Rosabell spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Przez ostatni tydzień jeździłem prawie tylko na niej, by poćwiczyć skoki. Zaśmiałem się cicho i poklepałem ją po szyi.
- Tym razem nie będziesz musiała jeździć na nudnym placu. - pocieszyłem ją i położyłem na jej grzbiecie, nowy, gołębi czaprak i poprawiłem siodło. Klacz nie gryzła mnie, choć wiedziałem że z chęcią by to zrobiła.
Założyłem wiatrówkę którą powiesiłem na boksie i zapiąłem się po samą brodę. Ostatnio zrobił się niepokojący wiatr, a ja nie miałem zamiaru się rozchorować. Wyprowadziłem Rosabell ze stajni i jak podejrzewałem ogarnął nas nagły, jesienny chłód. Mimo że byliśmy na Florydzie to nie było to przyjemne.
Wsiadłem na konia i ruszyliśmy w stronę lasu. Postanowiłem że muszę wypróbować tor crossowy, ponieważ nie miałem jeszcze okazji, a na szczęście nie trafiłem na dwadzieścia osiem stopni.
Jechaliśmy spokojnie i choć Rosabell na początku trochę się opierała, dojechaliśmy do toru spokojnym kłusem, bez żadnych specjalnych odpałów.
Znaleźliśmy się na otwartej łące z siedmioma przeszkodami. Nie wyglądały na łatwe ale byłem gotowy je przeskoczyć.
Popędziłem lekko klacz do łagodnego galopu i dojechaliśmy do pierwszej przeszkody którym był mały murek. Pokonaliśmy go z łatwością i ruszyliśmy w stronę wozu wypełnionego sianem i na początku koń nie był przekonany, lecz kiedy dodałem Rosie łydek, jej pewność wróciła.
Po przejechaniu jeszcze czterech przeszkód, pogalopowaliśmy do ostatniej którą okazała się przeszkodą z wodą.
Kasztanka nigdy nie ukazywała lęku przed wodą ale gdy przeskakując nad drewnianym płotkiem spadła w nią, odskoczyła nagle i wystraszona zaczęła przyśpieszać w stronę lasu, szybko przechodząc do cwału. Nie przygotowany na taki zwrot akcji ześlizgnąłem się z siodła i runąłem na ziemi całym ciałem.
Przez przymrużone oczy zobaczyłem jak klacz biegnie w stronę linii drzew. Wstałem gwałtownie, ale nagle zatoczyłem się do tyłu i chwyciłem się za głowę. Miałem przed sobą mroczki i gdybym ponownie nie usiadł, zwróciłbym śniadanie.
Po pięciu minutach, powoli podniosłem się na nogi i otarłem ramię. Prawdopodobnie właśnie na nie spadłem bo czułem pulsujący ból. Mimo tego, czułem że muszę wrócić do lasu i poszukać Rosabell, ignorując ból.
Kiedy znalazłem się już w lesie, ogarnęło mnie przerażenie. To zbiorowisko drzew, było tak ogromne że jeżeli w ogóle znajdę klacz, pewnie sam się zgubię. Nie mogłem jednak olać tego i po prostu wrócić do stajni, dlatego mimo braku nadziei ruszyłem leśną dróżką.
***
Przez ten czas rozmyślałem co mogło przestraszyć kasztankę. Nie mogła być to woda - tyle razy pławiłem ją w jeziorze i mogłem przysiąc że nie była przerażona. W takim razie pewnie zauważyła jakiś ruch albo coś usłyszała niedostępnego dla mnie.
Gdy minęła dobra godzina, zacząłem tracić wszelką nadzieję, chociaż nie mogłem się pogodzić z tym że klacz zginęła. Zacisnąłem więc zęby i szukałem dalej.
I nagle kiedy minęło kolejne piętnaście minut, usłyszałem ciche rżenie. Odwróciłem się gwałtownie w stronę dźwięku i napłynęła w moją stronę ogromna fala ulgi. Jakieś dziesięć metrów ode mnie stała rudawa klacz w świetle słonecznym lśniąc niczym najczystsza rdza.
- Hej ... - mimo woli zaśmiałem się cicho. - Wiesz jak mnie wystraszyłaś? Prawie zemdlałem ze stresu.
Klacz wydawała się rozbawiona ale podeszła do mnie powoli i już trochę bardziej ufnie powąchała moją rękę. Chwyciłem jej wodze i delikatnie pogłaskałem ją po szyi.
- Nie będę cię przemęczał moim ciężarem. - uśmiechnąłem się i poluzowałem jej popręg by nie męczyła się jeszcze bardziej. Zdjąłem jej wodze z szyi i obejrzałem ją w poszukiwaniu jakiś ran. Na szczęście miała ochraniacze na nogach więc znalazłem u niej tylko kilka odrapań po krzewach. - Mam nadzieję że to czego się wystraszyłaś już nie wróci bo nie poświęcę kolejnych dwóch godzin na szukanie cię po krzakach.
Wracaliśmy więc powoli w stronę stajni. W tym czasie Rosabell ani na chwilę nie próbowała się wyrwać jakby wiedziała że zaprowadzam ją w stronę przyjemnego boksu.
I kiedy byliśmy jakieś pół kilometra od akademii usłyszałem szelest i zza bocznej dróżki wyszła dziewczyna na myszatym, zgrabnym koniu którego znałem jako Riwer.
Zmierzyła mnie krytycznym wzrokiem i spytała nieufnie:
- A ty co robisz na ziemi? - uniosła brew.
- Edward. - zignorowałem jej zaczepkę i uśmiechnąłem się niewinnie.
Przez chwilę milczała po czym mruknęła cicho:
- Alexandra. - po tych słowach jakby w ogóle mnie nie zauważyła, wyminęła nas i pojechała dalej.
Przez chwilę stałem w miejscu po czym podniosłem nogę żeby pójść dalej i nagle zdałem sobie sprawę że stoję na skrzyżowaniu które nigdy wcześniej nie zauważyłem. Przełknąłem dumę, odwróciłem się i zawołałem do oddalającej się "Alexandry":
- Ej! - krzyknąłem i o dziwo usłyszała. Odwróciła się w moją stronę z miną typu: "Czego znowu ode mnie chcesz?". - Mogłabyś mnie zaprowadzić do stajni? Trochę się pogubiłem.
Dziewczyna po chwili milczała, po czym wzruszyła jakby mówiła sobie "Co mi szkodzi" i zawróciła się w moją stronę.
- Ale tylko jak wejdziesz na konia. Nie mam zamiaru czekać na ciebie co chwilę.
Mimo woli wykonałem jej polecenie i podciągnąłem popręg po czym wsiadłem na Rosabell.
<Alex?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)