Był to niewielki konkurs akademicki, składający się z dwóch etapów - pierwszy, który wypadał dzisiaj, przerażający poziomem trudności cross. Tak wysoka poprzeczka nie wystarczała kadrze, postawiła na organizację turnieju w wylosowanych parach, podobnie jak niecały rok temu. To wszystko ostatecznie przekonało mnie do udziału na moim wybrednym selle francais, który gustował w skokach. Znalazłam się w duecie z Marceline Clothier, wysoką, szczupłą szatynką, sprawiającą wrażenie miłej i rozmownej. A nastawienie budzika o tak wczesnej porze było jak najbardziej umyślne, później trudno będzie dostać się do myjek.
Znalazłszy miękkie, przyjemne bambosze, zajęłam się gamą czynności wchodzących w skład toalety porannej. Po prędkim prysznicu ogarnęłam kilkoma ruchami skołtunione włosy, zaczesując się "na grzyba", czyli w luźnego koka na czubku głowy. Włosy później miałam rozpiąć. Wrzuciłam na siebie prostą, szarą bluzkę i tego samego koloru dresy. Obeznana wcześniejszymi zawodami wiedziałam, że lepiej będzie ubrać stare, zużyte szmatki, niż cieszyć się brudnymi bryczesami. Dlatego też zestaw czystych ubrań na zawody wzięłam do ręki. W kuchni spałaszowałam tosty z serkiem śmietankowym. Tak przygotowana, pozytywnie nastawiona zeszłam na dwór.
W drodze do stajni natknęłam się na dyrektorkę stajni, panią Rose. Kierowała się do mojej osóbki pewnym, sztywnym krokiem, jakim miała w zwyczaju chodzić.
- Naomi, mam dla Ciebie złą wiadomość - od początku próbowała symulować współczucie, ale jej głos mimo wszystko był pewny i bezwzględny - Marceline zachorowała, nie będzie mogła startować.
- Czyli... i ja nie wezmę udziału? - speszona zwiesiłam głowę, mając nadzieję, że kadra nie zostawi mnie w takiej sytuacji na lodzie. Szkoda mi było Marcy, zapowiadała się na wspaniałą parę, ale za dużo czasu włożyłam w przygotowania, żeby teraz zrezygnować.
- Nie, postanowiliśmy, że jeśli mimo tego masz chęci, pojedziesz. Chorą zastąpi pan James na Wings. Czy taki układ ci odpowiada?
Wybałuszyłam oczy ze zdumienia. Z panem Rose, czyżbym się przesłyszała?! Wiedziałam, że kadra umyślnie wybrała tę klacz, ostatnio okropnie się rozleniwiła, jednak większość instruktorów potrafi z każdego konia zrobić petardę, a co dopiero ten.
- Oczywiście!
- Bardzo się cieszę. W takim razie możesz spokojnie wrócić do wcześniejszych czynności - odpowiedziała brunetka. Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam do budynku, by oznajmić nową wieść przyjaciółkom. Obie zastałam przy boksie Spartana.
- Wiecie, co się stało? Marcy niestety zachorowała, ale ma za nią pojechać pan Rose.
Dziewczyny nie ukrywały zarówno zdumienia, jak i współczucia. Postanowiłyśmy z nadmiaru czasu od razu odwiedzić cierpiącą, a później zająć się wcześniej planowaną kąpielą.
***
- Myjki są jeszcze wolne. Trzeba z tego skorzystać! - podpowiedziała Esma po powrocie do stajni. Potaknęłam i podeszłam do boksu mojego gniadego księcia.
- Cześć, kochany! Pamiętasz, co dzisiaj jest? Zgadłeś! - zaczęłam dość kontrowersyjny dialog - Trzeba cię umyć, przystojniaku, niestety.
Chwyciłam kantar i najdłuższy, pistacjowy uwiąz, jaki wisiał w pobliżu. Oba przedmioty od razu znalazły się na łbie konia. Sprowadziłam go do miejsca, gdzie dostępne były szlauchy i rozpoczęłam pielęgnację. W żadnym wypadku nie przywiązywałam sznurka do barierki, nie wątpiłam w fakt, iż mój wierzchowiec nie jest starym wygą uwielbiającym kąpiele. Zaczęłam od opryskania kopyt, powoli idąc w górę. Gniadosz rzeczywiście co chwile się cofał, przez co oblanie go ze wszystkich stron zrobiło się piekielnie trudne. Kiedy udało mi się tego dokonać, wtarłam w brązową sierść rozwodnione, szare mydło. Jedynie ogon i grzywę potraktowałam prawdziwym szamponem, z tych względów, iż sklep jeździecki zbijał za niego bajońskie sumy. Namaszczanie płynem było swego rodzaju masażem, dlatego Empik przestał się już tak niecierpliwić i oddał się przyjemnościom. Po dokładnym spłukaniu mydła i ściągnięciu wody specjalnym do tego przyrządem tak, że z ciała nie kapnęła nawet najmniejsza kropelka, znalazłam odpowiednie, nasłonecznione miejsce i zaczęłam chodzić kółka z uwiązem w ręce dopóty, dopóki nie stał przede mną suchy koń. Musiałam szczególnie uważać, by ten nie zaczął tarzania, ale na szczęście nic podobnego się nie stało. Na tym jednak zabiegi się nie skończyły - dokończyłam efekt nabłyszczaczem sierści oraz smarem do kopyt. Dopiero wtedy mogłam ujrzeć widok wyjątkowy, czyli olśniewająco czystego wierzchowca. Zadowolona zarzuciłam na niego cienką, bordową derkę i uwiązałam do drzewa tak, żeby miał możliwość skubania trawy bez ubrudzenia się.
W tym czasie przebrałam się w konkursowy komplet. W skład stroju wchodziły kremowe, zamszowe bryczesy, czarne, wczoraj pastowane oficerki ze skóry ekologicznej, śnieżnobiała koszula, hebanowy, krótki frak i białe rękawiczki. Ten zestaw przebywał w mojej szafie od dobrego roku, ale z racji bardzo rzadkiego używania, wyglądał i zresztą był jak nowy. Do tego dochodził oczywiście toczek, ponieważ nie posiadałam drugiego na zmianę, założyłam zwykły, w którym jeździłam na co dzień.
Za garderobę posłużyła paszarnia. Wybrałam ją, mając nadzieję, iż nikt nie będzie plątał się po pomieszczeniach stajennych tuż przed crossem. Trzeba było także zmienić uczesanie, w "grzybie" kasku nie mogłam założyć.
Następnie należało pójść do siodlarni po sprzęt. Dzień przedtem dokładnie pastowałam siodło i paski ogłowia impregnatem do skóry, miętowy czaprak wyprałam, a tej samej barwy ochraniacze i nauszniki misternie wyczyściłam specjalną szczotką. Jedynie podkładka i popręg razem z futerkiem nie wymagały specjalnych zabiegów.
Ze względu zbyt dużej ilości przedmiotów musiałam całość przenosić na dwie tury. Wszystko w trymiga znalazło się na wierzchowcu, a na czarnej marynarce kontrastował już pokaźny odcisk zębów. Nie miałam zamiaru się tym przejmować, wskoczyłam na grzbiet i skierowałam Gniadego na arenę, gdzie miało się odbyć przedstawienie par. Podekscytowany ruszył od razu ze zdwojoną energią, nie mogłam jednak pozwolić na takie zachowania. Konsekwentnie zwolniłam i puściłam wodze na luźnym kontakcie, nie denerwując Empika żadnymi pomocami. Na początku jego mięśnie były niezmiennie spięte, dopiero po dłuższym stępie rozluźnił się i uspokoił. Kiedy doszliśmy do rządku jeźdźców, ustawiłam się równo tuż obok pana Jamesa.
Kiedy poczułam w ręce materiał, ścisnęłam łydkami boki gniadosza, na ten znak zareagował natychmiastowo - puścił się szybkim galopem. Wiedząc, że taki bieg na dłuższą metę nie jest bezpieczny, lekko zwolniłam, ściągając wodze na bliższy kontakt. Mimo wszystko zostawiłam w chodzie sporo energii, plan był bowiem prosty - zwalniać tylko przed przeszkodami lub na zakrętach. W sytuacji tych drugich Epire najczęściej sam z siebie skręcał szybko i ostro, dlatego ważne było, żeby zwolnić przed daniem pomocy na zmianę kierunku. Na razie jednak jechałam po łagodnej ścianie, w dobrym, normalnym tempie. Kilka metrów przed nami widniał wysoki coffin, dlatego nie było sensu robić dodania. W skoku nad taką przeszkodą ukazywał się rów, który mógł nieco przestraszyć konia. Tak się jednak nie stało, odskok był w miarę prawidłowy, a ujrzenie dołu nie było zwieńczone przerażeniem. Pierwszy krok za nami! Następną przeszkodą była hydra ruchoma, w przeciwieństwie do hydry stałej nie miała żadnej części stałej, zwyczajny żywopłot. Jako, że dzieliło nas od niej dobre 20 metrów, co w języku końskim oznacza "6-7 normalnych foule", postanowiłam zyskać cenne sekundy i zmniejszyć tą liczbę do 5. Niestety, nie zahamowałam w porę, mało brakowało do wyłamania przeszkody. Ostatecznie jednak doprowadziło to tylko do zbyt bliskiego odskoku, z którego udało nam się wykaraskać, utrzymując równowagę i styl. Dwa bankiety położone w znacznej odległości od siebie zdawały się być nietrudne do pokonania. Stopień w górę był łatwiejszy, ale na początku trzeba było oddać skok w dół. Dla bezpieczeństwa nie robiłam już żadnych dodań, za to mocno zwolniłam przed pierwszym bankietem. Drugi przejechaliśmy z mniejszą ostrożnością, szybciej i bez zbędnych komplikacji.
Stół był moją, a raczej naszą ulubioną przeszkodą do przejechania. Spokojny i bezpieczny, można było najechać na niego z większą prędkością. Empikowi zdecydowanie skakało się prościej, a wiaterek we włosach podczas spadania odświeżał i dodawał chęci. To wszystko sprawiało, iż po chwili byliśmy po drugiej stronie.
W drodze do stajni natknęłam się na dyrektorkę stajni, panią Rose. Kierowała się do mojej osóbki pewnym, sztywnym krokiem, jakim miała w zwyczaju chodzić.
- Naomi, mam dla Ciebie złą wiadomość - od początku próbowała symulować współczucie, ale jej głos mimo wszystko był pewny i bezwzględny - Marceline zachorowała, nie będzie mogła startować.
- Czyli... i ja nie wezmę udziału? - speszona zwiesiłam głowę, mając nadzieję, że kadra nie zostawi mnie w takiej sytuacji na lodzie. Szkoda mi było Marcy, zapowiadała się na wspaniałą parę, ale za dużo czasu włożyłam w przygotowania, żeby teraz zrezygnować.
- Nie, postanowiliśmy, że jeśli mimo tego masz chęci, pojedziesz. Chorą zastąpi pan James na Wings. Czy taki układ ci odpowiada?
Wybałuszyłam oczy ze zdumienia. Z panem Rose, czyżbym się przesłyszała?! Wiedziałam, że kadra umyślnie wybrała tę klacz, ostatnio okropnie się rozleniwiła, jednak większość instruktorów potrafi z każdego konia zrobić petardę, a co dopiero ten.
- Oczywiście!
- Bardzo się cieszę. W takim razie możesz spokojnie wrócić do wcześniejszych czynności - odpowiedziała brunetka. Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam do budynku, by oznajmić nową wieść przyjaciółkom. Obie zastałam przy boksie Spartana.
- Wiecie, co się stało? Marcy niestety zachorowała, ale ma za nią pojechać pan Rose.
Dziewczyny nie ukrywały zarówno zdumienia, jak i współczucia. Postanowiłyśmy z nadmiaru czasu od razu odwiedzić cierpiącą, a później zająć się wcześniej planowaną kąpielą.
***
- Myjki są jeszcze wolne. Trzeba z tego skorzystać! - podpowiedziała Esma po powrocie do stajni. Potaknęłam i podeszłam do boksu mojego gniadego księcia.
- Cześć, kochany! Pamiętasz, co dzisiaj jest? Zgadłeś! - zaczęłam dość kontrowersyjny dialog - Trzeba cię umyć, przystojniaku, niestety.
Chwyciłam kantar i najdłuższy, pistacjowy uwiąz, jaki wisiał w pobliżu. Oba przedmioty od razu znalazły się na łbie konia. Sprowadziłam go do miejsca, gdzie dostępne były szlauchy i rozpoczęłam pielęgnację. W żadnym wypadku nie przywiązywałam sznurka do barierki, nie wątpiłam w fakt, iż mój wierzchowiec nie jest starym wygą uwielbiającym kąpiele. Zaczęłam od opryskania kopyt, powoli idąc w górę. Gniadosz rzeczywiście co chwile się cofał, przez co oblanie go ze wszystkich stron zrobiło się piekielnie trudne. Kiedy udało mi się tego dokonać, wtarłam w brązową sierść rozwodnione, szare mydło. Jedynie ogon i grzywę potraktowałam prawdziwym szamponem, z tych względów, iż sklep jeździecki zbijał za niego bajońskie sumy. Namaszczanie płynem było swego rodzaju masażem, dlatego Empik przestał się już tak niecierpliwić i oddał się przyjemnościom. Po dokładnym spłukaniu mydła i ściągnięciu wody specjalnym do tego przyrządem tak, że z ciała nie kapnęła nawet najmniejsza kropelka, znalazłam odpowiednie, nasłonecznione miejsce i zaczęłam chodzić kółka z uwiązem w ręce dopóty, dopóki nie stał przede mną suchy koń. Musiałam szczególnie uważać, by ten nie zaczął tarzania, ale na szczęście nic podobnego się nie stało. Na tym jednak zabiegi się nie skończyły - dokończyłam efekt nabłyszczaczem sierści oraz smarem do kopyt. Dopiero wtedy mogłam ujrzeć widok wyjątkowy, czyli olśniewająco czystego wierzchowca. Zadowolona zarzuciłam na niego cienką, bordową derkę i uwiązałam do drzewa tak, żeby miał możliwość skubania trawy bez ubrudzenia się.
W tym czasie przebrałam się w konkursowy komplet. W skład stroju wchodziły kremowe, zamszowe bryczesy, czarne, wczoraj pastowane oficerki ze skóry ekologicznej, śnieżnobiała koszula, hebanowy, krótki frak i białe rękawiczki. Ten zestaw przebywał w mojej szafie od dobrego roku, ale z racji bardzo rzadkiego używania, wyglądał i zresztą był jak nowy. Do tego dochodził oczywiście toczek, ponieważ nie posiadałam drugiego na zmianę, założyłam zwykły, w którym jeździłam na co dzień.
Za garderobę posłużyła paszarnia. Wybrałam ją, mając nadzieję, iż nikt nie będzie plątał się po pomieszczeniach stajennych tuż przed crossem. Trzeba było także zmienić uczesanie, w "grzybie" kasku nie mogłam założyć.
Następnie należało pójść do siodlarni po sprzęt. Dzień przedtem dokładnie pastowałam siodło i paski ogłowia impregnatem do skóry, miętowy czaprak wyprałam, a tej samej barwy ochraniacze i nauszniki misternie wyczyściłam specjalną szczotką. Jedynie podkładka i popręg razem z futerkiem nie wymagały specjalnych zabiegów.
Ze względu zbyt dużej ilości przedmiotów musiałam całość przenosić na dwie tury. Wszystko w trymiga znalazło się na wierzchowcu, a na czarnej marynarce kontrastował już pokaźny odcisk zębów. Nie miałam zamiaru się tym przejmować, wskoczyłam na grzbiet i skierowałam Gniadego na arenę, gdzie miało się odbyć przedstawienie par. Podekscytowany ruszył od razu ze zdwojoną energią, nie mogłam jednak pozwolić na takie zachowania. Konsekwentnie zwolniłam i puściłam wodze na luźnym kontakcie, nie denerwując Empika żadnymi pomocami. Na początku jego mięśnie były niezmiennie spięte, dopiero po dłuższym stępie rozluźnił się i uspokoił. Kiedy doszliśmy do rządku jeźdźców, ustawiłam się równo tuż obok pana Jamesa.
Kiedy poczułam w ręce materiał, ścisnęłam łydkami boki gniadosza, na ten znak zareagował natychmiastowo - puścił się szybkim galopem. Wiedząc, że taki bieg na dłuższą metę nie jest bezpieczny, lekko zwolniłam, ściągając wodze na bliższy kontakt. Mimo wszystko zostawiłam w chodzie sporo energii, plan był bowiem prosty - zwalniać tylko przed przeszkodami lub na zakrętach. W sytuacji tych drugich Epire najczęściej sam z siebie skręcał szybko i ostro, dlatego ważne było, żeby zwolnić przed daniem pomocy na zmianę kierunku. Na razie jednak jechałam po łagodnej ścianie, w dobrym, normalnym tempie. Kilka metrów przed nami widniał wysoki coffin, dlatego nie było sensu robić dodania. W skoku nad taką przeszkodą ukazywał się rów, który mógł nieco przestraszyć konia. Tak się jednak nie stało, odskok był w miarę prawidłowy, a ujrzenie dołu nie było zwieńczone przerażeniem. Pierwszy krok za nami! Następną przeszkodą była hydra ruchoma, w przeciwieństwie do hydry stałej nie miała żadnej części stałej, zwyczajny żywopłot. Jako, że dzieliło nas od niej dobre 20 metrów, co w języku końskim oznacza "6-7 normalnych foule", postanowiłam zyskać cenne sekundy i zmniejszyć tą liczbę do 5. Niestety, nie zahamowałam w porę, mało brakowało do wyłamania przeszkody. Ostatecznie jednak doprowadziło to tylko do zbyt bliskiego odskoku, z którego udało nam się wykaraskać, utrzymując równowagę i styl. Dwa bankiety położone w znacznej odległości od siebie zdawały się być nietrudne do pokonania. Stopień w górę był łatwiejszy, ale na początku trzeba było oddać skok w dół. Dla bezpieczeństwa nie robiłam już żadnych dodań, za to mocno zwolniłam przed pierwszym bankietem. Drugi przejechaliśmy z mniejszą ostrożnością, szybciej i bez zbędnych komplikacji.
Stół był moją, a raczej naszą ulubioną przeszkodą do przejechania. Spokojny i bezpieczny, można było najechać na niego z większą prędkością. Empikowi zdecydowanie skakało się prościej, a wiaterek we włosach podczas spadania odświeżał i dodawał chęci. To wszystko sprawiało, iż po chwili byliśmy po drugiej stronie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)