ogólny regulamin, plan zajęć i podział jazd na nadchodzący tydzień, począwszy od czwartku.

Złożywszy podpisy, odebrałem resztę papierów i klucz do pokoju. Trzydziestka jedynka prawdopodobnie oznaczała, że mieścił się on na samym końcu odrębnego budynku.

- Przekaż od razu koleżance z pokoju, że obowiązuje ją dokładnie ten sam plan, co i ciebie - tym razem głos zabrał mężczyzna, przyglądając mi się o sekundę za długo. - Po śniadaniu wracacie do pokoju, nie obowiązuje was jeszcze normalny rozkład. Kogoś przydzielimy, żeby oprowadził was po Akademii dokładnie i pokazał konie, na których będziecie jutro ze mną jeździć. Na dzisiaj, po prostu zachowajcie bezpieczeństwo.

- Dziękuję - wymamrotałem, zakładając plecak znowu na ramiona. Omiotłem małżeństwo wzrokiem jeszcze jeden, ostatni raz, usiłując przypomnieć sobie sens wypowiedzi właściciela. Przestałem słuchać go mniej więcej w momencie, kiedy wspomniał o niejakiej koleżance. Wizja dzielenia pokoju z kobietą wyjątkowo zaczęła mi się podobać. Nie miałem nic przeciwko, gdyby była niczego sobie...
Tudzież, rozbudzony ze snu w pozycji stojącej za pomocą tej radosnej wieści, zebrałem się z gabinetu nieco szybciej, niż normalnie zdołałbym to zrobić. Problem zaczął się dopiero wtedy, gdy już w budynku przeznaczonym dla nas czekały mnie liczne, nieco strome schody. Walizka chyba sama zaczęła się wahać nad powodzeniem akcji wciągnięcia jej do góry, dygocząc na małych kółkach. Ostatecznie, wykorzystując to, że całkiem niedawno sam byłem jeszcze w sportowym treningu, podniosłem ją wysoko za materiałowy uchwyt, byleby nie zahaczyć o stopnie.
Otwierając drzwi, nie spodziewałem się, że rzeczoną dziewczyną jest sporo ode mnie niższa szatynka z lotniska. Skrzyżowane spojrzenia prawie spowodowały moje upuszczenie bagaży i ironiczne uniesienie jednej z brwi. Nie mogłem powstrzymać się przed cichym prychnięciem.

- Nosz kurwa, nie wierzę.

- Też miło cię znowu widzieć, Kwiatuszku. - wywróciłem oczami, wnosząc swoje rzeczy do środka pokoju. Pozostało mi spore łóżko po prawej, na które najchętniej rzuciłbym się, gdybym nie kleił się po długotrwałej, niemalże jedenastogodzinnej podróży. - A "kurwę" możesz zamienić na Ansela. Nie ma za co.

- Kpisz sobie, prawda? - podeszła zdecydowanie za blisko, naruszając moją nietykalną sferę osobistą. Korzystając z momentu, w którym schylony kładłem niedaleko łóżka plecak, mogła dorównać mi wysokością i najwidoczniej spróbować zagrać na wyczulonym, męskim ego. Wyprostowawszy się, sięgała mi zaledwie do najniższej części barku. Spoglądnąłem na nią z góry, krzyżując ramiona na piersi.

- Nie wiem, Malutka, o co ci chodzi, ale nie mam siły teraz się tym zajmować. Możesz mi tego nie wybaczać, jednak znikam teraz na dwadzieścia minut z zasięgu twojego wzroku i jeśli mam być szczery, to jebie mnie to, czy nauczysz się mnie ignorować, czy nie.
Widziałem, że chciała się odezwać. Właściwie, to zrobiła to - wyłączyłem się jednak całkowicie z dyskusji, znikając niecałą minutę później za drzwiami łazienki. Wolałem mieć to z głowy teraz, niż czekać później dwie godziny na to, jak niejaka księżniczka Violetta zdecyduje się opuścić wannę i zwolnić mi pomieszczenie. Imię szatynki zauważyłem przypadkiem na walizce, walającej mi się przez ułamek sekundy pod nogami. Tylko dzięki jej dobrotliwemu sercu nie odleciałem, myjąc się, gdy rozbudziła mnie skutecznie rozmową, prowadzoną pewnie przez telefon.

~*~

- Wyglądam, jakbym żartowała?

Spojrzałem na nią, mimowolnie, po prostu z natury, zjeżdżając wzrokiem nieco za nisko, na dokładnie odkryty dekolt. Luźna bluzka, w której położyła się spać, odsłaniała stanowczo zbyt wiele. Na szczęście jej charakter był wystarczającą formą antykoncepcji i zabezpieczenia przed ewentualnymi zalotnikami.

- Wyglądam, jakbym czuł się winny? - prychnąłem, szybko dorównując jej kroku, kiedy obróciła się na pięcie. Nie wiem, co zmusiło mnie do wyjścia za nią z pokoju i próby załagodzenia sytuacji. Być może załatwiła mi przysługę, dając okazję zapalenia szluga w innej scenerii, aniżeli na parapecie okna naszego lokum. - Bardziej tak, jakbym z niewyjaśnionych przyczyn działał ci na nerwy.

- Anselku, kochaniutki, to pewnie był ostatni raz, w którym prowadziliśmy tak długą rozmowę. - bezczelnie, przesiąkając pewnością siebie, spojrzała prosto w moje oczy. Na innych jej wzrok pewnie wywołałby bardziej dynamiczne odczucia i być może drobny niepokój. A ja czekałem, aż będziemy mogli zakończyć tę szopkę i położyć się wreszcie spać. Dochodziła druga w nocy, a my bez skrępowania zadzwoniliśmy dzwonkiem do drzwi budynku kadry. Mówiąc my, mam na myśli żeńską część towarzystwa. Właściciele byli zaspani do momentu, w którym zdołali przyjrzeć nam się z istną chęcią dokonania ciężkiego czynu karalnego w oczach. Nonszalancko opierałem się o ścianę korytarza, podczas gdy szatynka próbowała postawić na swoim.

- Miało być wszystko załatwione. Nie bez powodu chciałam odrębnego pokoju, bez takich niespodzianek. Może to zapobiegłoby takim właśnie sytuacjom.

- Ansel?

Wszystkie spojrzenia, poza tym mojej współlokatorki, zostały skierowane w moim kierunku. Wzruszyłem ramionami, gasząc papierosa.

- Żywię nadzieję, że ta rozmowa to forma komitetu powitalnego ze strony Violetty. Jestem święcie przekonany, że zmiana pokoju nie musi wcale mieć miejsca. Jest całkiem miło i przyjemnie, bawię się przednio.

W tym momencie według małżeństwa sprawa była zamknięta. Nawet nie chcieli słuchać o tym, co skłoniło dziewczynę do ściągnięcia nas wszystkich z łóżek w środku nocy. Po prostu odwołali nas do pokoju, mrucząc w akcie niezadowolenia pod nosem.

Violetta, Kwiatuszku?
1887 słów

niedziela, 24 czerwca 2018

Od Nicole C.D Holiday

Ku mojemu zbawieniu na drodze stanęła Holiday. Dziewczyna zgodziła się mi pomóc i zaprowadziła do pokoju. Droga upłynęła nam miło na rozmowach, zaczęłam gadać o locie, o tym, jak cieszę się po przybyciu do Akademii. Holiday mówiła, znacznie mniej z reguły odpowiadając na moje pytania. Mimo to wydawała się miła. Droga minęła nam szybko i już po chwili stanęłyśmy przed moim pokojem. Odetchnęłam z ulgą.
- Miło było cię poznać - dziewczyna uśmiechnęła się do mnie - To do zobaczenia na kolacji - skinęłam głową, a Holiday skierowała się do swojego pokoju. Ja w tym czasie otworzyłam drzwi kluczem i wkroczyłam do siebie. Od razu upadłam twarzą w miękką pościel i leżałam, tak dobre pięć minut nie dając znaku życia. Dopiero potem zaczęłam się rozpakowywać. Choć nie było to odpowiednie słowo. Ubrania wrzuciłam, jak leci, do szafy stwierdzając, że potem je uporządkuje. Przedmioty do higieny położyłam nad umywalką, a rzeczy prywatne rozwaliłam na biurku i komodzie. Obok szafy postawiłam ogromną klatkę Cappy'ego, którą otworzyłam. Sajmiri zdążył się obudzić i patrzył się na mnie wzrokiem pełnym oburzenia.
- Oh nie gap się tak. Musiałam cię uśpić. Takie były przepisy - w odpowiedzi małpka tylko ostentacyjnie odwróciła się do mnie plecami. Westchnęłam, ciężko, po czym z kieszeni wygrzebałam kawałek zwykłego wafelka który miał chyba ze sto lat. Cappy'emu to nie przeszkadzało i gdy tylko poczuł przysmak od razu złość mu przeszła. Wyskoczył z klatki i połknął go w całości. Ja pokręciłam, tylko z politowaniem głową, po czym poszłam położyć się na łóżku. Po pięciu minutach robienia czegoś na telefonie kątem oka zauważyłam, że Sajmiri czymś się bawi. Podniosłam się lekko i zauważyłam, że podrzuca on telefonem. Zmarszczyłam brwi. Przecież miałam swój w ręce. No, chyba że się sklonowały...
- Cappy, zostaw! To nie twoje! - nagle mnie olśniło. To musiał być telefon Holiday. Zerwałam się z łóżka i wymachując, rękami zaczęłam męczący wyścig za małpką. Całe szczęście, że zamknęłam okno, bo w innym wypadku z pewnością by uciekł. Niestety skończyły mi się wafelki i inne przysmaki więc musiałam improwizować. Udałam, że podczas pościgu uderzyłam się w głowę i zemdlałam. Najwidoczniej rozegrałam to nieźle, bo małpka natychmiast do mnie pobiegła, rzucając wcześniej telefon na łóżko. Szkoda mi było go tak perfidnie oszukiwać, ale nie dawał mi wyboru. W jednej chwili otworzyłam oczy, wstałam, wzięłam telefon i wybiegłam z pokoju z okrzykiem:
- Dzięki za troskę! Alleluja cud się stał! - po czym zaczęłam biec w kierunku pokoju Holiday. Na szczęście dowiedziałam, pod jakim numerem mieszka. Gdy byłam już pod odpowiednim, obejrzałam się czy małpka za mną nie biegnie (mogłam zamknąć drzwi), po czym jako tako ogarnęłam się i zapukałam. Po chwili otworzyła mi Holiday.
- Hej. Zostawiłam u mnie telefon - szybko podałam jej przedmiot do ręki.
- Dzięki - powiedziała, spoglądając na odzyskany telefon. I w tym momencie... między nami nagle pojawił się Cappy i wziął z ręki dziewczyny telefon. Holiday patrzyła na to, jak osłupiała.
- O Jezu! Przepraszam! - krzyknęłam załamana. Mój wzrok powiódł na małpkę. Już chciałam za nią biec, ale wtedy... wyskoczył przez otwarte okno. Przeklęłam siarczyście po czym znowu przeprosiłam dziewczynę (która była dalej osłupiała) i jak torpeda odwróciłam się by wybiec na powietrze i szukać mojego niesfornego towarzysza. Niestety skończyło się na tym, że walnęłam we framugę drzwi i upadłam na plecy. Po prostu cudownie...

<Holiday?>

549 słów = 3 punkty

sobota, 23 czerwca 2018

Od Davida C.D Esmeraldy

Jak dla mnie to zebranie nie miało sensu. Jedyne co mi przyniosło to niepotrzebne nerwy. Gdy zostaliśmy wreszcie wypuszczeni, poczułem ulgę, ale nadal miałem ochotę odegrać się na tym kolesiu. Na szczęście uwaga Esmeraldy za skutkowała i tylko minąłem go z wrogim spojrzeniem, odpalając papierosa i zaciągając się dymem. Miałem już wchodzić do pokoju, gdy nagle jakaś znajoma, chyba jedna ze współlokatorek znanej mi dziewczyny zaczepiła mnie.
- Robimy ognisko dziś wieczorem, wszyscy jedziemy, więc ty też powinieneś tam być.
- Jak jedziemy ?
- Na koniach, każdy coś zabiera, tobie przypadają koce.
- No dobra.
- To super masz Hollywood, zbiórka jest o dwudziestej trzydzieści.
- Zrozumiałem.
Wszedłem do pokoju i ogarnąłem się nieco, po czym złapałem za smycz i wyszedłem z Lucyferem. Pies swobodnie biegał, a ja paliłem. Chyba to mój sposób na wszystko. Gapiłem się w niebo, po czym ocknąłem się, aby iść po koce. Miało nas jechać sporo więc kilka największych koców to dobre rozwiązanie. Złożyłem je w kosteczki i zawiązałem sznurkami, aby się nie porozwalały. Skoczyłem tylko do pokoju, bo cieplejszą bluzę i plecak, do którego wrzuciłem czteropaka piwa. Już po chwili znalazłem się w stajni a, że miałem jeszcze parę minut do zbiórki to nie mogłem odmówić sobie papierosa. Kiedy wszyscy się zebrali, zaczęliśmy ogarniać nasze wierzchowce. Po dotarciu na miejsce każdy zajął się swoim zadaniem, abyśmy mogli wspólnie jak najszybciej, rozpalić ognisko i spędzić czas. Po chwili wspólnego siedzenia oddaliłem, się nieco od reszty, by spokojnie zapalić co prawda nie, był to tym razem papieros. Po chwili zjawiła się przy mnie Esmeralda, zwracając, mi uwagę. Zabrała skręta i zgasiła go. Ona chyba nie wie, że przegięła tym razem.
- Nie wymądrzaj się tak, to moje zdrowie poza tym, kim ty dla mnie jesteś, aby się tak rządzić.
- Twoją znajomą.
- Dziewczynko robię, co chce. Żadna dziewczyna mi nie będzie życia układać. Jeśli się nie podoba, to nie podchodź do mnie.
Po tych słowach odszedłem od niej i odpaliłem skręta. Spokojnie go dopaliłem i wróciłem do towarzystwa. Zjedliśmy kilka ziemniaków, ktoś grał na gitarze, śpiewaliśmy piosenki. Sączyłem piwo, po czym znowu podeszła do mnie Esmeralda.
- Jeśli chcesz mnie znowu pouczać, to odejdź.

<Esmeralda?>

czwartek, 21 czerwca 2018

Od Esmeraldy C.D David

Po ostatnim zdaniu, wypowiedzianym przez stojącego za mną chłopaka, zaśmiałam się niedowierzająco. Nawet gdyby faktycznie musiał zbierać zęby z ziemi, - co jest raczej mało prawdopodobne, gdyż w tamtej chwili powinien myśleć o odszkodowaniu od Davida na protezę zębów - to najpewniej David zostałby wylany z Akademii, za bezpodstawne użycie siły wobec innego człowieka.
-David, zluzuj, prędzej wylecisz, niż cokolwiek mu zrobisz. - odpowiedziałam nieco głośniej, wstając z krzesła i zabierając głos. - Jako że w tamtym czasie David był ze mną w siodlarni, nie ma opcji, by to on wypuścił konie, nie byłby do tego zdolny. Jego pies nie przegryzłby też pastucha, gdyż poraziłby go prąd. Dziękuję. - na twarzy Pana Rose zagościł nieśmiały uśmiech, co potraktowałam jako przyjęcie obrony Davida.
-Ktoś ma jakieś uwagi? Nie? A więc uniewinniam Nolana.- Mężczyzna ozwał się, szerząc uśmiech.
Ta decyzja mnie nie zaskoczyła - prawda zawsze wygrywa, więc dlaczego miałoby być inaczej w tym przypadku?

*~*

Spokojny wieczór spędzany z przyjaciółmi w siodle, czego można chcieć więcej - znaczy, tu mogłabym wyliczać, w tamtym momencie zdecydowanie chciałam jakiegoś sprawdzonego środka na komary, te małe ciule były dosłownie wszędzie. W torbie, zawieszonej na siodle miałam trochę ziemniaczków, za to Naomi miała patyki oraz kiełbasę dla facetów - Adrianna miała dojechać z sosem, którego zapomnieliśmy. Kocyki również znaleźliśmy, miał je David, jadący na końcu, na siwym Hollywoodzie. W aurze gwarnych rozmów i chichotań dojechaliśmy na tzw. ogniskowe pole, gdzie mogliśmy "legalnie" rozpalić ognisko, w którym będzie dało się upiec ziemniaczki i mięso.
-Zagramy później w butelkę?- zapytałam podczas wyjmowania ziemniaków z torby.
-Możemy...- Cole odpowiedział niemrawo, odbierając od Naomi kije.
Jakieś 10 minut zajęło nam ogarnięcie ogniska, a gdy wreszcie się porządnie rozpaliło, zaczęliśmy smażyć przygotowane produkty. Ada zjawiła się w idealnym momencie, akurat wyjmowaliśmy żarełko z ogniska - każdy dostał talerzyk i sos. Podzieliliśmy się na grupy (dziewczyny z dziewczynami, chłopacy z chłopakami) i konsumując gorące posiłki, pogrążyliśmy się w ciekawych rozmowach. Ziemniaczki były pyszne wraz z bakłażanowym sosem, a o smak kiełbasy nie pytałam, gdyż i tak nie miałam ochoty próbować. Wiatr przywiał smród papierosa, na co skrzywiłam się, szukając osoby, która zaczęła palić - już wiecie, kto palił? David. Wywróciłam oczyma, biorąc do ręki plastikowy kubeczek z wodą, który całkiem niedawno napełniłam, by się napić. Z kubeczkiem w ręce podeszłam po cichu do chłopaka, wyrwałam mu skręta i wrzuciłam do wody.
-Za dużo palisz, serio. - warknęłam, zdejmując z twarzy wesoły uśmiech i zastępując go złowrogim grymasem.


David?

środa, 20 czerwca 2018

Od Davida C.D Esmeraldy

Po jeździe Esma postanowiła oprowadzić nie po dużej posiadłości. Jestem kiepskim kompanem do łażenia. Bo średnio słucham i dużo palę, a w pomieszczeniach, było to zabronione. Już kończyliśmy, kiedy jedna z koleżanek dziewczyny poinformowała nas o zebraniu dotyczącym ucieczki koni. Byłem, niepocieszony właśnie miałem iść sobie wypić spokojnie piwo a tu na jakieś dyskusje się zebrało. Esmeralda i Naomi wynurzyły się z pokoju i ruszyły na zebranie a ja cóż za nimi. Po dotarciu na miejsce weszliśmy do pokoju gdzie wszyscy już chyba byli i na nas czekali. Pan Rose zaczął przemowę dotyczącą dzisiejszego zdarzenia, nie wiem, po co chyba każdy wiedział o tej sytuacji.
- Jeśli ktoś coś wie, o tym niech powie, co widział.
- Ja widziałem dobermana ganiającego konie - Odezwał się jakiś chłopak.
- Myślisz Cole, że to przez psa ?
- Jestem pewny, że to ten nowy go szczuł na konie, aby się popisać.
- Chyba Cię głowa boli palancie jeden, znalazłem piłę obcęgi i nabój niedaleko zniszczonego fragmentu.
- Masz te rzeczy ? -spytał Pan Rose.
-Zostawiłem piłę przy stajni, ale nabój i obcęgi mam przy sobie - powiedziałem i podałem je właścicielowi.
- Są podobne jak nasze z warsztatu -odpowiedział.
- Mówię, że to on specjalnie to zrobił, aby strugać bohatera teraz.
- Co ty się tak mnie uczepiłeś ! - zacisnąłem pięść i wziąłem głęboki oddech, aby mu zaraz przypadkiem nosa nie połamać.
- To nie mógł być David. - Odezwała, się Esma.- Szturchnęła mnie, abym się uspokoił.
- Zobaczysz niech tylko, wyjdzie a, będzie zbierał zęby z ziemi - szepnąłem.

<Esmeralda>

Od Holiday C.D Nicole

Pogłaskałam klacz po pysku z cichym śmiechem i ruszyłam dalej alejkami, pozostawiając ją samą. Dzień był piękny, dość upalny, gdyby nie fakt, że moja skóra nie była przystosowana do opalenizny zapewne na wszystkich kończynach miałabym już paru centymetrową warstwę kremu z filtrem. Większość z napotykanych przeze mnie osób wydawała się już jakby garbić pod ciężarem słońca.
Westchnęłam błogo, wystawiając swoją twarz jeszcze bardziej ku słońcu.
— No pięknie — usłyszałam zrezygnowany głos, z pewnością należący do dziewczyny. Natychmiast odwróciłam się w kierunku jego źródła. Na dużej walizce siedziała mocno wyprostowana dziewczyna o krótkich, tak zwanych chłopięcych włosach. Na nosie miała duże okulary. Niestety nie wyższa ode mnie, mierzyła może z 8 centymetrów więcej ode mnie, jednak i tak zbyt mała ma ludzkie standardy. Wydawała się trochę młodsza ode mnie, na oko z szesnaście lat.
— Coś się stało? — odezwałam się po chwili, zachodząc ją od tyłu, przez co lekko podskoczyła w miejscu. — Pomóc Ci? — w zasadzie zadziałałam odruchowo, w taki upalny dzień ostatnią rzeczą jaką bym pragnęła zrobić było oprowadzanie jakiejś przypadkowej nowicjuszki po całym budynku akademiku. Dziewczyna przyglądała mi się przez chwilę, jakby zastanawiając się czy jestem godna zaufania. Niektórzy ludzie w moim dość krótkim życiu już zaczęli porównywać mnie do szczwanych lisów, głównie ze względu na mój płomienny kolor włosów, jak i niewielkiego wzrostu. Patrząc w lustro nie bardzo potrafiłam dojrzeć to podobieństwo, jednak w tej kwestii musiałam zdać się raczej na innych.
— Jakbyś mogła... — lekko odetchnęła z ulgą. Jednak można mi zaufać, jak widać. — Jestem tu nowa, przyjechałam może z pół godziny temu, nazywam się Nicole Fulman, a ty? Szukam pokoi już od jakiegoś czasu i nie mogę ich znaleźć, dałabyś radę mi pomóc? — zdając sobie sprawę, że dziewczyna powiedziała to wszystko na jednym wdechu, powoli zaczęłam podważać swoją normalność. Podniosłam rękę, aby lekko ją uciszyć i dać do zrozumienia, że teraz moja kolej na gadanie, ale ona zdawała się tego nie zauważać. — Bardzo mi się podoba ta akademia, zwiedziłam już stajnię, widziałam pastwiska, trochę się przeszłam po lasku, ale teraz nie marzę o niczym innym jak zimnej lemoniadzie, albo pójściu pod prysznic, już nie daję rady w tym upale... — ciągnęła niewzruszona.
— Oczywiście! — kąciki moich ust powędrowały jak najwyżej do góry, aby nie dać po sobie znać, co w tej chwili sądzę. — Nazywam się Holiday... Odprowadzę Cię do Twojego pokoju. Jaki to numer? — moja podświadomość zaczęła się modlić, aby nie był tak bardzo niedaleko mnie, żeby nie chodzić z nią codziennie na śniadanie i nie słuchać jej nieustającej paplaniny miałabym dwie opcje: albo chodzić dobre pół godziny przed posiłkami, albo wychodzić spóźniona. Jakoś obydwie perspektywy nie wydawały mi się zbyt optymistyczne, a gdy z jej ust wypłynęły kolejne słowa, a ja wyłowiłam z nich numerek 7, niezauważalnie odetchnęłam z ulgą. Zapewne opowiadała coś o swoim locie, potem powiedziała "och, jak miło mi cię poznać!", ale to musiało niestety zostać niedopowiedziane, bo mój umysł zmęczony po całym dniu już po prostu nie przyswajał tego całego trajkotu, choćby się nie wiadomo jak starał. W zasadzie cała droga do akademickiego budynku minęło mi dość wolno, za to Nicole wręcz przeciwnie, bo dorzucała od siebie co chwila parę nowych rzeczy i zdawała się nie zauważać mojej nieco znużonej miny. Co jakiś czas ja dopowiedziałam parę słów, aby nie wyjść na niekulturalną, a ona za każdym razem z uprzejmym uśmiechem przytakiwała głową i się ze mną zgadzała, albo przez chwilę słuchała w skupieniu.
— Miło było cię poznać — uśmiechnęłam się szeroko, gdy drzwi do wolności stanęły tylko przede mną otworem. — To... do zobaczenia jeszcze dzisiaj na kolacji. — gdy czarnowłosa przytaknęła, sprężystym krokiem ruszyłam do swojego pokoju. Czas spędzony z nią wydawał się dość nudny, jednak gdy teraz patrzyłam na to z innej perspektywy, dziewczyna wydawała mi się bardzo sympatyczna i z pewnością potrafiłabym się z nią dobrze zakolegować. Jednak na to przyjdzie czas później, teraz muszę odpocząć.
Następne pół godziny minęło mi dość szybko. Dopiero wtedy usłyszałam dość głośne pukanie do drzwi mojego pokoju, które wybudziło mnie z transu. Gdy otworzyłam drzwi, mym oczom ukazała się ta sama dziewczyna. Natychmiast przybrałam szczęśliwy wyraz twarzy.
— Hej, zostawiłaś u mnie telefon. — podała mi niewielki przedmiot do ręki.
— Dzięki — wzięłam go spokojnie do ręki. Jakim cudem ja go zgubiłam?

Nicole? Brak akcji, no ale liczę, że uda ci się to jakoś rozwinąć :v

wtorek, 19 czerwca 2018

Od Nicole do...

- Ał... co jest? - wystękałam nieprzytomnie, przeciągając się na łóżku i przecierając oczy - Która godzina? - podniosłam się lekko i ubrałam okulary, po czym spojrzałam na zegarek. Była piąta.
- Co?! Naprawdę?! Wielkie dzięki Cappy! - zwróciłam się z wyrzutem w głosie do małpki, która z radosnym okrzykiem zeskoczyła z łóżka, wspięła się na komodę i zaczęła przymierzać się do skoku na żyrandol.
- Nawet nie próbuj - ostrzegłam, wstając powoli z łóżka. I tak już nie zasnę - Jeżeli teraz go zerwiesz, będzie to już chyba piąty żyrandol w tym miesiącu. Wujek naprawdę ma tego dość - Cappy zatrzymał się w miejscu, przechylił głowę, po czym nie zważając na mój głośny okrzyk, oczywiście skoczył. Tak jak przewidywałam, żyrandol się zerwał i runął mi na łóżko, zaś małpka z okrzykiem przerażenia niezdarnie wczołgała się do szafy.
- Jak ja cię zaraz dorwę... - zaczęłam powoli, gdy już otrząsnęłam się z szoku. Nie zdążyłam jednak nic zrobić, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, a w progu pojawił się mój wujek.
- Matko boska co się sta... - wykrzyknął, jednak zatrzymał się w połowie zdania, widząc, co znajduje się na moim łóżku - No tak... Cappy.
- Przed chwilą mnie obudził i schował się do szafy - wyjaśniłam coraz bardziej zła - Przez niego nie będę miała światła!
- Nie martw się. Naprawię to - westchnął wujek.
- Naprawdę? - zdziwiłam się - Mówiłeś, że to ostatni raz.
- Przez parę miesięcy złość mi przejdzie - wyjaśnił, jednak widząc moją skołowaną minę, szybko dodał - Nie mów, że zapomniałaś. Jedziesz dziś do akademii. Będę miał parę miesięcy do naprawienia ci tego sufitu.
- Co?! To już dziś?!
- Zgadza się. Właśnie miałem cię budzić i wołać na śniadanie, bo czeka nas bardzo długa na lotnisko, a potem twój lot. Więc w sumie nawet dobrze, że Cappy już wykonał to zadanie za mnie. Mnie stanowczo trudniej wychodzi zbudzenie ciebie. Śniadanie już gotowe. Czekam na dole - poinformował, po czym już go nie było. Westchnęłam, po czym wzięłam ubrania z szafy, posyłając mordercze spojrzenia Cappy'emu i wyszłam z pokoju.
Gdy byłam już ubrana i po śniadaniu (omlety) było koło szóstej, co dla wujka było już zdecydowanie za późno. Ledwo zdążyłam umyć zęby i dopakować bagaże, a wujek już poganiał mnie do auta, do którego była przyczepiona przyczepa, w której znajdowała się ogromna klatka mojej jakże uroczo wrednej Sajmiri. A propo sajmiri... Cappy nadal był przerażony. Po prostu przylgnął do tej szafy. Dopiero w ostatniej chwili jak wychodziłam, wybiegł za mną i wskoczył mi na ramię. Zmierzyłam go wrogim spojrzeniem, po czym bez słowa ruszyłam do auta.
Podróż na lotnisko obyła się bez większych problemów. Kłopoty pojawiły się dopiero na lotnisku, ponieważ Cappy nie chciał przyjąć tabletki usypiającej. Na całe szczęście jakiś miły starszy pan pożyczył mi banana, do którego wcisnęłam lek i podałam małpce. Potem już poszło z górki. Cały lot przespałam. Niestety w aucie się nie dało, ponieważ wujek swoim zwyczajem puszczał ten swój ukochany metal tak, że chyba go było słychać w Niemczech.
Kiedy dolecieliśmy, obudziła mnie miła stewardesa. Przeszłam przez odprawę, odebrałam bagaże i Cappy'ego (wiedziałam, że jak będziemy na miejscu i on się obudzi, będzie wielce obrażony, że wzięłam go podstępem i to tak banalnym). Przed lotniskiem już na mnie czekał właściciel Akademii, z którym się umówiłam już tydzień temu, że mnie odbierze.
- Dzień dobry - przywitałam się, podchodząc do auta.
- Witaj Nicole. Jak minęła podróż?
- Całkiem dobrze. Dziękuje - uśmiechnęłam się niepewnie. Zapakowaliśmy wspólnymi siłami do auta i przyczepy klatkę Cappy'ego i moje bagaże, po czym wsiadłam do auta na przodzie obok właściciela i pojechaliśmy. W drodze która trwała jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut dowiedziałam się paru informacji odnośnie planu, kadry, koni i rozmieszczenia akademii. Gdy podjechaliśmy do akademii, od razu poszliśmy do biura, gdzie miałam coś podpisać i otrzymałam klucze do pokoju. Zostałam krótko poinformowana, gdzie są pokoje, po czym podziękowałam i wyszłam na świeże powietrze, targając za sobą bagaże i klatkę na wózku ze wciąż uśpioną sajmiri. Patrzyłam jak zaczarowana na piękne tereny wokół akademii, wsłuchiwałam się w rżenie koni i...tak się złożyło, że się zgubiłam. Zaczęłam spacerować i próbować znaleźć te durne pokoje niestety czas mijał, Cappy powoli się budził, ja coraz bardziej się denerwowałam, a zgubiłam się, tylko jeszcze bardziej a jak na złość nikogo w pobliżu nie było.
- No pięknie - usiadłam zrezygnowana na walizkach. Nie użalałam się jednak nad sobą, długo po usłyszałam głos za sobą:
- Coś się stało? Pomóc ci?

<Ktoś?>

Nicole!

Imię: Nicole
Nazwisko: Fulman
Data urodzenia: 4 grudnia 2002
Płeć: Żeńska
Nr pokoju: 7
Rodzina: Jack i Anna Fulman. Byli to rodzice Alex z którymi była bardzo związana. Niezwykle przeżyła rozstanie i bardzo za nimi tęskniła. Wciąż utrzymują ze sobą kontakt dzięki internetowi, na święta zawsze się ze sobą spotykają.
Trzecią niezwykle ważną osobą w życiu Nicole jest oczywiście jej wujek Benny o którego wychowywała się na farmie, zyskała Cappy'ego i nauczyła się jeździć. Jest z nim bardzo związana i wiele mu zawdzięcza.
Charakter: Optymistka. Wystarczy jedno słowo by jakoś określić jej charakter. Nicole patrzy na świat przez różowe okulary i nawet w najgorszej sytuacji potrafi znaleźć pozytywy. Kocha się śmiać i żartować jednakże potrafi zauważyć granice w danym momencie i zachować powagę. Ma bardzo duże serce i odwagę. Jest skłonna do poświęceń przez co niekiedy robi za bohaterkę. Plotkara. Kocha wszelakie plotki i ploteczki, nie umie trzymać języka za zębami przez co wiele rzeczy wyolbrzymia. Jest tak wielką gadułą, że nie daje dojść innym do słowa. Oprócz tego kocha jeść i jest strasznie skąpa. Chcesz wziąć od niej jednego chrupka czy chipsa? Zapomnij.
Aparycja: Nicole jest kurduplowatym człowieczkiem (ma 165 cm), jest na całe szczęście dosyć szczupła. Jest brunetką o bardzo krótkich włosach i przydługawej grzywce. Jej oczy są duże i mają ciemny, brązowy kolor. Ze względu na wadę wzroku nosi duże okulary w okrągłych oprawkach. Nicole można podpiąć pod chłopczycę. Nie lubi eksperymentować z moda, lubi chodzić w spodniach i luźnych ubraniach. Jednak nie sprawia jej problemu pomalowanie się czy założenie sukienki.
Ulubiony koń: Blanca i Lemon
Własny koń: Brak ale marzy o własnym koniu
Poziom jeździectwa: Średniozaawansowany
Partner: Nie posiada i cieszy się z tego. Uważa, że związki to tylko problemy.
Historia: Życie Nicole nie jest zbyt ciekawe. Urodziła się i wychowała w Liverpoolu wraz ze swoimi rodzicami. W wieku czternastu lat sytuacja finansowa jej rodziny znacznie się pogorszyła przez co jej rodzice musieli wyjechać za granicę gdzie była lepsza oferta pracy. Nicole natomiast pojechała na wieś, na farmę do swojego wuja. Ponieważ wieś była położona dosyć daleko miała nauczanie indywidualne zaś po lekcjach pomagała wujkowi w obowiązkach. To wtedy narodziła się jej miłość do zwierząt, a zwłaszcza do koni. Wujek miał własnego, swojego ulubionego o imieniu Dante i to na nim Nicole uczyła się jeździć. Gdy miała piętnaście lat kolega wuja przywiózł na farmę małą małpkę którą dziewczyna z chęcią się zaopiekowała. Trzy lata później wyjechała do akademii by szkolić się w jeździe konnej.
*Inne: -
Kontakt: 4167asia

Od Violetty - zadanie 1

Weszłam do stajni z zamiarem udania się w teren. Lekkim krokiem podeszłam do boksu Lemon, która spokojnie kończyła jeść swoje śniadanie. Uśmiechnęłam się na widok klaczy, która wciska mi pod dłoń swój pysk, w oczekiwaniu na pieszczoty z mojej strony.
- Cześć ślicznotko, co powiesz na malutki teren? - zapytałam, nie oczekując na odpowiedź udałam się do siodlarni by zabrać przypisany do wierzchowca sprzęt. Zabrałam jasnobrązowe, wszechstronne siodło i ogłowie w takim samym kolorze, wybrałam jasno różowy czaprak, który idealnie pasował swoim kolorem do mojej koszulki polo. Zabrałam jeszcze czarne, przednie ochraniacze i skrzynkę ze szczotkami, obładowana sprzętem ruszyłam środkiem korytarza, niespecjalnie zwracając uwagę na to, co wokół mnie się dzieje. Siodło i ogłowie odwiesiłam na wieszaki, a ochraniacze i skrzynkę rzuciłam na podłogę. Z drzwi boksu zabrałam uwiąz i spokojnie weszłam do boksu skarogniadej klaczy. Sprawnie podpięłam karabińczyk do kółka, zadowolona ze sprawności tej akcji, wyprowadziłam klacz i szybko zawiązałam węzeł bezpieczeństwa, kończąc go pętelką, przez którą należało wydobyć końcówkę uwiązu, by móc jednym pociągnięciem go odwiązać. Wyjęłam miękką szczotkę i plastikowe zgrzebło, które miało za zadania wyczyścić dużą zaklejkę z rozbudowanego zadu Lemki. Kilka pociągnięć i skazy nie było. Włosie pierwszej z szczotek szybko uporało się z warstwą kurzu na ciemnej sierści klaczy. Zsunęłam kantar z łba konia na szyję, by dla pewności nie postanowił uciec na olbrzymi teren Akademii. Chwyciłam za ogłowie, odpięłam podgardle, aby oswobodzić wodze. Przerzuciłam je przez smukłą szyję Lemon, która chętnie przyjęła wędzidło, sprawnie przełożyłam nagłówek przez uszy. Wyciągnęłam gęstą grzywkę zza naczółka, podpięłam podgardle na przedostatnią dziurkę, która była najbardziej wyrobiona. Nachrapnik i skośnik zostały zapięte na ostatnią dziurkę.
- Ślicznotka z ciebie. - zaśmiałam się i poklepałam szyję klaczy. Zabrałam różowy, gruby czaprak i spokojnie ułożyłam go na końskich plecach, które delikatnie wzdrygnęły się pod wpływem dotyku. Siodło delikatnie spoczęło na materiale, zsunęłam je delikatnie do tyłu, by wyrównać sierść pod nim. Odblokowałam popręg zapięty na pierwsze dziurki po prawej stronie. Nie zacisnęłam popręgu do końca, aby klacz miała jeszcze chwilę spokoju przed wyjazdem. Dokładnie wyczyściłam kopyta, a na nogi założyłam ochraniacze, które lśniły wręcz od swojej czystości. Widać było, że są nowe, ponieważ nie miały ani jednej ryski na swojej powierzchni. Na swoją głowę włożyłam czarny toczek i tak gotowa do jazdy, wyszłam z budynku. Opuściłam strzemiona, dopięłam popręg i uśmiechnięta weszłam na klacz. Ruszyłam luźnym stępem, wsłuchując się w rytm uderzeń końskich kopyt o beton na korytarzu stajni, i o kostkę brukową na terenie Akademii. Wybrałam dzisiaj ścieżkę prowadzącą na długie pole idealnie wręcz nadające się do galopu. Rozmyślając już tylko i wyłącznie o tym, jak wspaniale będę się czuła móc puścić wolno klacz i rozpostrzeć ramiona w okalającym mnie wiatrem, wywołanym przez nasz pęd. Zebrałam odrobinę wodze, widząc przed sobą piaskową drogę i ruszyłam energicznym kłusem, by jak najszybciej dojechać na ogromne ściernisko.
- Cholera! Zapomniałam słuchawek. - bąknęłam, a przy okazji poczułam, że klacz ruszyła ostrym galopem, prując przed siebie w las. Próbowałam jak najszybciej opanować Lemon, lecz przeszkodziła mi w tym pewna rzecz. Mianowicie gruba gałąź, która zatrzymała się na mojej klatce piersiowej, ściągnęła mnie z konia i zabrała mi oddech. Pamiętam tylko, że runęłam na ścieżkę z niemałym hukiem.
~*~
Z silnym bólem głowy, oparłam się na przedramionach, szukając rozmazanym wzrokiem klaczy. Jak się okazało, nie uciekła daleko, bowiem stała oddalona o jakieś dziesięć metrów ode mnie. Rozchwiana podniosłam się z miękkiej ściółki leśnej i podeszłam do Lemon, która zadowolona z siebie skubała liście z drzew. 
- Paskuda z ciebie! Czego się tak przestraszyłaś? - krzyknęłam zirytowana i złapałam wodze. Ponownie włożyłam nogę w strzemię i odbiłam się od ziemi, nic szczególnie mnie nie bolało, złamań nie posiadałam. 

Standard, 20 punktów przyznane. 

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Od Davida C.D Any

Dziewczyna postanowiła udać się ze mną do miasta, więc poczekałem na nią na parkingu, odpalając papierosa. Zastanawiałem się, czy Lucyfer nie zaatakuje jej psa, więc na wszelki wypadek założyłem mu kaganiec na pysk, po czym otworzyłem tylne drzwi i pies posłusznie wskoczył. Ach nie jestem fanem sportowych fur, może jakbym miał dużo pieniędzy, to bym sobie sprawił coś lepszego niż praktyczne terenowe Suzuki Grand Vitara.
W końcu dziewczyna wraz ze swoim psem się zjawiła i udało nam się wrzucić jej psa do tyłu, po czym w końcu ruszyć do miasta. Po ustaleniu, po co jedziemy, uznałem, że jednak mamy podobne cele więc nie będę jej zostawiał nigdzie, tylko pójdziemy razem.
- I tak miałem jechać do spożywczego, a potem do zoologicznego
- W galerii są spożywcze, koński, zoologiczny i oczywiście drogerie i z ciuchami.
- A jest jakaś pizzeria ?
- Jest...
- To w takim razie galeria muszę sobie nowe buty kupić.
- Jestem w szoku, że facet idzie na zakupy
- Jak mus to mus, ale ja wiem. co chce. nie zamierzam szlajać się godzinami, raz poszedłem z dziewczyną na zakupy, siedziałem w aucie, a potem stwierdziłem,że idę się napić. Trzy godziny czekałem, a ona jeszcze miała pretensje, że musi kierować, bo ja wypiłem.
- Trauma zakupowa -zaśmiała się.
- Na całe szczęście już tego nie przeżywam. To był mój pierwszy i ostatni raz na zakupach z dziewczyną.
- A teraz ?
- Teraz to mam sprawy do załatwienia i nie zamierzam łazić z tobą po sklepach, spotkamy się na pizzy za jakieś dwie i pół godzinki, bo mi trochę zajmie i nie wyrobimy się na obiad.
- No okey... o tu jest ta galeria
Wrzuciłem kierunek i skręciłem na podziemny parking, po czym wypuściłem psy z auta i zamknąłem.
- Tu jest zakaz wprowadzania psów.
- Masz farta, że mam dwie takie ciekawe kamizelki dla psów, trzeba umieć sobie dawać radę.
Od razu ubraliśmy nasze psy i udaliśmy się na zakupy, najpierw poszliśmy do spożywczego, Ana kupowała składniki do ciasta, ja zaś kupiłem słodycze, jakieś przekąski, jogurty i napoje, po czym udałem się z Lucyferem po 10kg worek karmy do zoologicznego. Akurat, gdy wychodziłem, zobaczyłem Ane i poszliśmy zapakować zakupy do auta.
- To gdzie teraz idziesz ? -spytała.
- Do bankomatu potem po buty i spotkamy się w lokalu.
- No dobra ja idę do końskiego, może mi tak zejść trochę
Skinąłem głową i udałem się ogarnąć, resztę w końcu wyszedłem z dwiema parami butów i znalazłem spoko spodnie dla siebie i czarną bluzę z kapturem. W końcu zająłem stolik, a Lucyfer usiadł obok,nie musiałem długo czekać, gdy zjawiła się Ana i Ghost.
- Powiem Ci, że te kamizelki to super sprawa, nikt nie czepia się nas i bezkarnie możemy wszędzie wchodzić.
- Trzeba umieć omijać prawo zakazy i takie tam... no dobra wybieraj, na co masz ochotę - podsunąłem jej menu.
Dziewczyna zaczęła przeglądać je i wyglądała na niezdecydowaną.
- A ty co bierzesz ?
- Pizzę z serem, szynką, kurczakiem, rukolą i Pepsi...jak nie chcesz, nie musisz brać pizzy, mają też chyba normalne obiady tutaj.

<Ana>

Od Esmeraldy C.D Davida

-Powiem tak, masz ostry styl jazdy, a Paris delikatny pysk. Jeśli mógłbyś delikatniej prowadzić rękę, byłaby to fajna jazda. Radzisz sobie, ale powinieneś popracować nad tą ręką. - David rzucił mi znudzone spojrzenie, odpowiedziałam tym samym. - Odprowadź ją do boksu i mogę Cię oprowadzić po Akademii, przynajmniej dokładniej.
Przeszłam pod ogrodzeniem, zapominając o istnieniu bramki do tego przeznaczonej, ale już mniejsza z tym. Do dzisiejszego czyszczenia miałam jeszcze trzy konie, co na samą myśl nie brzmiało zbyt przyjemnie. Kobyły jak zwykle stały do mnie tyłem, za to Cedzak i Ząbek od dłuższego czasu zawsze raczyły mnie swoimi mordkami po wejściu do stajni (z tym, że Cedzak obecnie przebywał na padoku). Mały Ząbek wyglądał za drzwi boksu, domagając się codziennej porcji bananów, a więc gdy sięgnęłam po jednego banana, wydał zadowolony pomruk.
-No masz tego pizanga i wcinaj. Od jutra tydzień przerwy od bananów, bo co za dużo to nie zdrowo.- zaśmiałam się, klepiąc malucha po pyszczku.
*~*
-Siodlarnia. Tu już byłeś, zaraz za nią jest paszarnia, i tak. Karmienie koni przedstawia się tak, konie chodzące w sportach dostają mniej objętościowej. - David zapewne to wiedział, ale wolałam go jednak trochę wtajemniczyć. -To teraz tak, możemy zwiedzić budynek od zajęć albo Akademik.
-Po kolei, najpierw budynek zajęć.- odrzekł szybko, wychodząc ze stajni przez drzwi frontowe.
Snułam opowiastki o wcześniejszym życiu w akademii, niektóre mniej ciekawe, a niektóre wciągające jak trailerry najpopularniejszych filmów akcji. Sala wykładowa klasy A była dopiero co po remoncie - przemalowane były ściany na kolor zimnej brzoskwinki, ławy zmieniono na stylowy kolor ciemnego kasztana, a tablice kredową zmieniono na duży, biały ekran, po którym można było pisać markerami - pełna profeska. Co za tym szło - nie można było zostawić sali wykładowej klasy B nie odrestaurowanej, tak więc i klasa B mogła poszczycić się elegancką niebieską szarością, czarnymi ławami i taką samą tablicą, jak miała sala wykładowa klasy A.
-Prócz tego, remontowane były toalety, męska jest teraz w kolorach jasnej, brudnej zieleni, a damska przyjęła piękny odcień kanarkowej żółci i brązu.- Po kolei starałam się opisać wszystko, co zostało remontowane.- Odmalowaliśmy również wspólnymi siłami korytarz, wcześniej był beżowy, teraz jest schludny i biały. Dywan też wymieniliśmy, czerwony jak w wielkim pałacu.- zaśmiałam się cicho.
-Dobra, dzięki za pokazanie tego wszystkiego... To teraz Akademik? - Mój towarzysz podróży wyraźnie znudzony moim monologiem, uderzał najbliższą drogą do pokoju, oczywiście nie protestując zeszliśmy do budynku Akademika, gdyż samej nie chciało mi się zbytnio już oprowadzać jegomościa.
Najprostszą ścieżyną przywędrowaliśmy do szklanych drzwi Akademika, prowadzących na główny hol, gdzie też za chwilę się znaleźliśmy. Davidowi przedstawiałam po prostu akademiczów mieszkających w danych pokojach, którzy z lekkim wnerwieniem otwierali pokoje. Mniej więcej w połowie drogi między pokojami, dopadła mnie Adrianna, która przyniosła jakże ważną -nie mogącą czekać- wiadomość.
-Pan Rose wzywa na jakieś zebranie, w sprawie tego płotu i ucieczki koni! Esma migiem, on nie lubi czekać!- dziewczyna zdyszana podbiegła do mnie, niemal nie mogąc złapać oddechu.
-Dzięki Adiś, już ide. David, powinieneś iść ze mną. Zaraz zawołam Naomke i już...- ruszam biegiem do pokoju z numerem trzy, z którego dochodzą niezłe wrzaski.

David? Wybacz, wena mi troche nie dopisuje :p

Od Violetty do Ansela

Dzwonienie w głowie dało mi wyraźny znak do tego, że na wczorajszym pożegnaniu, do mojego organizmu dostało się zdecydowanie za dużo alkoholu. Nie pamiętałam połowy wydarzeń z wczorajszego wydarzenia, które miało miejsce w moim ogrodzie. Jedynie co pozostało mi z tamtego wieczoru to zaległe snapy, które nie kończyły się przy przewijaniu. To dzisiaj miał być ten szczególny dzień, w którym zacznę naukę w Akademii Magic Horse, o której istnieniu poinformował mnie mój ojciec. Znajomi postanowili zorganizować mi pożegnalną imprezę, lecz obawiam się, że oni świętowali pozbycie się największej jędzy w mieście. Zegar wskazywał dokładnie godzinę dziewiątą, bilet był zarezerwowany na lot o godzinie czternastej trzydzieści, więc nieśpiesznie zeszłam na dół, robiąc przy tym więcej hałasu, niż powinnam. Wydawałoby się, że każdy domownik jeszcze spał, lecz mama siedziała w kuchni, popijając kawę ze swojego ulubionego kubka i czytając jakieś pismo modowe.
- Hej, mamo. - powiedziałam, całując w policzek swoją rodzicielkę, która uśmiechnęła się ciepło.
- Wyspałaś się? Nieźle wczoraj się bawiliście. - zaśmiała się. - Tata dzisiaj wraca, pamiętaj, żeby ładnie się ubrać. 
- O której ma zamiar zjawić się w domu? - zapytałam nonszalancko, otwierając lodówkę. - Przecież wiesz, że dzisiaj wylatuję na Chorwację? Do Akademii? 
- Cholera, zapomniałam. Nie możesz przełożyć tego lotu? Ojciec wraca dopiero koło szesnastej, będzie zawiedziony, że się z tobą nie zobaczy. - odpowiedziała, unosząc jedną brew.
- Mamo, nie będę przekładała żadnego lotu. Trudno, jego sprawa, że woli pracę od rodziny. - warknęłam, nalewając do miski mleko. - Z resztą, nie zależy mi jakoś na spotkaniu z nim. 
- Przestań. - powiedziała stanowczo i poszła do salonu, zostawiając mnie samą w przestronnej kuchni. Wybrałam swoje ulubione płatki i wsypałam je do mleka, które zachęcało swoim świeżym zapachem. Usiadłam do stołu i zaczęłam jeść, raczej z przymusu zjedzenia śniadania, niż bycia głodną. Dopiero teraz zauważyłam, że na blacie stoi zaparzona przez moją mamę kawa, w wysokim, białym naczyniu. Moje tempo jedzenia gwałtownie wzrosło na rzecz ciepłego napoju, bez którego moje życie nie miało sensu. Z niedbałością wrzuciłam salaterkę do zmywarki i niczym dzikie zwierzę dopadłam się do kawy, której smak przyjemnie rozpłynął się w moich ustach. Wróciłam do swojego pokoju, by zabrać rzeczy do przebrania się i kosmetyczkę, której zawartość była gotowa do wyjazdu, bowiem nie przemyślałam kwestii, że rano będzie mi jeszcze potrzebna. Odstawiłam szklankę na biurku i poszłam do łazienki, w której panował nieskazitelny porządek, aż szkoda było rzucić tutaj swoje rzeczy. Rodzice dali mi własną łazienkę na moje dziesiąte urodziny, przez co jest urządzona w mocnym, księżniczkowym natchnieniu, lecz nigdy nie chciałam jej zmienić, bowiem przypomina mi moje cudowne dzieciństwo. Zdjęłam koszulkę nocną i prędko weszłam do kabiny prysznicowej. Odkręciłam zimną wodę, która zaczęła szczelnie okrywać moje ciało, chłód dodawał mi ochoty do działania. Mokre włosy zaczęły nieznośnie przyklejać się do twarzy, więc szybko chwyciłam za szampon, by jak najszybciej zakończyć tę mękę. Przyjemny zapach wpadł do mojego nosa, z ust zaczęła wypływać cicha piosenka, która zaczęła nabierać brzmienia. Zwykły prysznic zamienił się w pokaz talentów. Palce docierały do każdego włosa na mojej głowie, by dokładnie zmyć wszystkie niechciane zanieczyszczenia. Po kilku minutach uznałam, że moje umiejętności śpiewu, nie nadają się jeszcze do dłuższych występów, więc kontynuowałam "zwykły", poranny prysznic. Dokładnie spłukałam szampon i żel pod prysznic z mojego ciała. Delikatny, cynamonowy zapach unosił się i poprawiał mój humor, który i tak był całkiem akceptowalny. Odsunęłam szklane drzwi kabiny i wyszłam na mięciutki, ciepły dywanik w odcieniu pudrowego różu. Wytarłam dokładnie swoje ciało, a włosy zawinęłam w turban, by ręcznik wciągnął chociaż odrobinę wody. Przez te kilka minut zajęłam się sprawdzaniem social mediów, a przede wszystkim instagrama, który obfitował w ogrom powiadomień. Większość znajomych gratulowała mi świetnie zorganizowanej imprezy, inni wyjazdu z rodzinnego miasta, a jeszcze inni dostania się do Akademii. Nie odpisałam nikomu, oprócz Kristen, która pomimo licznych okazji, nigdy się ode mnie nie odwróciła. Wytrzymywała ze mną, podczas największych kłótni. Wielokrotnie wyzywałam ją od najgorszych, lecz zawsze mi to wybaczyła, tłumacząc mnie wybuchowością. Zdjęłam ręcznik z głowy i chwyciłam za suszarkę, która szybko poradziła się z burzą szalonych włosów. Chcąc jak najszybciej się ogarnąć, wybrałam lekki krem bb, który miał za cel poprawić tylko i wyłącznie koloryt skóry. Pokryłam swoją twarz warstwą pudru, delikatnie podkreśliłam brwi i rzęsy, a na moje usta trafiła przygaszona, winna czerwień. Całość dopełniała czarna, dopasowana sukienka i wysokie szpilki z paskiem, oplatającym moje kostki. Z łazienki zabrałam walające się rzeczy i rzuciłam do szafy, a kosmetyczkę odłożyłam przy dwóch, szokujących swoim rozmiarem walizkach. Wybiła godzina ledwie jedenasta, więc wybrałam się do matki, by ładnie poprosić o podwózkę na lotnisko. Obcasy stukały o jasne panele salonu, ciemnowłosa kobieta skupiła się na oglądaniu serialu, aniżeli na swojej córce.
- Mamo, mam sprawę.
- Już się boję, ale słucham cię, Violetto. - powiedziała niczym z regułki.
- Podwieziesz mnie za jakąś godzinę na lotnisko? Proooszę. - zatrzepotałam swoimi rzęsami niczym te laleczki z filmów, i anielsko się uśmiechnęłam.
- Nie ma problemu, zaraz dam ci kluczyki i spakujesz swój bagaż, dobrze? - Przytaknęłam i odebrałam klucze do czarnego audi, zaparkowanego tuż pod balkonem.
~*~
Czarne lenonki spoczęły na moim nosie, torebka w tym samym kolorze bujała się na przedramieniu. Ostatnie spojrzenie na mój pokój i korytarz, który przypominał mi ogrom wspomnień. Schody, z których kiedyś spadłam, będąc pod silnym wpływem narkotyków. Z ogromną radością opuściłam swój dotychczasowy dom i skierowałam się do ogrodu, by tam pożegnać się z trzema wałachami, które zaczęły wesoło rżeć na mój widok. Najwyższy siwek podbiegł do ogrodzenia, parskając w oczekiwaniu na smakołyki i pieszczoty. Zdecydowanie będzie mi brakować Kingslanda - konia, któremu zawdzięczam niemalże wszystko. Różowe, mięciutkie chrapy, zaczęły miziać moje ramię. Smutny uśmiech zagościł na mojej twarzy, a w oku zakręciła się łza na myśl, że zostawiam go samego. Dotychczas nie wyobrażałam sobie dnia bez chociażby dziesięciu minutach spędzonych z siwkiem. Dwa gniadosze pasły się w małej odległości, lecz szybko podbiegły na dźwięk ich imion. Najstarszy - Douglas zaczepił mnie skubnięciem warg, pogładziłam jego czoło, które obsypane było siwymi włoskami. Przypomniało mi się, to gdy Dougi i King uciekły, pozostawiając Wektora na pastwę losu. Wektor szalał po całym pastwisku, nie wiedząc, gdzie znajduje się jego małe stadko. Dźwięk klaksonu oznaczał, że nadszedł czas rozłąki z tymi trzema, wspaniałymi wierzchowcami. Każdy dostał buziaka w chrapy, na siwku znać było czerwoną szminkę. Łzy zaczęły lecieć mimowolnie, uporczywie próbowałam się ich pozbyć przed wejściem do samochodu, lecz to mi się nie udało.
- Czemu płaczesz? - zapytała matka, która odpaliła auto. Wyjeżdżając z działki, spojrzałam ostatni raz na miejsce mojego zamieszkania, by nacieszyć się tym widokiem na dłuższy czas.
- Będzie mi was wszystkich brakowało. - odpowiedziałam, wycierając ostatnią łzę spływającą po lewym policzku.
~*~
Znajdując się na lotnisku, szłam z dużym bagażem. Sprawdzając tablicę lotów w moje oczy, wpadła znajoma mi twarz - Toni, który zagubiony podążał do kolejki. Jaka radość towarzyszyła mi przy tym, gdy zobaczyłam, że stanowisko odprawy mojego lotu odbywa się tuż przy nim.
- Cześć, Toni. - uśmiechnęłam się, wyciągając ku chłopakowi dłoń. - Dobrze wyglądasz, pamiętam cię raczej jako rasowego ćpuna, niż pana w garniturze. - zaśmiałam się.
- Violetta! Co u ciebie? Gdzie lecisz? - uśmiechnął się szeroko i mocno ścisnął moją dłoń. - Nie wspominaj o tamtych czasach. Moją najgorszą decyzją to były właśnie narkotyki, więc teraz nawet ich temat omijam szerokim łukiem. Mam nadzieję, że ty też.
- Nie do końca, ale na pewno nie biorę ich nałogowo. Gdzie lecę? Na Chorwację, w okolice Porec, dokładniej do Akademii Magic Horse.
- Ooo, czyli wielkie marzenie z dzieciństwa zostało spełnione?
- Dokładnie! - Widząc, że moja kolejka zdecydowanie za szybko idzie, stwierdziłam, że czas zakończyć tą krótką rozmowę i się pożegnać. - Do zobaczenia następnym razem.
- Kiedyś umówimy się na kawę, miłej podróży i sukcesów w nowej szkole.
Przygotowałam swój paszport i z niecierpliwością oczekiwałam na swoją kolej. Oglądając swoje paznokcie, usłyszałam "prosimy teraz panią", ze sztucznym uśmieszkiem oddałam swój bagaż, otrzymując kwitek potwierdzający jego nadanie i kartę pokładową. Ściągnęłam moje lenonki i zegarek, a laptopa, telefon, paszport i bilet lotu wyłożyłam na tacę. Pomyślnie przechodząc kontrolę bezpieczeństwa, szłam przez rękaw lotniczy, obserwując maszynę, która dzisiaj ze mną wzbije się w powietrze, był to Airbus A320, którym miałam już przyjemność latać. Jednakże zdecydowanie bardziej lubiłam Boeingi, no ale teraz już nic z tym nie zrobię, szczególnie że z tego co mi wiadomo, żaden Boeing nie wykonuje lotu z New Yorku do Porec.

Siedząc już w samolocie, włożyłam do uszu słuchawki, by umilić dziesięciogodzinną podróż swoją ulubioną muzyką. Stewardessy kręciły się w każdą stronę, pytając pięciokrotnie, czy aby na pewno nic nie podać. Ostatecznie zamówiłam małą kawę, która nie należała do tych najsmaczniejszych w moim życiu. Standardowo z głośników popłynęły instrukcje i regulamin, nudne rzeczy, które i tak się nie przydadzą. Otaczający mnie ludzie należeli raczej do tych z wyższych sfer, więc mogłam bezproblemowo do kogoś zagadać i znaleźć swoją bratnią duszę, a przynajmniej bratnią na czas lotu. Jedyne co mi przeszkadzało to brak osób, które nie przekraczały granicy trzydziestu lat. Z bagażu podręcznego wyjęłam laptopa i z pobranych seriali wybrałam jeden, który wydawał się szczególnie ciekawy.  Miał opowiadać o losach rodzeństwa, które zostało uwięzione w bunkrze przez jakiś deszcz, który zawierał jakieś substancje, powodujące chorobę, a najczęściej śmierć. Żałowałam, że nie siedziała przy mnie żadna koleżanka, czy przyjaciółka, która byłaby w stanie przeżywać losy bohaterów w moim towarzystwie. Kristen w tym momencie najpewniej wyszła z grupką swoich znajomych, siedzą sobie na popołudniowej kawie, a później schlają się do granic możliwości... A to wszystko beze mnie. Przyznam szczerze, że będzie mi brakowało tej bandy przygłupów i ludzi ze starej szkoły, którzy patrzyli na mnie z respektem i byli w stanie zrobić dla mnie wszystko. Banda tchórzy gotowa na każde skinienie mojego palca. Samolot ruszył po pasie startowym, ogłuszając ludzi dźwiękiem pracy silników. Uwielbiałam moment, gdy te wielkie maszyny wzbijały się w powietrze, pozostawiając niemalże wszystkie troski na lądzie.
~*~
Ciepłe promienie słońce gwałtownie mnie otuliły, należało to chyba do najprzyjemniejszych uczuć w tym tygodniu. Po odebraniu bagażu wykonałam telefon do właściciela stajni, który zaoferował mi pomoc w dojeździe do Akademii, która była oddalona od miasta o kilka kilometrów. James Rose poinformował mnie o tym, że za jakieś dwadzieścia minut odbierze mnie z lotniska. Zadowolona z tego faktu, przyspieszyłam kroku i wpadłam w jakiegoś chłopaka. Oburzona jego nieuwagą, wystawiłam mu środkowy palec.
- Uważaj, jak chodzisz, kretynie. - rzuciłam szybko do wysokiego szatyna.
- Ja uważam, to ty nie zauważasz ludzi na swojej drodze, idiotko. - odpowiedział. Zniesmaczona jego zachowaniem odeszłam, zostawiając go i wysypaną zawartość jego torby podróżnej na środku terminalu. Wyszłam z budynku i zauważyłam machającą do mnie postać, więc z wymuszonym uśmiechem podeszłam do niej.
- Dzień dobry, Violetto, witamy na Chorwacji. - zaśmiał się. Przewróciłam oczami i zostawiając bagaże przed samochodem, zapakowałam się do wozu, oczekując na to, aż James poradzi sobie z ich zapakowaniem. Wyciągnęłam telefon, by napisać do matki o tym, że jestem już na miejscu, a właściciel mnie odebrał.
- Długo jedzie się do Akademii? - zapytałam, wykończona długą podróżą.
- Nie, około dwudziestu, trzydziestu minut. Od razu zapraszam cię do biura, dostaniesz klucze do swojego pokoju i dokumenty, które będziesz musiała wypełnić.
- Oczywiście.

Wjeżdżając przez solidną, żelazną bramą, dreszczyk podniecenia przebiegł przez moje ciało. Ogromne budynki zaczęły wyrastać z ziemi, a pastwiska zieleniały na horyzoncie. Wesołe rumaki biegały w każdą stronę, strzelały barankami i zaczepiały się nawzajem. Koński raj, na pierwszy rzut oka. Ujeżdżalnie, obsypane jasnym kwarcem, błyszczały niemalże nieskazitelną równością podłoża.
- Ładnie tu. - rzuciłam prostą pochwałą, która sprawiła radość właścicielowi.
- Staramy się dbać o to miejsce, jak tylko można.
- Widać.
Auto zatrzymało się pod ogromnym akademikiem, który zapierał dech w piersiach. Wyszłam z samochodu i zabrałam swoje walizki z pojemnego bagażnika. Widząc przechodzącego chłopaka, delikatnie się uśmiechnęłam i przywołałam go gestem ręki. Brązowe loki opadały mu na czoło, miał delikatnie pociągłą twarz, był całkiem przystojny, lecz nie wpisywał się w mój gust.
- Chciałbyś zanieść moje walizki na pierwsze piętro? - zapytałam, siląc się na uśmiech. Nie czekając na odpowiedź mężczyzny, ruszyłam w stronę jasnego budynku, który jak się okazało, był domem kadry, a przy okazji mieścił biuro. Niskie schody poprowadziły do ciemnych, solidnych drzwi. Klamka ustąpiła pod lekkim naciskiem, a ja śmiało ruszyłam do pomieszczenia, do którego wejście zdobiła złota tabliczka oświadczająca, że jest to właśnie biuro. Bez zapukania weszłam i moim oczom ukazała się blondynka, siedząca na ogromnym krześle za solidnym biurkiem, w całości okrytym papierami.
- Dzień dobry, Violetto, tutaj masz dokumenty. - Po tych słowach wręczyła mi do ręki dobre dziesięć kartek. - A tutaj proszę klucze do pokoju numer trzydzieści jeden. Dzisiaj ma przyjechać jeszcze jeden chłopak i zamieszkacie razem.
- Dziękuję. - powiedziałam. Zaintrygowała mnie tym chłopakiem, ale z tego, co pamiętam mój ojciec, prosił o to, żebym w pokoju była sama. Wyszłam z pomieszczenia tak samo szybko, jak do niego weszłam. Nabrałam szybkiego tempa, a wzrok skupiłam w swoim telefonie, który przysyłał mi miliony powiadomień. Najwięcej wiadomości wysłała Kristen, która martwiła się, czy wszystko u mnie w porządku. Postanowiłam jednak, że zadzwonię do niej wieczorem, niech się trochę pomartwi. Skierowałam się do akademika, by tam w spokoju rozpakować wszystkie swoje rzeczy, przed przyjazdem mojego współlokatora.
Wbiegłam po schodach na pierwsze piętro, gdzie czekały na mnie moje dwie walizki i kuferek z kosmetykami. Zaśmiałam się na ten widok i pociągnęłam za sobą swój bagaż. Dobrze było mieć pokój na samym końcu korytarza, przynajmniej mało kto będzie tam zaglądał. Przekręciłam klucze w zamku, pokój okazał się urządzony w kolorach szarości, był przestronny i duży. Łóżka były przeogromne, postawione naprzeciw siebie. Wybrałam sobie te na lewo od wejścia, rzuciłam tam torebkę i ledwo co wtargałam walizki. Otworzyłam jedną z szaf, która liczna była w półki i szuflady. Dokładnie zaplanowałam, gdzie będą wisiały liczne sukienki, gdzie będą leżały ulubione koszulki i jeansy, a jeszcze gdzieś indziej bluzy.
Nagle podczas rozkładania ubrań usłyszałam otwierające się drzwi, moje serce delikatnie przyspieszyło, ale niespiesznie wyjrzałam zza szafy. Moim oczom ukazał się wysoki chłopak z lotniska.
- Nosz kurwa, nie wierzę.

Anselku?
Przepraszam za takiego tasiemca...

Od Any C.D Davida

Spojrzałam krytycznie na papierosa, którego chłopak właśnie wkładał do ust.
Jeśli mnie wzrok nie mylił, ledwo skończył poprzedniego, a już zaczynał następnego. Jak będzie dalej tak palił, to nabawi się jakiegoś poważnego schorzenia płuc. No ale nie oceniam.
- Ana - odpowiedziałam, wyciągając rękę do uściśnięcia. - Nie widziałam cię wcześniej. Od jak dawna tu jesteś?
- Od niedawna - padło w odpowiedzi.
W tym momencie mój wzrok padł na psa czekającego posłusznie przy nodze właściciela i momentalnie się ożywiłam.
- No właśnie - zaczęłam. - Moglibyśmy wziąć jeszcze mojego psa? Nic twojemu nie zrobi...
- To raczej Lucyfer mógłby mu coś zrobić - odpowiedział chłopak. - Ale nie ma problemu, jeden więcej psowaty w samochodzie nie zawadzi.
- Super - uśmiechnęłam się. - Jak mówiłam, skoczę się szybko przebrać. Spotkamy się na parkingu? Nie wiem, który to twój samochód, więc musiałbyś poczekać na zewnątrz, żebym cię znalazła...
- Spoko - odparł, zaciągając się i wypuszczając obłok dymu prosto w moją twarz. Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałam odruchowe skrzywienie się.
- Zajmie mi to góra dziesięć minut - rzuciłam jeszcze na odchodnym i ruszyłam w stronę akademika.
~•~
Z uwagi na pośpiech, złapałam pierwsze, co wpadło mi w ręce - jeansowe shorty i czarną koszulkę z różowym napisem "Oczy mam wyżej" na wysokości piersi (prezent od brata zainspirowany zachowaniem pewnego osobnika, który podczas rozmowy ze mną na jakiejś imprezie cały czas wgapiał się w mój dekolt). Zagwizdałam na rozłożonego na kanapie Ghosta, który w sekundę znalazł się przy mnie i wymaszerowałam z pokoju.
Ledwo stanęłam na parkingu, zobaczyłam nowo poznanego opierającego się o maskę samochodu. Spalał kolejnego papierosa.
Zobaczył mnie, zaciągnął się po raz ostatni, rzucił papierosa na ziemię i go przydeptał.
- Zapraszam - powiedział z uśmiechem, otwierając mi drzwi po stronie pasażera. - Husky'ego zapraszam do tyłu.
Ghost obwąchał bez przekonania obcy samochód, zanim zdecydował się w końcu do niego wsiąść. Łypnął nieufnie na siedzącego już z tyłu psa Davida. Na moje uspokajające poklepanie po głowie machnął niemrawo ogonem i usadowił się na fotelu, byle dalej od nieznajomego zwierzaka.
Gdy już wszyscy siedzieliśmy w samochodzie, David odpalił silnik i wycofał.
- Gdzie jedziemy? - zapytał, kierując się do wyjazdu z Akademii.
- Możesz mnie wysadzić, gdzie ci wygodnie, w razie czego mogę znaleźć sobie transport powrotny.
- Może mamy ten sam cel podróży - odpowiedział, wyjeżdżając na główną drogę. - Więc?
- Więc co? - spytałam roztargniona, bardziej niż na rozmowie skupiając się w tamtym momencie na tyle samochodu, gdzie pies Davida, chcąc obwąchać moje pupila, naruszył przestrzeń osobistą Ghosta, wciskając go tym samym na szybę.
- Czego potrzebujesz z miasta? - chłopak spokojnie ponowił pytanie.
- Składników na ciasto - odpowiedziałam, ponownie skupiając całą uwagę na chłopaku. - Jestem umówiona z koleżankami na wieczór filmowy i stwierdziłam, że coś na tę okazję upiekę. Jakby się udało, chciałam też kupić nowe kaloszki dla mojego konia, bo ciągle je gubi na pastwisku...

<David?>

Od Holiday do...

— Chcesz trochę? — nie czekając na odpowiedź Helen, rzuciłam w nią paczką orzeszków, a gdy dosięgnęła celu, zaniosłam się krótkim śmiechem. Zdumiewające, jak przez ostatnie dni odechciało mi się robić czegokolwiek, a nawet śmiania się, co kiedyś przychodziło mi ze zdumiewającą wręcz łatwością, teraz powodowało tępy ból w klatce piersiowej. Tak w zasadzie nie znałam źródła tego dziwnego zawieszenia, po prostu od jakiegoś czasu czułam, że czegoś mi brak. Rodziny nie widziałam od długiego czasu, przez telefon rzadko z nimi rozmawiałam, co najwyżej z pocztą głosową, a w Akademii było mnóstwo nowych ludzi, których ostatnio nawet odechciało mi się poznawać. Oho, wraca stara Holka, bojąca się wszystkiego. To będzie hit wszystkich hitów.
— Wszystko w porządku? — Helen spojrzała na mnie, jakby czytając mi w myślach. Często to robiła, nawet ostatnio sprawdziłam w internecie, czy podczas mojego długoterminowego pobytu w akademii ludzkość opanowała już tę umiejętność.
A jednak nie.
— Wszystko w porządku. To właśnie ty dostałaś paczką po łbie, u ciebie powinno być gorzej — uśmiechnęłam się jak najszerzej się da. Helka jednak nie połknęła haczyka, chyba dostrzegła, że brak mi dotychczasowej ikry. Ostatnio już się mną martwiła, gdy pierwszy raz od długich tygodni przyszłam na śniadanie, nawet nie zająknąwszy się i nie narzeka wszy na życie. Śmiesznie to musiało wyglądać z perspektywy jakiejkolwiek osoby, która znała mnie w najmniejszym choć stopniu.
Helen wstała z łóżka, tłumacząc, że musi jeszcze coś zrobić, pewnie zająć się końmi. Jakoś nie zdziwiłam się, że nie ma ochoty spędzać ze mną w takim stanie czasu. Przez ostatnich parę tygodni mój dzień nie wyglądał inaczej jak: rano nakarmić konia, pojechać na krótką przejażdżkę, pójść na śniadanie, bawić się z kotem, czytać książkę, znowu pójść do konia... Zresztą całkiem niewiele atrakcji miałam, nawet z nikim nie rozmawiałam, może oprócz wcześniej wspomnianej blondynki, Louise, Esmeraldy, Naomi i jakimiś losowymi osobami, których nawet imion nie znałam.
Wstałam z lekkim westchnieniem z
łóżka, założyłam trampki stojące przy drzwiach i wyszłam na korytarz, wsadzając ręce w kieszenie nieco za dużej bluzy (istnieje możliwość, że zabrałam ją starszemu bratu). Przechadzając się korytarzem, wydawało mi się tu zupełnie pusto. Wiele osób musiało już na parę dni wakacyjnych wyjechać lub nagle wszyscy zaliczyli masowy zgon, kto wie. W zasadzie to cały dzień się nudziłam, dlatego postanowiłam ruszyć dwoje cztery litery do stajni. Sydney chyba ma już mnie całkiem dosyć, nie tylko ludzie dostrzegali, że dziwnie się zachowuję, ale w dużej mierze zwierzęta, z którymi miałam przyjemność spędzać większość czasu. Drogę do stajni znałam już w zasadzie na pamięć, ot tak, chodząc tam po kilkanaście razy dziennie, po prostu wchodziła do głowy cała trasa. Najpierw przejść obok sześciu pokoi, potem w dół schodami, 18 stopni, następnie minąć kolejne parę pokoi, a na końcu wyjść z budynku akademika i naprzeciw znajduje się stajnia. Nic się nie zmieniło. Bo w sumie co miałoby?
Skuliłam się w sobie, mijając szczęśliwych przyjaciół, śmiejących się, patrzyłam całą drogę w podłogę, dopóki nie doszłam do boksu kasztanowatej klaczy. Jednego z moich dwóch przyjaciół ostatnio, tak w sumie. Jednak spojrzawszy na drzwiczki, serce mi prawie stanęło. W idealnie wyścielonym boksie nie było konia, ziały w nim totalne pustki, natomiast drzwiczki były leciutko uchylone. Spuściłam głowę, ruszając na poszukiwania mojej ukochanej klaczy. Nie okazały się one zbyt długie, ponieważ skręciłam ledwo w lewo, a już spostrzegłam jakąś postać, prowadzącą ją. Przygotowując się na najgorsze, lekko zła, albo po prostu zirytowana prędko znalazłam się naprzeciw niej i uniosłam głowę do góry. Natychmiast jednak ją spuściłam, gdy poczułam gorąco na moich policzkach. Automatycznie wysunęłam sobie na głowę kaptur.
— Prze... Przepraszam, to mój koń.

Czy los obdarzy mnie szczęściem, dostając odpis na to... em, niezbyt wspaniałe opowiadanie?

Od Charlesa C.D Naomi

Gniady wałach kroczył, a raczej człapał za mną, idąc jak na skazanie. Zaśmiałem się delikatnie pod nosem i ruszyłem żwawszym krokiem, aby mój dzisiejszy wierzchowiec również się nieco rozchmurzył. Nie przewidziałem jednak faktu, że gniadosz przejdzie do wyższego chodu. Empire, mimo silnego szarpnięcia za wodze, nie reagował, więc byłem zmuszony wykonać gwałtowny skręt. Rumak, poślizgnął się na kostce i stanął, jak wryty, lekko zdenerwowany pogładziłem go po chrapach. Nie zwracając uwagi na moją towarzyszkę, weszliśmy na wolny, otwarty plac skokowy. Rozwinąłem strzemiona, dopiąłem popręg o jedną dziurkę z każdej strony. Zebrałem wodze nieco mocniej i włożyłem nogę w lewe strzemię, ze stoickim spokojem, odbiłem się od podłoża i miękko usiadłem w siedzisku skokowego siodła, które było doskonale dopasowane do końskiego grzbietu. Blondynka również spoczęła na grzbiecie ciemnego gniadosza, poprawiła wodze i subtelnie przycisnęła łydki do końskich boków. Ogierek, skupiony i wydawałoby się, że chętny do pracy, ruszył spokojnie naprzód. Ruszyłem w innym kierunku, by nie przeszkadzać sobie i Naomi w jeździe. Szczurzy, okazał się koniem dość energicznym, silnie idącym do przodu, lecz nie był tym, który wpisywał się do wierzchowców pędzących. Ignorowałem każde bryknięcia, spięcia czy próby buntu wałacha, który próbował wkraść się w hierarchii powyżej mnie. Nie należałem do osób, które pozwalają koniu "wejść sobie na głowę", a wręcz przeciwnie. Uważałem, że każdy rumak, powinien być położonym daleko poniżej nas ogniwem stada. Nie chodzi o to, żeby nas się bał, chodzi o zdrowy respekt, który daje więcej możliwości w pracy z koniem. Gniadosz szedł na niskim ustawieniu, czuć było, jak chętnie angażuje zad do pracy. Znalazł swoje miejsce w dole, co bardzo mnie cieszyło, a wręcz napawało dumą. Stopniowo zacząłem wdrażać w trening drągi, które były pokonywane aktywnie, na koniu skupionym, chętnym do dalszej pracy. Najazdy były wykonywane z gładkością, bez żadnych slalomów, które miały wybronić Szczurzego od podstawionego mu zadania. Kątem oka zerknąłem na Naomi, która akurat zaliczyła małe nieporozumienie z młodszym koniem, który właśnie nisko zadębował. Po chwili jednak, blondynka ponownie wróciła do pracy, jakby nic przed chwilą się nie wydarzyło. Z tego co udało mi się zauważyć, ogierek opierał się na kontakcie, szedł mocno do przodu, porządnie wkraczając zadnimi nogami pod kłodę. Zacząłem przygotowywać konia do zagalopowania na lewo. Delikatnie wykonałem półparadę zewnętrzną wodzą, cofnąłem łydkę i wykonałem przyzwoite zagalopowanie. Wałach "usiadł" na zadzie i było doskonale widać jego pracujące mięśnie. Piana toczyła się z pyska gniadego rumaka. Przechodząc do kłusa, poklepałem wilgotną od potu szyję, w geście pochwalenia i zmieniłem stronę po przekątnej. Zagalopowanie na prawo, było już delikatnie bardziej chaotyczne, ponieważ Empire chciał rwać do przodu, a ja mu na to nie pozwoliłem. Koń zaczął się lekko mówiąc pieklić i oddawać z zadu, kładąc uszy po sobie i obierając sobie za cel - pozbycie się mnie z własnego grzbietu. Na wolcie, Empiryk uspokoił się i dał sobą swobodnie powodować, wykorzystując dobrą odległość, pokonałem niskiego krzyżaka. Wałach skakał płynnie, bez żadnego przyspieszenia, lecz było czuć w jego skoku siłę i dobrze wypracowaną technikę.
Krzyżak został pokonany jeszcze po kilka razy na każdą stronę. Blondynka również zaczęła skakać, lecz jej skoki były zdecydowanie pełniejsze gracji i spokoju, którego mi w pewnych momentach zabrakło. Uznając, że swoją jazdę już skończyłem, odszedłem w kąt ujeżdżalni. Podciągnąłem strzemiona i poluzowałem popręg, by po chwili ruszyć w stronę wyjścia. Chwilowo jednak zatrzymałem się przy ogrodzeniu, by spokojnie obejrzeć przejechanie mini parkuru, który składał się z trzech stacjonat, które na oko nie były wyższe niż siedemdziesiąt centymetrów, jednego małego krzyżaka i wyższego oksera, który sięgnął być może i równego metra.
Nastolatka pochwaliła ogiera i zsiadła, wykonując po tym przynależne jej obowiązki.
- Całkiem niezły przejazd. - powiedziałem chłodno. Słowa te przeszły przez mojego gardło z niemałą trudnością.

Naomka?

Od Naomi C.D Charlesa

Przyznajmy, nie byłam zbytnio zadowolona, że muszę wynajmować konia, mojego najlepszego konia dla jakiegoś idioty. No dobra, może i cholernie przystojnego idioty, który uratował mnie przed złością sprzątaczki oraz dał zapalić, ale to w żaden sposób nie wymazuje etykietki, do której go zaliczam. Pieprzony James.
- Dlaczego w ogóle zgodziłaś się dać mi tego Gniadosza na zawody? - zapytał lekkim, powątpiewającym tonem chłopak, kiedy po szybkim ulotnieniu się z gabinetu szliśmy już do stajni.
- W życiu bym się nie zgodziła - odburknęłam niechętnie. - Chciałam na luzie zaliczyć start Mezzem, któremu doświadczenie się przyda, ale Rose jak zwykle wymusił szantażem oddanie Ci Szczurzego. Rose to materialista, sęp i tępak, jeszcze większy, niż ty.
- Ja?! - oburzył się Charles, nie wkładając w to jednak nazbyt emocji i dalej nonszalancko bawiąc się sznurówką bluzy. - Przynajmniej ja nie męczę koni swoją koślawą jazdą - mruknął jeszcze, akcentując pełnią sarkazmu. To chyba jedyne, dzięki czemu idzie mi się z nim jakoś porozumieć.
- Nie mam pojęcia, dlaczego żywię jeszcze jakiekolwiek nadzieje co do tego.
Kiedy stanęliśmy koło boksu Gniadego, rozpoczęłam kolejną konwersację.
- To jest Empire du Rouet, po Baloubecie, lat niespełna siedem, w tym trzy w mojej ręce. Szanuje się - szybko wypowiedziałam tok słów skupiający się szczególnie na tych ostatnich dwóch, jednocześnie otwierając bramkę boksu. Zbliżyłam się do ogiera, delikatnie gładząc go po łopatce i szepcząc do ucha na pewno bardziej przychylne treści. Następnie kilkoma ruchami założyłam mu na pysk karmazynowy kantar, po czym przypięłam do sprzączki dopasowany kolorystycznie uwiąz.
- Przygotuj go do jazdy, weź skokowy czaprak od Anky, resztę rozpoznasz - poinformowałam, żeby z pańska podać koniec liny blondynowi. Kolejno udałam się na dwór, by ściągnąć Młodego z padoku i przypiąć do stanowiska - specjalnie drogą niezahaczającą o Empika z Charlesem, nie chciałam narażać się na nieporozumienia w rozmowie czy, broń Boże, tracić czas wraz z wiarygodnością jego umiejętności przy pomaganiu mu. Szybko obczyściłam miękką sierść i kontrastowe twarde kopytka z błota i kurzu, a grzywiaste części dokładnie rozczesałam. Tak zrobionego konia zostawiłam na chwilkę w odpowiednim boksie, żeby pójść po jak zwykle wcześniej nieprzygotowany sprzęt.
Tym razem droga do siodlarni prowadziła koło stanowiska zajętego przez chłopaki, samowładna wścibskość wzięła górę i zamiast nie zatrzymując się przejść zaplanowaną trasę, zastygnęłam w bezruchu w pozycji jedynie lekko wychylającej się zza drewnianej kolumny. Wypadałoby w końcu mieć baczne oko na to, jak nowy, tymczasowy opiekun obchodzi się ze Szczurzym i czy ten drugi w ogóle go znosi, czyż nie?
I mimo tego sama nie wiem, czy ten widok chciałam zobaczyć. Fajne nawiązanie kontaktu, trochę czułości, czasami małych nieporozumień oraz wręcz nie do spodziewania od strony blondyna wyrozumiałość, sympatia, uczuciowość. Na pewno wmawiałam sobie, że chcę. Jakieś ukłucie zazdrości w sercu, bez plakietki skąd, do kogo, za co.
Ekspresowo przerwałam ten dziwny trans, pewnym, twardym krokiem udałam się przez wybrukowany plac, automatycznie zwracając na siebie uwagę obu stworzeń.
- Dobrą szmatkę wziąłem? - chciał wiedzieć chłopak, wskazując na ciemnozielony pad skokowy. - Masz zdecydowanie za dużo tego badziewia.
- Jeśli sięgnąłeś do paki jasno podpisanej moim imieniem, wyjąłeś czaprak za moimi instrukcjami i to był najładniejszy tego typu rupieć, rzecz jasna dobrą - ujęłam śpieszno, chwilę potem zagłębiając się w zapachu wypastowanej skóry. Wybrałam odpowiedni komplet dla Pędzla na dzisiejszy trening, po czym już bez przedłużeń udałam się z powrotem do boksu z tym rumakiem. Nałożyłam wcześniej przygotowane ochraniacze na jeszcze słabo umięśnione nogi, ceglany czaprak z siodłem znalazł się chwilę potem przy ciemnych bokach, a ogłowie z nachrapnikiem hanowerskim na szlachetnym profilu głowy. Sama przypięłam jeszcze sprzączki toczka, chwyciłam palcat i zaprowadziłam zrobionego rumaka na placyk. Charles czekał już na mnie, nadając swojej twarzy wyraz zdegustowanego spóźnieniem.
- Jedziemy na odkryty plac skokowy, może akurat będzie wolny - zadeklarowałam imperatywnym tonem zupełnie nieobruszona mimiką towarzysza. Potem, kiedy pierwsza wskoczyłam już w siodło, mogłam go przecież obdarować zupełnie bliźniaczym spojrzeniem.

Charles?

niedziela, 17 czerwca 2018

Ansel!

Imię: Ansel. Jego imię jest na tyle niespotykane poza granicami Ameryki, że sam fakt tej egzotyczności czyni je wyjątkowym, bez konieczności nadawania trafniejszych pseudonimów. Właściwie nie zdarza się, by ktoś zwracał się do niego w inny sposób – on sam, zresztą, nie przepada za udziwnieniami.
Nazwisko: Elgort.
Data urodzenia: Urodził się w 1996 roku, tuż po rozpoczęciu pierwszego, wiosennego miesiąca. Na dzień 14 marca przypadają jego urodziny, za których, mimo że obchodzeniem nie przepada, to zawsze opija je z przytupem. Bo tak wypada, zwłaszcza według jego dotychczasowych przyjaciół.
Płeć: Męska.
Nr pokoju: 11
Rodzina: 
Matka – Grethe Barrett Holby; wiecznie zapracowana perfekcjonistka, upewniająca się w każdej dziedzinie życia, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Lubi mieć wszystko zaplanowane, poukładane, bez najdrobniejszych błędów. Wyjątkiem są jej stosunki z rodziną, a zwłaszcza dziećmi – na ich potrzeby, często wyłącza się z funkcji dyrektorki opery, posiadając dla potomnych specjalną rezerwę, narzuconą na potrzeby matczynej spontaniczności. Nie pozwala sobie jednak na całkowity brak dyscypliny i gorliwie wspiera dzieci w osiągnięciu wymarzonej (a przy tym najlepiej opłacalnej) przyszłości. Z pochodzenia Angielka, z niemiecko – norweskimi korzeniami.
Ojciec – Arthur Elgort; ceniony fotograf pochodzenia żydowsko – rosyjskiego z wyzbytym rodzimym akcentem. Bez dwóch zdań można stwierdzić, że to on rozpieścił młodszego syna, częściej traktując go jak dobrego kumpla, aniżeli rzeczywistego potomka. Pomimo tego, że praca pochłania większą część jego życia, zawsze starał się znaleźć czas dla rodziny – z różnymi skutkami. Dla osób z zewnątrz odbierany jest jako osoba chłodna, zgorzkniała i wyjątkowo zgryźliwa, co w rzeczywistości mija się z prawdą. Co do samego Ansela  - wyraźnie, choć nie do końca świadomie, go faworyzuje.
Starszy brat – Warren; od jakiegoś czasu realizuje się jako montażysta filmowy, częściej podróżując po Europie, niż na terenie rodzinnego domu. Ma sporo za uszami – dawniej, jako autorytet dla Ansela, nie zawsze dawał mu dobry przykład i przedstawiał odpowiednie towarzystwo. Teraz, zasłaniając się dojrzałością, przesadnie niekiedy dba o szatyna, ignorując fakt istnienia jego własnego rozsądku. Podobnie jak i brat, ceni sobie niezależność, jednakże lepiej radząc sobie w życiu.
Młodsza siostra – Sophie poszła w ślady ojca, zajmując się fotografią. Nie ma dobrych relacji z rodzeństwem – częściej silą się na uprzejmość, aniżeli pokazują na światło dzienne swoje rzeczywiste odczucia. Do braci żywi uraz sprzed lat, choć jeśli miałaby wybrać któregoś z nich, to postawiłaby na Ansela.
Charakter: Kwintesencja jego usposobienia nie do końca jest prosta i wszystkim znana. Choć jest obserwatorem, starając się wyczuć zamiary i charakter rozmówcy, to dosyć szybko do tych praktyk traci cierpliwość i pochopnie dobiera sposób prowadzenia dalszych konwersacji. Idealnie wręcz, jeśli tylko chce, potrafi dopasować się do konkretnego otoczenia. Idąc tym tropem, choć chamstwo odpłaca chamstwem, nie każdy zyska z jego strony jednak życzliwość i początki kiełkującego zaufania. Na ogół po prostu jest arogancki, ostentacyjnie lekceważy wszystkich dookoła i wykazuje się całkowitą bezmyślnością, niekiedy nieświadomie prowokując czy pochwalając niebezpieczne zachowania. Biorąc pod uwagę jego, porzucić można także nadzieję, że zastanowi się dwa razy nad tym, co zrobi albo powie – często zdarza się, że niewyparzony język doprowadza go do nieprzyjemnych konfrontacji i nie tylko słownych potyczek. Mimo to, w oczach dorosłych jest wychowanym, uczynnym młodzieńcem, który nie mógłby popełnić karygodnego błędu. Złapany przez nich na gorącym uczynku odwraca sytuację tak, by elokwencją tylko co najmniej na niej zyskać. W gruncie rzeczy nie zwraca uwagi na to, zarówno jak jest odbierany, czy jakie postawione zostały wobec niego oczekiwania. Jeśli wyczuje u kogoś słabość pod jakimś aspektem, którą będzie mógł w przyszłości wykorzystać – na pewno to zrobi, tak samo, jak w przypadku sytuacji, w której chciałby coś udowodnić. Słowa ‘proszę, przepraszam i dziękuję’, choć są mu znane, to rzadko wydobywają się z jego ust na światło dzienne. Nie cierpi pokazywać swoich pozytywnych uczuć, jeśli nie jest pewny odwzajemnienia sympatii. Ma paskudny lęk przed zmianami i odrzuceniem przez kogoś w momencie, gdy sam by sobie na to nie zapracował. Jest nieufny, całkowicie nieprzystępny i uciekający się do sarkazmu, ironii i chamskiego ukazywania rzeczywistości, zamiast pozwolić poznać się lepiej i zawrzeć jakiekolwiek szczere znajomości. Jeśli tylko nie dotyka to prywatnych sfer życia, to uwielbia być w centrum zainteresowania i zwracać na siebie uwagę. Nie wie, kiedy odpuścić i dać za wygraną, bo uważa, że jest nieomylny, a swoją przesadną (momentami wręcz bezczelną) pewnością siebie zdobędzie odpowiedni dla siebie wizerunek w oczach innych.
Aparycja: Jest młodym, wysokim mężczyzną, mierzącym niespełna sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Ma stosunkowo szeroko ukształtowaną sylwetkę - szerokie barki, nieprzesadnie umięśnione partie brzucha i proporcjonalne do całej reszty ciała biodra. Jest umiarkowanie zbudowany, raczej z głową, niż z rozmachem, dbając zwyczajnie o utrzymanie jednakowej kondycji sylwetki.  Jego twarz przypomina najbardziej kształtem nie do końca matematyczny okrąg, ściągnięty na wzór trójkąta w rozpoczęciu delikatnie wysuniętego podbródka. Brązowe, wpadające niekiedy w odcienie czerni oczy są duże, kształtem przypominające migdałowe. Stosunkowo często zwracają one na siebie uwagę – wzrok Ansela jest chłodny, przenikliwy, istnie wręcz emanujący obojętnością i całkowitym poczuciem nienaturalnej wyższości. Włosy, zarówno, jak i brwi, najtrafniej określić można byłoby mianem gęstych, kolorem przypominającym odcień ciemnej czekolady. Kosmyki brązowawych włosów zawsze układa w niedbałym chaosie, bez jakichkolwiek wymyślnych kombinacji – szczytem jego możliwości prawdopodobnie jest subtelne ich podcięcie czy nałożeniu niewielkiej warstwy żelu. Istotne jest także wspomnienie o pełnych, brzoskwiniowych ustach, umiejscowionych tuż pod prostym (i wyjątkowo szerokim) nosem szatyna – są całkiem spore i należą do jednych z nielicznych cech wyglądu, które naprawdę mu w sobie odpowiadają. Poszczycić także może się obezwładniającym uśmiechem, dodatkowo zyskującym na uroku dzięki nieco większym niż zwykle, rzucającym się w oczy kłom. Co do samego sposobu ubierania się – chociaż na co dzień ubiera się dosyć zwyczajnie, preferując bluzy w typie kangurek czy zwykłe koszulki, to nigdy nie ma nic przeciwko temu, by włożyć garnitur, marynarkę czy założyć na siebie elegancką koszulę.
Ulubiony koń: Na ogół nie przepada za klaczami, jednak z trudem musi przyznać, że ma niewyjaśnioną słabość zarówno do Melanii, jak i Paris, ze zdecydowaną przewagą tej pierwszej.
Własny koń: Brak. Nie zanosi się również na to, aby miało ulec to zmianie – po opuszczeniu Akademii raczej nie zamierza się ustatkować i narzucić na siebie tak sporego obowiązku, jakim jest posiadanie konia. Nawet jeśli opieka, jako czynność sama w sobie mu odpowiada, to niezależność bardziej przemawia w jego głowie jako teoretyczny, zdrowy rozsądek.
Poziom jeździectwa: Średniozaawansowany. Jego jeździectwo nie charakteryzuje się systematyką, co jest głównym problemem w podniesieniu poziomu swojej jazdy. Jest pojętny i pokorny, jeśli chodzi o kwestię wierzchowców, więc szybko uczy się nowych rzeczy i poprawia błędy.
Partner: Raczej nie słynie z racjonalnego doboru partnerek i planowania z nimi wspólnej przyszłości. Do tej pory miał zaledwie jedną dziewczynę, z którą związał się na poważnie – mało kto wie, dlaczego się rozstali po czterech latach pozornie idealnego związku. Nie przeszkadzają mu przelotne znajomości, bo, jak sam twierdzi, ceni sobie niezależność, dbanie tylko i wyłącznie o siebie, a także wzbudzanie wśród płci przeciwnej niezobowiązującego zainteresowania.
Historia: Urodził się i wychował w Nowym Jorku, na Manhattanie. Dzieciństwo upłynęło mu zaskakująco spokojnie, szczęśliwie i bez zbędnych komplikacji, pominąwszy kilka wizyt w szpitalu i narodziny młodszej siostry. Od zawsze uczył się dobrze, choć nie przykładał do tego większej pracy – jakiś czas był zapisany nawet do szkoły baletowej, z której wyniósł bardzo dobrą umiejętność tańca, porzuconej na rzecz innej, kształcącej w kierunku zarówno muzycznym, jak i teatralnym. W wieku dwunastu lat rodzice jemu i siostrze kupili konia – siedmioletnią klacz, haflingerkę, z której, choć stosunkowo szybko wyrósł, to nabrał dzięki niej trochę (chwilowej) pokory i poczucia odpowiedzialności, nie wspominając już o miłości i większej empatii w stronę koni. Był i jest zwykłym, w tym momencie już przerośniętym dzieciakiem, niekoniecznie wpisującym się w schemat działania całej rodziny. Od zawsze lubił wychodzić ze znajomymi, upijać się z nimi do nieprzytomności, gdy tylko pojawiła się do tego okazja i robić wszystko, żeby skrzywić dobre imię rodziny, poprawiając nieprzyzwoite rekordy starszego brata sprzed ubiegłych lat. W Akademii znalazł się przypadkiem, nie w pełni dla siebie, a raczej, by znaleźć miejsce, w którym zajmując się czymś z jakimikolwiek skutkami, będzie mógł stwierdzić, że nie przespał roku swojego życia bez planów na przyszłość.
Inne:
x x
- zaledwie kilka lat temu bronił się rękami i nogami, że nie sięgnie po jakąkolwiek dostępną używkę. Tymczasem, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, często podpala papierosy i korzysta z możliwości napicia się dostępnego alkoholu. Głowę jednak w stosunku do wypitych procentów ma mocną, a sam zarzeka się, że kilka papierosów dziennie jeszcze nie odbiło mu się na zdrowiu. Nie lubi jednak, gdy ktoś pali w jego towarzystwie czy upija się do całkowitej nieprzytomności.
- potrafi grać na gitarze i fortepianie, czym zazwyczaj jednak się nie chwali. Ciężko się o tym dowiedzieć, jeśli nie złapie się go na gorącym uczynku.
- przed alkoholem, napojem, który najczęściej spożywa, zdecydowania jest kawa. Co prawda przesłodzona, ale kawa.
Kontakt: howrse – Reindeer.
>na swoją obronę powiem, że to wszystko pójdzie do poprawy:c<
259 punktów, 10.12