Błagałam los i niebo o kolejne wiadro wody z chmur. O kolejne jasne smugi w kształcie ostrych, rozwidlonych paru kresek. O kolejne huki tak potężne, że podołają przemknięciu przez kilkaset ścian budynków wprost do uszu ludzi. Uspokojona kojącym dźwiękiem kapania, siedziałam na belach słomy przy wrotach od stajni, ochoczo wsłuchując się w popołudniową burzę. Wieczorem miała się odbyć Wystawa Wielkanocna, na którą pomysłu mój mózg nie zdołał wytworzyć. W końcu czy ja wyglądam jak znawczyni najnowszych jak to się nazywało? Ach tak, "trendów". Ile razy to słowo słyszałam, tyle przez moje ciało przechodził nieprzyjemny dreszcz. Na samą myśl o wymówieniu tego słowa, mój język panicznie uciekał do synonimów, a ja uciekałam od tematu. Sama nie wiem czym to jest spowodowane. Może moją niechęcią do typowych zachowań typowej dziewczyny? Może lęk przed granicą normalności i naturalności? Kto to wie... Z uśmiechem spowodowanym na mojej twarzy przez upadek kota, próbującego przejść w deszczu do akademika, ostatecznie sprowokował mnie do przeniesienia futrzaka pod osłoną mojej bluzy. Kurtki oczywiście nie miałam, bo po bo? Przed deszczem? Wolne żarty... Ledwie wróciłam do stajni już pojawiło się niby z początku niewinne uczucie, że powinnam jak najszybciej zacząć przeszukiwać internet z pomysłami na strój. Jednak po chwili znikome uczucie przerodziło się w decyzję nie mogącą być zaprzeczoną żadnym argumentem. Tak też, gdy deszcz zniknął, zniknęła także moja malutka dotąd nadzieja, że z powodów atmosferycznych odwołają całą wystawę. Niestety brutalnie została zmiażdżona przez kolejną myśl, że przecież w każdej chwili mogą ją przenieść na halę i nie będzie żadnej dyskusji. Niezadowolona z powodu oddalających się pomysłów ostatecznie zaczęłam dokładnie szczotkować Moon badając każdą szczyptę kurzu, jakby pod nią miał się kryć cudowny pomysł na przebranie. Ostatecznie dopiero przy czyszczeniu kopyt kobyły zadecydowałam o podróży do sklepu poszukując kolejnych inspiracji. Sklep okazał się dobrym wyjściem, ponieważ duże przeceny na cały asortyment, a w szczególności towar o charakterze wielkanocnym ułatwiały całą robotę. Już przy wejściu w oczy rzuciły mi się czerwone kapcie w kształcie kurczaczych łapek oraz żółte leginsy. Nie wachając się dłużej nad wyborem, szybko zajęły miejsce w sklepowym koszyku. Po krótkim czasie, obok nich znalazły się czerwone podkolanówki, wstążka, drut, czapka, czapeczka urodzinowa, sznurek, parę plastikowych jajek oraz królicze uszy. Stojąc przy kasie zniecierpliwiona obserwowałam jak białe dłonie znudzonej kasjerki leniwie przesuwają produkty klienta przed czytnikiem i zamieszczają go w torebkach foliowych. Nagle niezauważalnie moja stopa, tradycyjnie opancerzona w czarne trampki, zaczęła wystukiwać nerwowy puls. Wkrótce dołączyły do nich także palce u rąk. Już myślałam, że napiszę na podstawie tego rytmu jakąś symfonię sklepową, czy coś, jednak moje artystyczne plany zostania kompozytorką, ekspedientka trafiła, nadprogramowo oznajmiając ochrypłym głosem, że nadeszła moja kolej na obsłużenie mnie.
~*~
Moje łóżko stało się istnym chaosem, niczym stóg siana, w którym trzeba znaleźć igłę. Niewykonalne. Za pierwszy cel obrałam przebranie Moon. Zakupiona przy okazji w sklepie jeździeckim najtańsza, biała derka, szybko stała się moją skorupką. Przez delikatny materiał przebiegał czarny szlaczek narysowany na szybko flamastrem, podobny do krawędzi pękniętego jajka. Tyle, że ja miałam pełnić rolę żółtka i białka, które magicznie się zamieniły w pisklę. Gotową derkę, królicze uszy i girlandę powstałą z plastikowych jajek z czego dwa skrajne miały płynną zawartość w postaci wody, zawiesiłam na poręczy schodów i zabrałam się za swój kostium. Żółty beret szybko został przyozdobiony drutem. Lekko zagięty to tu, to tam i przyozdobiony czerwoną wstęgą przypominał grzebień u kury. Nie musiałam przy stroju nic więcej robić, bo na swój szary t-shirt szybko nałożyłam żółtą bluzę polarową i w sumie resztę już miałam.
Ubrana w idiotyczny strój biegłam w osobliwych kapciach z akademika do stajni jak najszybciej się dało i pod znikomą osłoną derki Moon schowałam się w jej boksie.
— Co się tak patrzysz? Kurczaka nie widziałaś? — odpowiedź na parę ciemnych oczu oddających mi całą swoją uwagę nie znalazły zrozumienia. Wkrótce po upewnieniu się, że nikogo więcej nie ma w stajni, co było dość rzadkie, pogniecioną derkę szybko nałożyłam na wcześniej wyczyszczony grzbiet oraz zapięłam wszystkie paski od ogłowia. W końcu jakoś tam dojechać trzeba, prawda? Z grzywy powstał nawet sensowny i niespecjalnie zaburzony dobieraniec ze słomą oraz zakończony zieloną kokardą w groszki. Na szyi kobyły zawiązałam girlandę, a za uszami wcisnęłam te królicze. Co prawda, trudno wchodziły, ale czy to źle? Chyba dla Moonlight tak, bo za każdym razem, gdy jej próbowałam to wcisnąć głębiej, to ona uciekała głową do dołu. Ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu i wyprowadziłam klacz z boksu. Nie ukrywam, że jeżdżenie na koniu w legginsach i nietypowych kaputkach, jest najbardziej niebezpieczną rzeczą jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. To w jedną, to w drugą stronę, mój zadek się nieukrywanie ześlizgiwał, a mój 'upadek' hamował przy zgięciu w kolanie. Szukając sposobu na ułatwienie sobie pracy, postanowiłam zapiąć pod derką pas woltyżerski z kolejną derką.
~*~
Jeszcze chwila... Jeszcze ciut... Jeszcze, jeszcze... O! Kiedy paru członków jury stanęło centralnie przede mną po głównych oględzinach, biorąc w drobne dłonie dwa jajka z wodą, z całym impetem opróżniłam sikawki, mierząc w jurorów. Ten morderczy wzrok spod różowego kapelusika będzie mnie jeszcze nie raz nawiedzał.
dostajesz 1 pisankę!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)