Spokojnie spałam sobie owinięta kołdrą niczym gąsienica, kiedy nagle coś pacnęło mnie w nos. Skrzywiłam się i odgoniłam to ręką. Zaraz jednak ten sam stwór zaczął po mnie chodzić i miauczeć mi nad uchem, tak więc nie mogłam już dłużej leżeć spokojnie w łóżku. Niechętnie wstałam i rozejrzałam się, jednocześnie zastanawiając się w jakiej czasoprzestrzeni się teraz znajduję. Gdy wreszcie dotarło do mnie, że siedzę we własnym pokoju, za oknem ciemno jak nie powiem gdzie i
pi**** śniegiem, a godzina jest o wiele za wczesna - czyli 07:13, spojrzałam na szarą kulkę imieniem Happy i spytałam:
- Ty, co z tobą nie tak? W pieska się zamieniłeś? Wyprowadzić cię na spacerek mam? Weź daj człowiekowi spać.
Po tych słowach na powrót zakopałam się w pościeli i spróbowałam zasnąć. Niestety po paru minutach nieudolnych prób stwierdziłam, że to bezskuteczne i zdecydowałam się wstać. Byłam tak zaspana, że spadłam z łóżka uderzając ręką w stolik nocny.
- Auu - jęknęłam.
Trudno się jednak dziwić - spałam tylko sześć godzin ( i nie wiem jak dla was, ale dla mnie to mało). "Trzeba było nie siedzieć do późna wżerając chipsy i czytając The Walking Dead!"
"Jezus Maria!"
"Tym bardziej, że dzisiaj są zawody!"
Tak narzekając w myślach i potykając się po drodze dotarłam do łazienki. Spojrzałam w lustro i aż się skrzywiłam. Sama wyglądałam jak żywy trup! Wzięłam poranny prysznic i zabrałam się za makijaż. Następnie ułożyłam trochę włosy, żeby nie wyglądały jak gniazdo bocianów i ubrałam się w strój do jazdy. Ani się obejrzałam...już byłam spóźniona.
- No nie! Jak to się stało?! - spytałam samą siebie.
Duszkiem wypiłam ogromny kubek - czy wręcz powinnam powiedzieć kubeł - czarnej kawy i spojrzałam po lekko zdziwionych twarzach sąsiadów ze stolika - Bellamy'ego, Marka, Gale'a oraz Esmy i Riley - do których przed chwilą dosiadłam się do nich bez pytania.
- A nie chcesz może czegoś...na przykład zjeść? - zaproponował ten pierwszy.
- No zaraz, najpierw się muszę obudzić, co nie? - odstawiłam kubek i sięgnęłam po chleb. Kot siedzący na moich kolanach powiercił się chwilę, a potem znów zasnął. - Dzisiaj wielki dzień, muszę mieć energię! - spojrzałam na niego znacząco, ale widząc, że nie załapał dodałam - No na zawody jadę.
Kiedy robiłam sobie drugą kanapkę, a dziewczyny dyskutowały o jakimś niezwykle ciekawym zdarzeniu z poprzedniego dnia, o którym ja nie miałam pojęcia i nie za bardzo mnie obchodziło, do naszego stolika podeszła jeszcze jedna osoba. Jakiś niski chłopak, którego wcześniej widziałam tylko kilka razy, ale nie miałam jeszcze okazji poznać. Spytał, czy może się przysiąść, a po uzyskaniu pozytywnej odpowiedzi wcisnął się obok mnie. Przedstawił się jako Dimitrij, a gdy tylko zauważył mojego kota, spytał czy może pogłaskać i wywiązała się z tego krótka wymiana zdań o kotach i innych zwierzętach domowych. Zabawny z niego człowiek.
- Ej, ktoś z was jedzie też dzisiaj na zawody? - spytałam po chwili ciszy przerywanej jedynie odgłosami przeżuwanych kanapek i mieszanej herbaty.
Większość z nich pokręciła przecząco głowami, ktoś rzucił pytanie "co? jakie zawody?", a Esma pochwaliła się, że już startowała.
- No cóż, w takim razie jadę sama - odparłam trochę przygnębiona i wzruszyłam ramionami. Pomyślałam, że raźniej by mi było jechać z kimś z akademii.
- Dasz radę - Riley uśmiechnęła się do mnie unosząc kciuki w górę.
- Dzięki...ale i tak żałuję, że nie zrobili nic z kategorii westernu - zmieniłam nagle temat.
Tym zdaniem rozpoczęłam rozmowę o westernie, która później zeszła na temat innych dyscyplin, a wreszcie na temat mojego spóźnienia.
- Dobra ja lecę do konia bo już prawie dziewiąta! - krzyknęłam przerażona, wcisnęłam Happy'ego Dimitrijowi i wstałam od stołu, odpowiadając w biegu krótkim "dzięki" na rzucone z mną "powodzenia" od paru osób.
W stajni spędziłam dobre dwie godziny przygotowując Paris do zawodów. Zacznijmy od tego, że musiałam ją złapać i sprowadzić z padoku, a następnie zeskrobać z niej całe błoto. W kopytach miała trochę drobnych kamyczków, które trzeba było wydłubać; grzywa i ogon też nie były w najlepszym stanie,a le po porządnym ich rozczesaniu postanowiłam zapleść jej warkocze. Cofnęłam się parę kroków i z dumą spojrzałam na klacz. Była czysta i wyglądała bardzo profesjonalnie. Nie to co ja - cała w jej sierści i błocie.
Jak się okazało, zawieźć miała mnie Elizabeth Rose, która również przez ostatni tydzień przygotowywała mnie do tych zawodów, więc o transport nie musiałam się martwić. Kiedy już przebrałam się w galowy strój, wspólnie zapakowałyśmy klacz do przyczepy, załadowałyśmy także cały sprzęt i skrzynkę z najpotrzebniejszymi rzeczami i wraz z zatrzaśnięciem drzwi odjechałyśmy.
- Bardzo dziękuję, że mnie pani zawozi - powiedziałam już po raz drugi. - Sama nie mam samochodu, więc nie wiem jakbym sobie bez pani poradziła.
- Nie ma za co - uśmiechnęła się promiennie. Zaraz jednak zmieniła wyraz twarzy oraz temat na zupełnie poważny - ale pamiętaj co ci mówiłam...
Tak rozpoczęła się długa rozmowa o zasadach zawodów i sprytnych taktykach. Czułam się jakbym znowu była w liceum na lekcji WOS-u.
Naszą podróż zakończyłyśmy w Umag na chorwackim wybrzeżu. Wysiadłam z samochodu na prywatnym parkingu. Miasto było piękne, a stadnina, w której odbywały się zawody ogromna i tętniąca życiem. Ogarnęłam wzrokiem rozciągające się aż po horyzont pastwiska usiane końmi, nie używane o tej porze roku ujeżdżalnie, hale, z których dobiegały odbijające się echem krzyki instruktorów i tabuny ludzi ciągle się gdzieś spieszących, rozmawiających lub prowadzących konie.
- Wow - powiedziałam tylko z szeroko otwartymi oczami.
- Trochę się tu dzieje, prawda? - pani Rose pokiwała z uznaniem głową.
- Trochę ? - spytałam ironicznie.
Elizabeth zarządziła, żeby poszła już się przygotowywać, a ona pójdzie mnie zameldować. Najpierw sprawdziłam jak wygląda parkur. Nie wydawał mi się być jakoś powalająco trudny. Dziewięć przeszkód, z czego dwa szeregi. Powtarzając w pamięci kolejność przeszkód wróciłam do przyczepy. Po wyprowadzeniu wiercącej się Paris znalazłam jedno z niewielu wolnych miejsc przy koniowiązie. Po lewej stał samotnie jakiś wysoki srokaty koń, czekający na swojego właściciela, a po prawej chłopak wyglądający na młodszego ode mnie siodłał swego gniadosza. Uspokoiłam Paris, która nie wiedząc gdzie jest i co się dzieje denerwowała się nieco przestępując z nogi na nogę. Obok przeszła jakaś starsza pani ogłaszając, że za piętnaście minut chce widzieć kolejną grupę na małej hali.
- A czy ja jestem w tej grupie? - spytałam tego chłopaka stojącego obok mnie.
- Nie wiem, sprawdź na liście. - Wskazał jakąś kartkę przypiętą do stajennych drzwi.
Podeszłam i poszukałam swojego nazwiska. Zawodników było tak wielu, że zostali podzieleni na grupy. I tak, ja byłam w tej na 12:25! W pośpiechu sprawdziłam czy Paris nigdzie się nie pobrudziła, doczyściłam jej kopyta i zaczęłam siodłać.
- Spokojnie, właśnie usłyszałam, że podobno jest lekkie opóźnienie - usłyszałam po lewej.
Obróciłam się i zobaczyłam właścicielkę srokatego wierzchowca. Była to szczupła dziewczyna mniej więcej w moim wieku, o ciemnej karnacji i kręconych włosach. Uśmiechała się do mnie, a jej ciemne oczy zdawały się błyszczeć.
- Słyszałaś co powiedziałam? - spytała niepewnie i uśmiechnęła się słodko.
W tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że po prostu się na nią gapię.
- Eee...ta jasne, że słyszałam! - udawałam, że przez cały czas ją słuchałam.
- To co powiedziałam?
- Że...mam być...właśnie...opóźniona, bo usłyszałaś, że jest lekko i spokojnie - wypaliłam nie wiele myśląc.
Dziewczyna parsknęła śmiechem, po czym spojrzała na mnie jak na idiotkę.
- Ty tak na serio? - gdy nie usłyszała odpowiedzi, powtórzyła, to co wcześniej powiedziała.
- Okej...jestem baaardzo spokojna - uniosłam kciuki w górę i zabrałam się do siodłania, co chwila zerkając zza konia na nieznajomą.
Po jakimś czasie - to faktycznie nie było 15 minut - nazwiska zostały wyczytane i ruszyłam wraz z grupą na halę, żeby trochę się rozgrzać. Kątem oka obserwowałam poprzednią turę, która w tym czasie jechała już na główną halę, na której odbywały się zawody.
Wsiadłam na klacz i zaczęłam stępować dopasowując sobie strzemiona. Ta sama starsza pani, która wcześniej chodziła po stadninie i kazała nam się zbierać, siedziała teraz na stołku pod ścianą i ogarniała naszą grupę w razie gdyby ktoś miał spadać z konia. Najpierw skoczyliśmy parę bardzo niskich przeszkód, potem kilka wyższych, takich jak miały być na parkurze. Na koniec krążyliśmy już tylko stępem, czekając aż poprzednia grupa zwolni nam miejsce. W mojej grupie było 6 osób. Ja byłam czwarta. Dziewczyna o imieniu Ally - ta, która ze srokatym koniem stała obok mnie przy koniowiązie - miała jechać tuż przede mną. Przed wyjazdem życzyłam jej powodzenia, a on ami. Chwilę później wyczytano moje nazwisko i zostałam zaprowadzona do innej - znacznie większej hali. Trybuny były w całości zapełnione widownią, w napięciu obserwującą właśnie zaczynający się przejazd Ally. Kiedy zobaczyłam publiczność, nagle zapomniałam jak się oddycha. Zaczęłam nerwowo szukać wzrokiem pani Rose, jak dziecko swojej mamy. Nigdzie jej jednak nie mogłam dostrzec. Wcześniej w ogóle się nie przejmowałam startem w zawodach. Oczywiście, wygrana była kusząca, ale uważałam, że korona mi z głowy nie spadnie jeśli nie stanę na podium. Poza tym nie miałam pojęcia co mogłoby pójść nie tak. Teraz jakoś nagle zaczęłam mieć wątpliwości. W tym momencie dotarło do mnie, że przecież...WSZYSTKO może pójść nie tak! Policzyłam w myślach od jeden do dziesięciu i od tyłu. Skupiłam się na przejeździe Ally. Jej koń galopował wielkimi susami, a na każdym zakręcie miałam wrażenie, że zaplącze się w swoje patykowate nogi. Przeszkody jednak pokonywał z gracją, a nawet z zapasem. Dopiero przed siódmą przeszkodą, która była częścią szeregu, wyłamał i ku przerażeniu widowni ledwo przecisnął się między dwoma przeszkodami, a dziewczyna o mały włos nie zaczepiła nogą o stojak. Na szczęście szybko opanowała rozpędzonego konia i wykonawszy ryzykownie ostry zakręt najechała ponownie, tym razem z powodzeniem. Rozległy się krótkie brawa, a ja wypuściłam powietrze z płuc. Zakończyła przejazd bez żadnych innych błędów, więc gdy zjeżdżała z parkuru pochwaliłam ją słowami "byłaś świetna" i szczerym uśmiechem.
- Brenda O'Del na klaczy Paris! - usłyszałam z głośników i pogoniłam konia trochę zbyt energicznie przez co wjechałam żwawym kłusem.
Zaraz po dzwonku ruszyłam galopem. Byłam dokładnie po drugiej stronie niż pierwsza przeszkoda, więc miałam przed sobą jeszcze prawie całe okrążenie. Specjalnie się tak ustawiłam, żeby móc spokojnie opanować konia i przygotować się do pierwszego skoku. Bardzo mi się to przydało! Paris wystrzeliła jak z procy i pognała jakby w ogóle nie dotykając ziemi. Usiadłam w siodło i starałam się uspokoić zarówno konia jak i siebie. Najechałam na pierwsza przeszkodę, którą był niezbyt wysoki okser. Paris wybiła się tak mocno, że aż mną szarpnęło, ale udało mi się elegancko utrzymać równowagę i wyhamować nieco klacz przed dość ostrym zakrętem w lewo. Gdy tylko wyjechałam na prostą od razu musiałam się przygotować do skoku przez trochę wyższą stacjonatę. Następnie miałam do przejechania duży łuk, więc mogłam znowu spokojnie usiąść w siodło i zwolnić trochę tempo galopu. Po wejściu na prostą miałam przed sobą szereg składający się z dwóch kopert. Pierwszą z nich klacz przeskoczyła idealnie, natomiast po drugiej znów się rozpędziła widząc przed sobą duży dystans dzielący nas od oksera. Próbowałam trochę zwolnić, ale było już za późno i postanowiłam po prostu mocno się trzymać. Jak się okazało nawet to nie pomogło, gdyż przy lądowaniu wyleciałam na przedni łęk a prawa noga wypadła mi ze strzemienia. Na chwilę spanikowałam, nie wiedząc co robić, gdzie teraz skręcić i jak zwolnić tempo, jednocześnie nie lądując zębami w piachu. Na szczęście byłam przechylona w prawo więc zanim dążyłam poprawić pozycję klacz i tak sama skręciła w dobrym kierunku. Teraz gdy już siedziałam jak przystało na skoczka, naprowadziłam ją na drugi szereg - stacjonatę i okser. To tutaj koń Ally wyłamał. Wiedząc, że jest to trudny fragment, usiadłam pewniej w siodle i nakierowałam głowę konia lekko w prawo, żeby przypadkiem nie przyszła jej do głowy ucieczka. Przeleciałam nad stacjonatą i - sama nie wiem dlaczego - na chwilę spuściłam wzrok. To był błąd! Pani Rose powtarzała, że jadąc na koniu zawsze trzeba patrzeć przed siebie! Miała rację. Przez tę chwilę nieuwagi nie zauważyłam jak Paris zjechała na lewo i z przerażeniem zorientowałam się, że zaraz stanie się to samo co z poprzednim zawodnikiem. Zdecydowanie - nawet trochę za bardzo - przełożyłam ciężar na prawą nogę i tym sposobem w ostatniej chwili uratowałam skok. Co prawda nie można było tego w żadnym wypadku nazwać skokiem przez ŚRODEK przeszkody, ale przynajmniej nad nią, a nie obok! Teraz zostały już tylko dwie przeszkody. Zakręciłam ostro w lewo i na końcu długiej ściany skoczyłam wysoką stacjonatę - chyba była to najwyższa przeszkoda na tym torze. Znów skręciłam w lewo i znów nieco zbyt szybkim galopem popędziłam na ostatnią kopertę. Tym razem jednak, prawdopodobnie po wpływem szczęścia, pozwoliłam klaczy się trochę rozpędzić. Ostatnią przeszkodę pokonałam z zapasem, a po skoku wykonałam jeszcze jedno kółko by powoli zatrzymać konia i dojechać do bramki. Na mojej twarzy zagościł uśmiech zwycięstwa gdy tak galopowałam wśród braw i wiwatów publiczności zachwyconej moim pełnym napięcia, ale zakończonym sukcesem przejazdem. Ludzie wzruszeni wstawali z miejsc, fani rzucali mi róże pod kopyta... nie no dobra. Tak się tylko czułam. W rzeczywistości po prostu zatrzymałam konia na ostatniej prostej, a dookoła rozległy się uprzejme brawa.
Wyjechałam stępem i wróciłam na rozprężalnie. Tam też zostałam do czasu aż ogłoszą wyniki. Wiedziałam, że nie pojechałam idealnie, ale całe napięcie już ze mnie wyparowało i znowu niczym się nie przejmowałam. Nie obchodziło mnie jakie dostanę miejsce, ważne było dla mnie to, że zdecydowałam się wziąć udział, pokonałam wszystkie przeszkody i...ani razu nie spadłam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)