Opanowanie lekkiego, mimowolnego dygotania nie należało do czynności najłatwiejszych. Siedziałam na oblodzonym pomoście, przemoczona do ostatniej suchej nitki, a złudzeń o jakiejkolwiek możliwości szybkiego wyschnięcia pozbawiał mnie mroźny, wczesnogrudniowy wiatr. Nie widząc zresztą i tak lepszego wyjścia, nie bałam się już choćby delikatnego zamoczenia, w głowie mając już bowiem ustalone wyższe priorytety – nie zamierzałam zostawić sytuacji z Harrym na takim etapie, na jakim była. Zasługiwał na drobne nieudogodnienia z mojej strony po swoim wcześniejszym zachowaniu — uwzględniając zarówno wystraszenie mnie nie na żarty na seansie, jak i próbę mojego ostatecznego utopienia. Warto wspomnieć, że znajdując się pod taflą jeziora, spisywałam się już na wszelkie straty.
- Nie masz ochoty może popływać? – Mówię z szerokim, przesłodzonym uśmiechem, umieszczając swoje dłonie ówcześnie na jego barkach. Podpierał się o pomost, co prawdopodobnie nie było ani najwygodniejszym rozwiązaniem, ani szczególnie inteligentnym. Dzięki jednak pozycji, w której się znajdował, a niwelowała ona skutecznie naszą różnicę wzrostu, mogłam z łatwością przyglądać się drobnym płatkom śniegu spadającym na jego ciemne włosy. Odgarniał je co jakiś czas ze swojego czoła.
- Tak samemu? – Parska donośnym śmiechem. – Podobno spontaniczna nauka pływania jest najskuteczniejsza…
- Po moim trupie, Kochaniutki. – Zaprzeczam szybko z nadzieją, że nie zdołał w tym czasie wpaść na kolejny odkrywczy pomysł, zakładający ekspresowe przekonanie mnie do zanurzenia się w chłodnej, jeziornej wodzie.
Wykorzystując moment, w którym szatyn zdawał się nie zwracać zbytniej uwagi na własną równowagę, popchnęłam go umieszczonymi na jego ciele dłońmi. Z odrobiną satysfakcji mogłam choć trochę odwdzięczyć się za wcześniejsze przytyczki, w nadziei, że jego umiejętności przekraczają amatorszczyznę, a ja nie skazałam go na wyjątkowe niebezpieczeństwo. Standardowo i zupełnie naturalnie dla siebie, zaczęłam zastanawiać się nad tym jednak dopiero wtedy, gdy jego sylwetka ponownie znalazła się poza zasięgiem mojego wzroku.
Pozbył mnie na szczęście szybko powodów do zmartwień, z nieodgadniętym dla mnie uśmiechem podpływając z powrotem do pomostu.
- Nie, Harry, błagam, nie… - Obdarowuję go błagalnym, nieco przestraszonym spojrzeniem, kiedy to nieustannie się szczerząc, łapie jedną z moich łydek. Po jego wzroku rozpoznaję, że w głowie zakwitł mu pomysł.
- Mogłaś pomyśleć o tym wcześniej. – Skwitował, ściągając mnie mocnym chwytem tuż nad biodrami z drewnianej powierzchni. Próbowałam się opierać, bardziej w strachu przed nim samym, niż wodą, gdy choć chwytał mnie mocno, to oddalał od bezpiecznego brzegu.
- Utrzymasz mnie, prawda?
Śmieje się, kierując moje nogi tak, bym oplotła go nimi w pasie. Wybrał najskuteczniejszą możliwą opcję zemsty, jaka była tylko możliwa. Mój komfort spadł niżej, niż mogłam się tego w ogóle spodziewać.
- Zastanowię się. – Mruczy, a ja z zadowoleniem dostrzegam, że woda sięga dopiero połowy jego klatki piersiowej. Oznaczało to, co prawda zamoczenie mnie w wyjątkowo dużym stopniu, ale było niejako niepisaną gwarancją większego bezpieczeństwa. – Jesteś strasznie nieznośna.
- I nieuprzejma, arogancka, egoistyczna, nieodpowiedzialna i pozbawiona resztek rozsądku. Wiem. Możemy to już mieć za sobą?
Z niepokojem rozglądam się wówczas dookoła nas, niepocieszona myślą, że panowała już zupełna ciemność. Księżyc dopiero nieśmiało wychylał się zza chmur, a jakiekolwiek lampy były zbyt daleko, by nas dosięgnąć. Z braku chyba innej możliwości, nieco rozluźniłam się, wciąż jednak kontrolując zamiary współlokatora nieustannym kontaktem wzrokowym. Było to też idealną sposobnością do dosłownego utopienia się pod wpływem głębi jego niebieskich oczu.
- Nie ufasz mi, Kochaniutka?
- Nieszczególnie. – Odpieram szczerze, oplatając dłońmi chłodny kark szatyna. Taksował mnie krótko.
Czułam, że gdzieś idzie, ale nie byłam w stanie określić, czy poruszamy się w głąb jeziora, czy może wręcz przeciwnie. Wszystko w zasadzie wyglądało już tak samo.
- Trzęsiesz się. – Stwierdza, nieustępliwie śledząc mimowolne ruchy moich ramion. To absurdalne, ale dopóki tego nie wypowiedział na głos, sama nie zaobserwowałam takiego zjawiska od momentu, w którym ściągnął mnie z drewnianego pomostu. Skupiłam się wówczas na tym, by nie dać się zrzucić na dno i zachowywać jakąkolwiek racjonalność.
Nim zdążę jednak jakkolwiek to skomentować, szatyn stawia mnie na brzegu, choć wciąż przytrzymując mnie swoim ramieniem. Powinnam być mu za to wdzięczna, bo w momencie, kiedy znowu musiałam opierać się na własnych nogach, chwiałam się bardziej, niż było to pożądane. Wkrótce jednak odzyskuję całkowitą samodzielność, o własnych siłach przemierzając delikatnie ośnieżoną plażę. Liczyłam na to, że uda mi się przyjechać tam, gdy zrobi się nieco cieplej.
- Cholera… - Ciche klnięcie mężczyzny wyrywa mnie z chwilowej zadumy nad pięknem otoczenia, zmuszając równocześnie do przeniesienia wzroku na przedmiot zainteresowania. Nie zauważyłam nawet, kiedy trafiliśmy pod zaparkowany samochód. Nie wiedziałam w zasadzie, czy powinnam śmiać się, czy też płakać, gdy zaobserwowałam przebite przednie opony. Wyglądało to na ewidentnie czyjś celowy zamiar, ale nie śmiałam zabrać osądzającego głosu.
- I co teraz? – Odzywam się w końcu, kiedy uznaję to za bezpieczną opcję. Harry krąży dookoła pojazdu, trzymając się w bezradności za głowę.
Odwraca się w końcu do mnie i obdarowuje szybkim, nieobecnym zerknięciem.
- Nie wiem, daj papierosa.
Wzdycham, niepocieszona wizją nocowania na leśnym parkingu. Zgodnie jednak z prośbą mojego jedynego towarzysza, wyciągam ze szczelnie zamkniętej kieszeni prostokątną paczkę. To cud, że zachowała się w nie najgorszym stanie. Gorzej było z zapalniczką – ją na szczęście posiadał w chwilowo bezużytecznym samochodzie. Opierając się ostatecznie o jego przyprószoną śniegiem maskę, wypalamy w początkowej ciszy zapalone przez Harry’ego papierosy. Moja fajka gaśnie jako pierwsza, zmoczona nieustannie padającym śniegiem.
- Zadzwonić po Victora? – Pytam w końcu, mimo pewności o wydźwięku nadchodzącej odpowiedzi. Wydawało mi się to jednakże jedyną słuszną opcją.
Szatyn depcze pozostałości po swoim papierosie i marszczy brwi, słysząc moje słowa.
- Po co?
- A nie wiem, tak o. – Wywracam oczami. – Ktoś musi po nas przyjechać, a myślę, że Rose nie byłby szczególnie zadowolony.
- Pewnie nie. – Przyznaje, wzdychając krótko. – Dzwoń, bo wymarzniemy się na śmierć.
Telefon na szczęście także okazał się cały, co pewnie było zasługą schowania go w głębszej kieszonce. Wybieram jeden z ostatnich numerów, należący do czarnowłosego, równocześnie ignorując kilka nieodebranych połączeń od własnej matki. Przysłuchując się kolejnym sygnałom, w duchu modlę się o to, by chłopak odebrał i co więcej, mógł po nas przyjechać.
Na nasze głupie szczęście, nie musieliśmy zbyt długo czekać na to, by odnalazł nas swoją szarą terenówką.
- Cześć. – odzywa się jako pierwszy, witając się ze mną skinieniem głowy, by nie wzbudzić dodatkowej niechęci u mojego współlokatora. Wystawia także w jego kierunku dłoń, którą Hazza uściskuje, mimo delikatnego zawahania. Zaobserwowałam już u niego pewne drobne zachowania przez okres mieszkania razem. – Co się stało?
- Opony – wyprzedza mnie w odpowiedzi szatyn, uniemożliwiając mi dokładniejsze zrelacjonowanie zdarzenia stajennemu. Przyglądam się więc ich dyskusji na uboczu. Marznąc coraz bardziej, tylko słucham ich debaty o najlepszym rozwiązaniu. Brzmiało to nawet przez krótki czas tak, jakby zyskali wspólną nić porozumienia. Z tego, co zdołałam usłyszeć, Victor zaproponował ściągnięcie samochodu lawetą i wymianę opon u zaufanego mechanika. Skończyło się jednakże na tym, że do Akademii, zgodnie z prośbą, wróciliśmy z czarnowłosym.
Harry co prawda na początku usilnie prosi, bym zajęła miejsce z przodu, gdy znajdowaliśmy się sami poza pojazdem, ale udało mi się tę opcję mu ostatecznie wyperswadować. Zajmuje miejsce obok kierowcy, a ja sama siadam na jak najmniejszej części tylnego siedzenia, by nie pomoczyć go zbyt bardzo wciąż ociekającą ze mnie wodą. Odliczam tylko sekundy do powrotu do ciepłego pokoju, nie przysłuchując się siedzącym z przodu towarzyszom. Nawet nie wiem, kiedy minęliśmy bramę Akademii, a samochód został zaparkowany na jedynym wolnym miejscu.
- Jeszcze raz dzięki. – Uśmiecham się szczerze do Victora, gdy wysiedliśmy z pojazdu. W normalnych okolicznościach pewnie uraczyłabym go uściskiem, ale zważywszy zarówno na mojego współlokatora, jak i mokre ubrania, oszczędziłam mu tej wątpliwej przyjemności.
- Nawet nie próbuj mi dzisiaj przychodzić na karmienie. – Mówi jeszcze, pożegnawszy się z Harrym ponownym uściśnięciem dłoni. – Damy sobie radę, przyjdź dopiero rano.
Nie mogąc być chyba bardziej wdzięczna, i ja żegnam się z nim i kroczę za szatynem do naszego wspólnego pokoju. Znajdując się już w nim, za pomocą użytej ówcześnie przez mężczyznę karty, marzę o pozbyciem się z siebie mokrej odzieży i natychmiastowym, ciepłym prysznicu. Widocznie mój towarzysz miał dokładnie te same plany, bo ściągnąwszy tylko w zasadzie buty, odkryliśmy swoje wzajemne plany i popędziliśmy do na szczęście otwartej łazienki. Ledwo zmieściliśmy się równocześnie w drzwiach.
Nie tracimy czasu na zbędne słowa. Śmieję się, próbując wykurzyć Harry’ego z pomieszczenia, ale na moje nieszczęście, nie poddaje się on temu w nawet najmniejszym stopniu. Nieoczekiwanie, ślizgając się na pomoczonych przez nas kafelkach, obydwoje wpadamy w tym samym czasie pod kabinę prysznicową. Jakby tego było mało, przygnieciony przeze mnie lekko mężczyzna trafia na uchwyt i niespodziewanie odkręca gorącą wodę. Na moje nieszczęście, strumień pada prosto na mnie, ponownie mocząc mnie w największy możliwy sposób.
Po omacku odnajduję uchwyt i naciskam go, by odzyskać jakąkolwiek widoczność.
- Ustąpisz mi, prawda, Kochaniutki? – Mruczę słodko, lekko wypychając zarówno siebie, jak i jego z kabiny. Nie oczekiwałam tego, ale zrezygnowany odpuścił walkę i ustąpił mi kolejności. Chcąc jak najszybciej do łazienki wpuścić także i jego, prędko wrzucam wszystkie ubrania do pustego kosza na pranie i biorę zaraz po tym tak długo wyczekiwany prysznic. Wychodząc z kabiny, uświadamiam sobie jedno – nie posiadałam w pomieszczeniu ani jednej części garderoby. Choćby skarpetek. Bluzki. Bielizny. Czegokolwiek. Nabierając sporej dawki powietrza, szczelnie owijam się po wytarciu w ręcznik i wychodzę za drzwi, ku widocznym zdziwieniu mojego współlokatora. Gdy wspinam się na palcach przy szafie, próbując dosięgnąć najwyżej umiejscowionej półki ze swoimi luźnymi ubraniami, wiem, czemu mój brat tak gorliwie odradzał mi dzielenia pokoju z płcią męską.
Hazzunia?
1529 słów = 6 punktów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)