czwartek, 30 marca 2017

Od Luke'a C.D Holiday

- Ja wiem, Holiday, że ledwo powstrzymujesz się przed tym, żeby się na mnie rzucić, ale żeby pokazywać to nawet obcym osobom? - mruknąłem tuż obok jej ucha, walcząc przy tym ze samym sobą, aby przypadkowo nie wybuchnąć nagłym śmiechem, który tłumiłem w sobie od momentu, w którym krocząca obok mnie dziewczyna rozpoczęła walkę z poturbowaną blondynką. Przyciągnąłem ją mimo wszystko nieco bliżej siebie, traktując niejako jej ramię jako podłokietnik dla mojej ręki. Chociaż odepchnęła mnie nieco na bok, wbijając przy tym swój chudy łokieć w pomiędzy moje żebra, ostatecznie uśmiechnęła się, co zdradziło jej prawdziwe myśli. Zdecydowanie rudowłosa była bardziej skomplikowana, aniżeli mogłoby mi się wydawać.
- Przestań, nawet nie przeszło mi przez myśl to, żeby uganiać się za przygłupim blondynem - wywróciła oczami, myśląc, że zrobi to na tyle dyskretnie, że ten gest nie zostanie przeze mnie zauważony. Zaśmiała się jednak, jak gdyby chcąc dobitnie uświadomić mi, że jestem chwilowo skreślony z listy jej obiektów westchnień. "Chwilowo" dawało jakąś nadzieję, prawda?
- Przecież widziałem, że byłaś cholernie zazdrosna - tym razem to ja zaśmiałem się, chwilę później wzruszając ramionami, zupełnie tak, jakbym był pewien swoich przypuszczeń. Zresztą, z mojego punktu widzenia, jak i za pewne z tego naburmuszonej blondynki, wyglądało to zupełnie tak, jakby Holiday była zazdrosna, że nie znajduje się na miejscu mijających nas dziewcząt. Pomijając, że ich spojrzenia mnie śmieszyły niemalże do łez, to było to całkiem urocze w momencie, w którym zwróciła na mnie uwagę rudowłosa, a nie przypadkowa osoba mijana po raz pierwszy i za pewne ostatni na ulicy. - Jeśli chcesz, też możesz mieć mnie na tapecie - dodałem, uśmiechając się szeroko w stronę Holiday, która akurat przyspieszyła kroku, prawdopodobnie mając nadzieję na to, że dzięki temu szybciej znajdziemy się w Akademii. Musiała być naiwna, skoro sądziła, że tak szybko się ode mnie uwolni.
- Wyjaśnijmy sobie coś, Luke - przystanęła jednak na chwilę, mierząc mnie szybkim, zupełnie innym od tego typowego dla niej spojrzeniem. - Jak wspomniałam, blondyni w większej części nie należą do osób szczególnie mądrych - machnęła niby od niechcenia głową w kierunku mojej, mając na uwadze moje włosy, które niewątpliwie od momentu mego przyjścia na świat były barwy, która klasyfikowała mnie jako nikogo innego, jak blondyna. - A ja, swoją tapetą chciałabym przekazywać coś, co miałoby jakikolwiek sens i przesłanie.
- Sugerujesz, że niczego sobą nie przedstawiam, tak? - przygryzłem lekko wewnętrzną stronę swojego policzka, nie racząc już rudowłosej ani jednym, nawet przypadkowym spojrzeniem.
- Jakiś Ty domyślny, Luke! - poklepała mnie po plecach, widocznie nie spodziewając się tego, że ucieknę lekko w bok przed jej dotykiem. Rzeczywiście tak było, bo uniosła jedną ze swych brwi do góry, za pewne nie sądząc, że wezmę sobie którekolwiek z jej słów do serca.
- Grabisz sobie, Clarks. - mruknąłem jedynie, udając, że otaczające nas drzewa są dużo ciekawszym widokiem niż towarzysząca mi dziewczyna. Przyglądałem się im z niegodnym tego skupieniem, ignorując jak gdyby to, że Holiday wbiła we mnie swój wzrok, licząc, że uraczę ją chwilą uwagi.
- Mam się bać, O'Brien? - zaśmiała się krótko, dalej utwierdzając się w twierdzeniu, że moja postawa jest tylko i wyłącznie chwilowym żartem. Zresztą, sam chciałem tak to traktować.
- Powinnaś - rzuciłem, niespodziewanie dla mojej towarzyszki skręcając z usypanej ścieżki na obficie obrośnięte pola. Nie miałem zbyt dużego wyboru, co do obrania innego kierunku, bowiem po drugiej stronie drogi płynęła rzeka, która była jedyną istniejącą alternatywą, a ja wcale nie zamierzałem się w jakikolwiek sposób moczyć.
W tym momencie najprawdopodobniej, dziewczyna dopiero co zdała sobie sprawę, że postanowiłem znowu diametralnie zmienić swój humor, robiąc to rzeczywiście częściej, aniżeli jakakolwiek szanująca się persona. Z początku słyszałem jedynie, jak trawa za mną łamała się pod wpływem jej niedużego rozmiaru, aż w końcu poczułem, jak bez większego zawahania postanowiła wskoczyć na moje plecy. Wiedziała, że ją złapię, co rzeczywiście uczyniłem.
- Luke-e-e... - specjalnie przyciągnęła moje imię, robiąc to tak, jak za pewne zrobiłoby każde dziecko, któremu nie chciałbym dać czegoś, czego ono rzeczywiście bardzo, ale to bardzo pragnęło. Pozostało mi się domyślać tego, co tym razem chodziło po głowie dziewczynie, która równie często co ja, zmieniała swoje zdanie i przekonania.


<Holiday?>

Od Marceline do...

Cichutko otworzyłam drzwi do klasy i równie bezszelestnie je za sobą zamknęłam. Lekko zgięta, aby nikt mnie dostrzegł zza okna, (czego raczej nie powinnam się spodziewać, skoro było już po godzinie duchów), ruszyłam w stronę ławek. W duchu ganiąc siebie za to, że nic na siebie nie narzuciłam przed wyjściem z pokoju, starałam się ogrzać ramiona własnymi dłońmi. Równocześnie, z uporem godnym niejednego dzieciaka, pozostawałam w ciemnościach, z wyłączonym telefonem w ręce, przez co wpadałam na każdą napotkaną ławkę, która zapewne pozostawiała po sobie ślad w postaci fioletowego sińca. Potykając się co i rusz o nową przeszkodę, ponownie zaczęłam ganić siebie za gapiostwo – tuż po zajęciach teoretycznych z woltyżerki, na które zapisałam się dość niedawno, zostawiłam na parapecie szkicownik, w którym nieopatrznie znalazł się niedokończony portret jednego z profesorów… Co gorsza, ów profesor, Vincent Sørensen, prowadził koło filmowe od razu po moich zajęciach, a jaskrawo – błękitny notatnik raczej rzuca się w oczy. Całkowicie pozbawiona światła, zaczęłam wodzić palcami po parapecie, z nadzieją, że jednak inni nie zwrócili na niego uwagi. Zacisnęłam usta z obrzydzenia, kiedy moja ręka natrafiła na coś wilgotnego i klejącego… Modliłam się w duchu, aby była to wyłącznie woda, którą ktoś wylał podczas podlewania roślinek. Z czasem nadzieja zaczęła przeradzać się w zrezygnowanie – nie byłam w stanie ani niczego dostrzec, ani niczego wyczuć. Westchnęłam cichutko, co upiornie zabrzmiało w pustej sali – momentalnie każda przerażająca scena z horroru stanęła mi przed oczami. Niespokojnie zaczęłam kierować się w stronę, gdzie spodziewałam się znaleźć wyjście na zewnątrz. Przyspieszyłam od razu, kiedy tylko moje oczy zdążyły przyuważyć kontur drzwi. Już, już miałam złapać za klamkę i pociągnąć ją ku sobie, kiedy usłyszałam rozlegające się po korytarzu głosy:
- Tak, zawsze zamykam drzwi na noc – gburowaty głos woźnego był pełen wyrzutów.
- Czyli podejrzewasz włamanie… - drugi głos nie przywodził mi na myśl żadnej ze znanych mi osób. Czy to jakiś uczeń zauważył, jak chyłkiem wymykam się z dormitorium?
Spanikowana, rzuciłam się za pierwsze ławki, jednocześnie pociągając za sobą jedno z krzeseł. Jak na złość, przewróciło się i huknęło o podłogę, pozostawiając po sobie jeszcze chwilę trwające echo.
- Kto tu jest? – woźny, który gwałtownie otworzył drzwi, z grymasem niezadowolenia, zaczął świecić latarką między ławkami – Wyłaź szybko, bo tracę cierpliwość!
- Hej, czy to jest stopa…? – druga osoba z przekomicznym zaskoczeniem, wskazała na mojego buta, który wystawał nieznacznie zza biurka. Nie było co się już dłużej kryć – znaleziono mnie.
- J-ja tutaj jestem – wybąkałam cicho, jednocześnie wstając z podłogi. Światło tak mnie oślepiło, że nie byłam w stanie ujrzeć żadnej z twarzy obecnych w klasie osób. Jedyną kotłującą się w mojej głowie myślą było to, aby nie zostać ukaraną za włamanie. Już miałam zacząć tłumaczyć się z tej nocnej wędrówki po szkole, kiedy kątem oka zauważyłam, jak mój szkicownik leży sobie, jak gdyby nigdy nic, na biurku profesora…


Ktoś? c: Pomożesz mi z odzyskaniem zguby, a może przeszkodzisz mi w tym?

środa, 29 marca 2017

Od Noah'a C.D Vivian

Nigdy nie przyszło mi nawet do głowy to, że kiedykolwiek to powiem – jednak przyznać trzeba, że życie potrafi być niesamowicie przewrotne. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z tego, że potrzeba naprawdę niewiele, aby wszystko, dosłownie wszystko wywróciło się do góry nogami. Wystarczy jeden moment, jedna osoba, a nawet i jedno słowo czy niepozorny gest, żeby wszystko wydawało się zupełnie inne, aniżeli było jeszcze zaledwie chwilę wcześniej. Wystarczy przerwać rutynę, zaprzestać pochwalaniu nudnej melancholii, dojrzeć zwyczajnie to, co otacza nas dookoła, bo bezdyskusyjnie pozostawiony jest fakt, że otacza nas wiele, mniej lub bardziej ważnych, cokolwiek zmieniających rzeczy. Jednak każda wnosi do całej historii coś, co ostatecznie powoduje, że jej koniec różni się diametralnie od początku – gołym okiem zauważalny jest kontrast, który w większości przypadków zastosowany został całkowicie przypadkiem, jakby przez omyłkę, chwilowy brak skupienia.
Nigdy nie powiedziałbym, że cokolwiek we mnie się zmieni, a już tym bardziej w otoczeniu, w którym przyszło mi żyć. Z mojego punktu widzenia, a jak wiadomo, zależy on tylko i wyłącznie od punktu siedzenia, wszystko wciąż było takie samo, a już na pewno nie lepsze, jak mogłoby się to wydawać. Sądziłem, że nic nie uległo jakiejkolwiek zmianie, poprawie, a ja sam wciąż tkwię w martwym punkcie, z którego nijak nie potrafię się wyrwać. Jak tylko się okazało, wcale nie było tak, że dookoła mnie brakowało pomocnych dłoni – zwyczajnie nie chciałem ich widzieć, nie mówiąc już o tym, aby skorzystać z ich przychylności. Z każdym dniem, pozwalałem na to, aby pogrążyć się we własnych żalach, jakby zupełnie pomijając wszelkie pozytywy, które choć niezbyt imponujące pod względem ilości, to wiele wnoszące do mojego istnienia, czy tego chciałem, czy też nie. Wolałem jednak, uświadamiać się w tym, dzięki niezwykłej życzliwości „bliskich” mi osób, że to, że jestem tu, a nie gdzie indziej, jest zwykłą pomyłką. Zwykłym zrządzeniem losu, chwilowym szczęściem, które według niektórych, a w tym także i mnie, zaraz ulotni się, pozostawiając po sobie tylko i wyłącznie długotrwałe rozgoryczenie, z racji, że pozwoliłem sobie na ukazanie tej słabości, jaką byłaby naiwność w wierzeniu, że los się do mnie uśmiechnął.
Najmocniej utwierdzała mnie w tym kobieta, która od przeszło dwudziestu lat podaje się za rzekomą osobę, która miała mnie urodzić. Według wszelkich papierów nie papierów, była i będzie moją matką. Definicja tego słowa, pojawiająca się w głowie zaraz po tym, jak się je usłyszy, jest jasna i dosyć jednolita dla wszystkich – kobieta, która nie dość, że dała kolejnemu obywatelowi życie, to na dodatek niejako poświęciła się, zajmując się na dodatek wychowaniem dziecka, w założeniu tak, aby wyrosło ono na jak najlepszego człowieka.
Oczywiście, że istnieją i istniały matki, które rzeczywiście wzięły sobie to do serca – z przykrością stwierdzić jednak muszę, że istnieją także te „odłamy”, które sądzą, że jest to jednym, wielkim kłamstwem, a ich rzekome macierzyństwo powinno wyglądać inaczej.
Nad czym tu się rozwodzić? Jedna z wielu kobiet na tym popieprzonym świecie, zdecydowała się na związek z przypadkowym mężczyzną, który, naturalnie, okazał się nie być wcale tak wielką miłością, jak wydawać mogło jej się na samym początku znajomości. Trudno, stało się – dziecko najwidoczniej nie było problemem w tym, aby dalej kontynuować swoje życie takim, jakie było wcześniej.
Byłem po prostu zbędną przeszkodą w tym wszystkim, która, jak uważała moja matka – nigdy nie znajdzie sobie kogoś, kto będzie kochał ją bardziej, niż ona sama. Delilah uparcie uważała bowiem, że wdałem się całkowicie w ojca – nie dość, że wyglądałem jak jego rzekomy bliźniak, to w dodatku ponoć byłem i jestem takim samym nieudacznikiem jakim i on był. W związku z tym, rodzicielka z całego serca życzyła mi na odchodne, abym nie znalazł nikogo, kogo „zaślepiłbym swoją miłością”, aby nie wyrządzić „wybrance serca” takiej samej „krzywdy”, jaką „wyrządził” mojej matce mój rodziciel.
W każdym bądź razie, zanim wszystko wyglądało tak, jak wygląda w chwili obecnej, kilkakrotnie zdarzało mi się niemalże stracić głowę dla dziewczyny, która z obecnego punktu widzenia wcale nie była tego warta. Za każdym razem, wydawało mi się, że jest to ta jedyna, w związku czym robiłem wszystko, żeby nie dość, aby się mną zainteresowała, to w dodatku została przy mnie jak najdłużej. Dosłownie, robiłem wiele głupot, których jednak nie żałuję – straciłem kilku rzekomych przyjaciół, którzy z „dobrego serca” odradzali mi danej wybranki, sądząc, że bez niej żyć będzie mi się o wiele lepiej. Jak to bywa, wolałem nie dość, że ufać swoim wyborom, to ślepo podążać za dziewczynami, dla których pozjadałem wszystkie, dosłownie wszystkie rozumy. Wszystkie jednak związki, te bardziej poważne lub nieco mniej, kończyły się rozejściem się w dwie strony, naturalnie za urażeniem jednej ze stron. Za każdym razem okazywało się, że któreś z nas nie sprostało danym oczekiwaniom – one nie lubiły w większości ani mojego środowiska ani rzeczy, które szczerze mnie cieszyły, a ja nienawidziłem w wielu z nich całkowitego braku dystansu do samych siebie, co skutecznie utrudniało nam wzmacnianie jakichkolwiek relacji. Cóż, zwyczajnie nigdy nie miałem żadnych barier co do tego, aby żartować w pewien sposób zarówno z siebie, jak i z osoby, z którą akurat przebywałem.
Tak czy inaczej, wszystkie związki kończyły się klapą, aż w końcu zniechęciły mnie do tego wszystkiego na tyle, że przekreśliłem wszelkie kontakty z płcią przeciwną na rzecz samego siebie.
Wyjazd tu, do Akademii, sprawił jednak, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Nawet nie spostrzegłem momentu, w którym minęło pierwsze pół roku, które spędziłem w Miami. Wszystko potoczyło się naprawdę szybko – pierwsza poznana osoba, zresztą ta sama, która przeze mnie stąd wyjechała, poznanie Vivian, bez której nie wyobrażałem sobie jakiejkolwiek przyszłości, kupno mojego pierwszego kopytnego dziecka, Dream Catcher’a, aż w końcu zaręczyny, które miejsce miały dnia poprzedniego.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że wydarzyło się tu tak wiele. Tak wiele rzeczy pięknych, które ukształtowały mnie takiego, jakim jestem teraz, jak i dużo rzeczy przykrych, które niekoniecznie chciałem chować w swojej pamięci. Całość sprowadzała się do tego, że naprawdę cieszyłem się z tego, jak do tej pory potoczyło się moje krótkie życie. Podjąłem wiele decyzji, w tym także tych pochopnych, ale nie żałowałem na pewno jednej, dla mnie najważniejszej – decyzji o tym, żeby spróbować z Vivian rozpocząć wspólną przyszłość, mając przy tym nadzieję, że będzie trwała ona jak najdłużej.

~**~

- Dzięki Twojej wspaniałej kondycji zaraz nie zdążymy na śniadanie, Vivian – jęknąłem, kiedy dziewczyna jak gdyby nigdy nic powoli schodziła po schodach, najwidoczniej ciesząc się z tego, że przy tak prozaicznej czynności z łatwością może wyprowadzić mnie z równowagi. Żeby pogłębić moją irytację, po chwili zaczęła liczyć każdy schodek, który pokonywała z prędkością rozpędzonego żółwia. Kiedy doliczyła do czterech, chwyciłem ją w talii, przerzucając ją sobie przez ramię.
- Tobie akurat przydałoby się, żebyś przez jakiś czas nic nie jadł – mruknęła niezadowolona z faktu, że uniemożliwiłem jej samodzielne poruszanie się. Widocznie chcąc spowodować, abym z powrotem odstawił ją na podłogę, zaczęła delikatnie ciągnąć za końcówki moich włosów, na co wzmocniłem jedynie uścisk na jej plecach, w miejscu których szczelnie ją przytrzymywałem. Na szczęście szybko doszła do wniosku, że nie uda jej się przekonać mnie do tego, abyśmy ponownie wlekli się w stronę stołówki, zamiast już dawno na niej być.
- Czy Ty coś sugerujesz, Skarbie? – zatrzymałem się jednak na chwilę, co dziewczyna momentalnie wykorzystała, zeskakując w ekspresowym tempie z mojego ramienia. Unosząc jedną ze swych brwi do góry, zmierzyłem ją wzrokiem, usilnie starając się wyłudzić od niej jakiekolwiek informacje.
- Ja? Coś Ty – mruknęła, po czym nie czekając nawet na mnie ruszyła w stronę odpowiedniego pomieszczenia, do którego odwiedzenia zmuszałem ją od przeszło piętnastu minut. Otworzywszy jedynie drzwi, zaczekała aż przejmę od niej rolę przytrzymywania ich.- Jedynie za niedługo nie zmieścisz się w przejściu, ale to tylko tyle.
- Ach, tak? Bo wiesz, nie wydaje mi się, żeby z Tobą było lepiej – uśmiechnąłem się szeroko, na co Vivian wywróciła swoimi pięknymi, zielonymi oczami.
- W moim przypadku, to, że przestałam de facto biegać, jest Twoją winą – odparła z całkowitą pewnością, skupiając jednak większą uwagę na kanapce, aniżeli na mnie. No nieźle, nie spodziewałem się, że wymieni mnie na kawałek chleba, mimo wszystko. – Za bardzo mnie absorbujesz swoją osobą, żebym miała na to czas.
- Wydawało mi się, że Ci to nie przeszkadza, bo szczerze mówiąc miałem nadzieję na to, że zostaniemy przyjaciółmi – udałem przybitego, wbijając wzrok w szklany, przeźroczysty blat, który zdawał się przyciągnąć moją uwagę swoją banalnością.
- Nie ma mowy – pokręciła stanowczo głową.- Mam innych kandydatów na dobrych znajomych.
- No szkoda – westchnąłem teatralnie, przenosząc swoje spojrzenie na narzeczoną, która wciąż starała się zachować powagę wymalowaną na jej ślicznej twarzy. – Twój facet musi być szczęściarzem – przyznałem z rozmarzeniem, delikatnie przejeżdżając kciukiem po pierścionku, który zdobił jej dłoń od dnia wczorajszego.
- To prawda – uśmiechnęła się lekko, chwytając za moją dłoń, aby po chwili mocno ją ścisnąć. – Szkoda, że nie wie jeszcze, co go czeka.
- Teraz mu współczuję – zaśmiałem się, pochylając się w jej kierunku, by chwilę później znów złączyć nasze usta. Obawiałem się, że całowanie jej nigdy mi się nie znudzi.
~**~
Ostatecznie udało mi się wyciągnąć Vivian z pokoju na obszar dalszy, aniżeli do stajni czy na pastwiska. Choć niekoniecznie stuprocentowo chętnie, to w efekcie końcowym zgodziła się na to, aby wreszcie iść pobiegać, co kiedyś miała niemalże w nawyku, który stawał się stopniowo jej obowiązkiem. Właściwie, to nie miała zbytnio innego wyjścia, bowiem zamierzałem wyciągnąć ją z Akademii siłą w wypadku, w którym stawiałaby opór. Chyba była tego świadoma, bo biegła obok mnie równo, nie marudząc praktycznie ani razu. Kiedy zaczęła stopniowo zwalniać, ja także uczyniłem podobnie, posyłając jej triumfalny uśmiech.
- I kto tu traci formę, co? – zaśmiałem się, kiedy kroków dziewczyny nie można było nazwać ani biegiem, ani nawet truchtem. Kręcąc przy tym głową, popychałem ją delikatnie do przodu, z nadzieją na to, że uda nam się odnaleźć jakąkolwiek cywilizację przed tym, jak zapadnie zmrok. W naszym tempie, chociaż na zewnątrz było jeszcze jasno z racji bardzo wczesnej pory, wszystko było możliwe. Nie zdziwiłbym się nawet, gdybyśmy utknęli pośród pól na dobre kilka godzin, kiedy organizm Vivian odmówiłby jakiegokolwiek posłuszeństwa.
- No fakt, słabo Ci idzie – przyznała po chwili, analizując całą sytuację. – Mógłbyś się trochę postarać, Noah. Twoja kondycja pozostawia dużo do życzenia.
- Dobra, dobra – uniosłem obie ręce w geście kapitulacji, przestając równocześnie zmuszać dziewczynę do dalszego biegu. Po prostu przyciągnąłem ją do siebie, co oczywiście momentalnie wykorzystała, spychając mnie ze ścieżki na drażniącą moją twarz trawę. – Jutro Ci nie odpuszczę, tak?
- Nie będzie żadnego jutra, Kochanie – ułożyła się jak gdyby nigdy nic na mnie, wykorzystując moje ciało zupełnie tak, jakby było miejscem, w którym bez większych konsekwencji mogłaby się położyć. Nie mogłem jednak narzekać, bowiem uwielbiałem to uczucie, kiedy mogłem mieć ją na wyłączność, przy sobie. – Nienawidzę Cię, naprawdę – westchnęła, przymykając swoje powieki.
- Przecież wiem, że mnie kochasz – złożyłem krótki pocałunek na jej czole, na co mruknęła, najwidoczniej postanawiając sobie, że nieco się na mnie poboczy.
- Kto Ci tak powiedział?
- Chyba jestem naiwny, bo właśnie nikt – przyznałem, mrużąc oczy przed promieniami słońca, które padały wprost na moją twarz, czemu niekoniecznie byłem przychylny.
- To w takim razie ja Ci to mówię – uśmiechnęła się od ucha do ucha, unosząc się nieco, aby wpić się chwilę później w moje usta, czemu w żaden w sposób nie byłem przeciwny, a rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie.

Vivian? Jestem świadoma, że zawaliłam...

niedziela, 26 marca 2017

Od Lamberta C.D Valerie

Słońce wyglądało ostrożnie zza chmur, gdy staliśmy z Valerie przed okazałym, nowoczesnym budynkiem wyglądającym jak przybysz z kosmosu na tle graniczącej z nim jasnej plaży. Trzeba było przyznać, że szkoła tańca w Miami robiła wrażenie już z zewnątrz, otoczona wysokimi palmami i jaskrawą egzotyczną roślinnością, przypominała wręcz bajeczny obrazek z kartki pocztowej. Zerknąłem ukradkiem na Valerie. Jej oczy błyszczały od emocji, a oświetlone słońcem ciemne włosy mieniły się subtelnie. Momentalnie zapomniałem o urodzie otaczającego nas miejsca, świat wokół stracił chwilowo barwy. Odwróciłem wzrok przywracając się do porządku.
- To jak? Wchodzimy? - zapytałem krótko. Valerie spojrzała na mnie z zaskoczeniem, wyrwana z własnych myśli.
- Ymm... Tak, jasne. Na co czekamy? - odpowiedziała z nagłym zniecierpliwieniem, po czym energicznie ruszyła do wejścia. Starając się powstrzymać śmiech, dogoniłem ją przed szklanymi drzwiami, otworzyłem je i puściłem dziewczynę przodem. Żartobliwie dygnęła w podziękowaniu niczym barokowa dama. Tym razem oboje parsknęliśmy śmiechem. Wchodząc za Valerie wyczułem delikatną, słodką woń ananasa. Starając się to zignorować, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Sprawiało wrażenie klasycznego, ale w pewien sposób intrygującego. Było niemal całe w bieli, z nielicznymi kolorowymi akcentami w postaci kwiatów czy ogromnego akwarium wbudowanego w ścianę. Naprzeciwko wejścia stało odcinające się ciemnym brązem biurko, na którym stała tabliczka głosząca: "recepcja". Siedziała za nim schludnie ubrana kobieta w średnim wieku, która rytmicznie wystukiwała coś na klawiaturze komputera. Jej włosy upięte były w ciasny kok, a wlepione w ekran oczy ukryte za szkłami okularów. Przyszło mi do głowy, że mogłaby grać buisness woman w filmie akcji.
- Dzień dobry. - powiedziała Valerie zwracając na nas jej uwagę. Recepcjonistka oderwała wzrok od komputera i obdarzyła Valerie idealnym wyćwiczonym uśmiechem.
- Dzień dobry. Vanessa X, czym mogę państwu służyć? - zapytała sztucznie uprzejmym tonem.
- Yyy... Chcielibyśmy zapisać się na zajęcia tańca towarzyskiego. - odpowiedziała Valerie.
- Tańca towarzyskiego? - powtórzyła nagle zaintrygowana, mierząc Valerie od stóp do głow. Trwało to zaledwie sekundę, po czym przeniosła spojrzenie na mnie. Wydawało się, że analizuje w głowie jakiś pomysł
- Zgadza się.
- Jakaś specjalizacja? Mamy zajęcia z salsy, walca wiedeńskiego, rock and rollu...
Na dźwięk słowa "rock and roll", Valerie złapała gwałtownie powietrze.
- Lambert! Co ty na to? Wiem, że tańczyłeś balet, ale może chciałbyś spróbować czegoś nowego? Może być fajnie, w końcu to taki energiczny taniec, tyle emocji i... - wciągnęła gwałtownie powietrze i zatrzymała je patrząc na mnie z wyczekiwaniem. Muszę przyznać, że ciężko było mi odmówić, szczególnie zważając na jej minę słodszą od proszącego szczeniaczka, z której chyba nawet nie zdawała sobie sprawy. Coś jednak podpowiadało mi, że nie będę żałował tej decyzji. Skinąłem głową, na co Valerie aż pisnęła z podekscytowania.
- Dobrze, wobec tego rock and roll. Czy mogę prosić o państwa nazwiska?
- Valerie Stein i Lambert Valurson.
- Oczywiście, już szukam. - powiedziała, po czym z wdziękiem odwróciła się do komputera i zaczęła wyszukiwać jakichś informacji. Jej chude, zakończone tipsami dłonie przebierały po klawiaturze jak przerośnięte pająki. W międzyczasie, niby od niechcenia zapytała:
- Swoją drogą od jak dawna pan tańczy, panie Valurson?
Zmrużyłem oczy mocno zdziwiony tym pytaniem.
- Już jakiś czas. - odparłem wymijająco.
- Rozumiem...- mruknęła zamyślona. W końcu jej ręce znieruchomiały, a kobieta wczytała się w rozpiskę na ekranie.
- Hmmm... - odezwała się marszcząc delikatnie czoło - niezmiernie mi przykro, ale nie mamy już wolnych partnerów dla pań do tańca towarzyskiego.
- Och, niepotrzebnie pani szuka, jestem w parze z La...
- Za to - weszła jej słowo całkowicie ją ignorując - dziewczyna o imieniu Lena X akurat jest wolna. Co prawda tańczy z jakimś chłopakiem, ale jest beznadziejny, więc zapiszę pana do...
- Wydaje mi się, że Valerie coś mówiła. - tym razem to ja przerwałem jej chłodno - A mówiła, że jestem z NIĄ w parze. I dziękuję, ale nie mam zamiaru tańczyć z nikim innym. - powiedziałem spokojnym, ale stanowczym głosem. Przez chwilę patrzyła na nas wyzywająco, jakbyśmy grali w "kto pierwszy nie mrugnie".
- Oczywiście. - wysyczała w końcu, na powrót odwracając się do ekranu. Wymieniliśmy z Valerie porozumiewawcze spojrzenia.
- Doskonale. Jesteście więc państwo zapisani na zajęcia tańca towarzyskiego, specjalizacja rock and roll. Zajęcia są w poniedziałki i środy każdego tygodnia od godziny 18.30 do 20. Osoby nie noszące obuwia z białą podeszwą nie będą wpuszczane na salę. - rzekła patrząc jadowicie na Valerie, która miała akurat na nogach czarne buty typu glany na wysokiej koturnie. Zanim zdążyliśmy zareagować, kobieta na powrót zatonęła w ekranie dając nam do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną. Spojrzeliśmy na siebie z Valerie.
- To jak? Wracamy? Chyba nie mamy tu już niczego do roboty. - powiedziała starając się brzmieć obojętnie, ale jej głos drżał lekko zdradzając poirytowanie.
- Jasne, zmywajmy się. - odpowiedziałem i skierowaliśmy się do wyjścia, zostawiając za plecami tę jakże uroczą panią recepcjonistkę. Byliśmy już niemalże przy samych drzwiach, gdy nagle ktoś wpadł na nas z impetem wpychając się przed nami do drzwi. Złapałem odruchowo Valerie w pasie, gdy ta zachwiała się niepewnie.
- Sorry! - krzyknęła dziewczyna, która nas stratowała, machnęła burzą brązowych włosów przy okazji chłostając nas po twarzach i już jej nie było.
- Yyy, Lambert... Już możesz mnie puścić. - powiedziała Valerie z lekkim uśmiechem.
- Ach, racja. - odpowiedziałem natychmiast wyswobadzając ją z objęcia. Czułem jak krew ociepla mi policzki i odwróciłem twarz modląc się, by nie zauważyła wykwitających na niej rumieńców. Wyszliśmy na parking. Pogoda na dobre się rozpogodziła i słońce odbijało się teraz od zaparkowanego opodal ciemnoniebieskiego Chevroleta.
- Wsiadasz, czy się gapisz? Swoją drogą, nie wysilaj się, ciężko jest ukryć czerwień na tak jasnej karnacji. - powiedziała dziewczyna z rozbawionym uśmiechem. Posłałem jej mordercze spojrzenie i wsiadłem do auta po stronie pasażera. Valerie zasiadła za kierownicą i opuściła parking z piskiem opon. Zdążyłem się przekonać, że Valerie jeździła pewnie, choć jak na mój gust troszeczkę zbyt energicznie. Ale czego ta dziewczyna nie robiła energicznie? Jechaliśmy przez moment w milczeniu, aż znienacka Valerie wypaliła:
- Dobra, czy mógłbyś mi powiedzieć, co to miało być w tamtej szkole? Może się mylę, ale odniosłam wrażenie, że babka z recepcji delikatnie mówiąc nie zapałała do mnie sympatią.
Przyjrzałem się jej badawczo. Ręce zaciskała kurczowo na kierownicy i nerwowo przygryzała wargę.
- Pewnie miała zły dzień. - powiedziałem w kocu, choć sam raczej w to wątpiłem. Byłem raczej skłonny uwierzyć, że kobieta miała świra albo... coś knuła? Ciężko było odgadnąć. - Tak czy inaczej, nie przejmowałbym się nią. I tak nie będzie nas uczyła. Tylko lepiej załatw sobie perfekcyjnie białe buty, bo kto wie? Jeszcze zamieni cię w ropuchę albo ugotuje piekielną zupę z twojej kiszki i żabich trzewi. - ostrzegłem śmiertelnie poważnym tonem mając nadzieję rozładować trochę sytuację. Był to marny żart, ale podziałał. Valerie zaśmiała się dźwięcznie i już po kilku minutach, opowiadała mi z fascynacją o rock and rollu i swoich ulubionych kawałkach.
- Kompletni bym zapomniała! - przerwała nagle swoją wypowiedź, uderzając się wnętrzem dłoni w czoło. Zerknąłem nerwowo na drogę, ale na całe szczęście była dość szeroka, więc była szansa, że przeżyjemy. - Mam przecież przy sobie płytę Joan Jett! Powinna być gdzieś koło twojego fotela, jak ją znajdziesz to włóż do odtwarzacza, chyba jeszcze działa...
Wreszcie udało mi się wydobyć płytę (leżała z tyłu za miejscem kierowcy) i resztę drogi miałem przyjemność słuchać Valerie śpiewającej "I Love Rock N Roll", podczas majstrowania przy zepsutym odtwarzaczu CD. Trzeba jednak przyznać, że głos miała boski.
- ... i wtedy powiedziała mi, że to nie była piosenka Linkin Park, tylko Blackhearts, a przecież tak nap... - dziewczyna urwała raptownie. Wysiedliśmy akurat z samochodu i wyjmowaliśmy rzeczy z bagażnika, podniosłem więc zdziwiony głowę, gdy Valerie zamilkła. Wpatrywała się w skonsternowana w coś za moimi plecami, odwróciłem się więc i również zamarłem. Obok zaparkowanego koło Chevroleta Valerie stał intensywnie czerwony samochód. To nie on jednak zwrócił naszą uwagę, ale stojąca koło niego dziewczyna o długich brązowych włosach. Grzebała zawzięcie w torebce zupełnie nie zdając sobie sprawy z naszej obecności. Nagle drgnęła, jakby wyczuła wpatrzone w nią spojrzenia i szybko podniosła głowę. Jej niebieskie oczy spotkały się z naszymi i w tym momencie wydała z siebie cichy pisk zaskoczenia. To właśnie ona wpadła na nas przy wyjściu ze szkoły tanecznej. - Co wy tu robicie? - zapytała niemalże oskarżycielsko.
- Co ty tu robisz? - odbiła piłeczkę Valerie.
- Ja... to znaczy... wy też chodzicie do Akademii? - patrzyła na nas niepewnie, jakby nie wiedziała, co o tym sądzić.
- Tak, ale ciebie wcześniej tutaj nie widziałam.
- Z kolei ja nie widziałam was w szkole tańca.
Valerie wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się przyjacielsko.
- No dobra, a więc ja i Lambert zapisaliśmy się dzisiaj na zajęcia. Rozumiem, że ty z kolei jesteś nowa w Akademii i nie mieliśmy okazji się jeszcze spotkać?
Dziewczyna skinęła głową i przez chwilę staliśmy w krępującej ciszy.
- Wygląda na to, że będziemy mimo woli często na siebie wpadali. - przerwała milczenie brunetka - Więc wartałoby się przedstawić. Ja jestem Lena. Lena Bethune.
Bethune? Gdzie ja to wcześniej słyszałem? W jednej chwili przypomniałem sobie. Valerie najwyraźniej też, bo krzyknęła zdumiona.
- Co się stało? - spytała Lena widząc nasze zszokowane miny.
- Czy twoja mama pracuje może w recepcji? - odparła pytaniem Valerie.
W jednej chwili dziewczyna zrozumiała. Uśmiechnęła się promiennie i powiedziała:
- A, no tak. Zdążyliście ją już poznać... Czyli ty jesteś Lambert, a ty?
- Valerie.
- Miło mi was poznać Valerie i Lambercie. Swoją drogą, na jakie zajęcia się zapisaliście?
- Rock and roll. - opowiedzieliśmy jednocześnie.
- Ekstra! Też tańczę rocka! To jak? Widzimy się w poniedziałek, no nie? - powiedziała odchodząc i mrugnęła do nas na pożegnanie.
(Valerie?)

środa, 22 marca 2017

Od Helen C.D Holiday

- To nie jest śmieszne - wskazała na mnie srogo palcem. Jedynie usta walczące z uśmiechem zepsuły efekt.
Zaczęłam się trząść ze śmiechu. Ludzie przechodzący obok patrzyli na nas jakoś dziwnie, ale żadna z nas się tym nie przejmowała. O dziwo Holiday też nie przeszkadzała ta nadmierna uwaga.
W końcu pomachałam do jakiegoś chłopaka przechodzącego obok:
- Hej, kolego! - chłopak spojrzał na mnie pytająco - Pomógłbyś mojej przyjaciółce wejść na konia? Ma zespół krótkich nóżek i sama sobie nie poradzi... - westchnęłam z udawanym smutkiem, a następnie wystawiłam język Holiday, która aż pisnęła z oburzeniem
Pokręcił głową, ale pomógł Holly dosiąść swojego rumaka.
- Dzięki! - krzyknęła za nim ruda. Posłała mi srogie spojrzenie - A jak Ciebie dogonię to trafisz do zupy [AAA, te podteksty! Pamiętasz? XD]! Wio Diana! - popędziła konia
Wcisnęłam pięty w bok klaczy.
- Dawaj Sydney! Pokażemy jej! - klacz ruszyła
Choć Diana walczyła dzielnie, przegrana Holiday była z góry przesądzona. Mimo najlepszych chęci taki malutki kucyk nie dogoni konia, który niemalże urodził się w biegu.
Gnałyśmy przez las, rzadko oglądałyśmy się za siebie, ale słyszałam dudnienie kopyt Diany. W końcu zwolniłam do kłusa, a następnie do stępa:
- Poddajesz się? - spytałam
- Ja? - niewinnie odpowiadając pytaniem na pytanie
Przewróciłam tylko oczami i zachichotałam.
- Chodź, zrobimy przerwę.
Zsunęłam się z Sydney i lekko poklepałam ją po boku.
- Dobra dziewczynka - odwiązałam uwiąz, który przed jazda przewidywanie zawiązałam w okół pasa
Holiday obserwowała mnie, nadal siedząc na koniu.
- Dla mnie nie wzięłaś, prawda? - zrobiła zbolałą minę
Posłałam jej całusa:
- Też Cię kocham
Dziewczyna zeskoczyła na ziemię i podała mi wodzę:
- Potrzymaj na chwilkę
Posłusznie spełniłam polecenie.
Obserwowałam z ciekawością jak Holly się pochyla i odwiązuje swoje sznurówki. Szybko wytłumaczyła mi co zamierza:
- Bo widzisz... - wyplątała jedną sznurówkę - Długie sztyblety sznurowane to debilizm -wyciągnęła drugą - Ale za to razem mają prawie metr - podniosła je, by zaprezentować mi ich długość - Czyli awaryjny uwiąz - zaplotła je razem - Widzisz?
- Nie masz sprzączki zauważyłam z uśmiechem
- Nie kracz! - trzepnęła mnie w ramię - Zobaczysz, poradzę sobię i tak!
- Wierzę w Ciebie - uśmiechnęłam się chytrze - A teraz opowiadaj: jak tam z Lukiem?
Holiday się zaczerwieniła.
Zachichotałam.
- Lecisz na niego?
- To nie tak... My tylko... Jest moim przyjacielem
- Niech Ci będzie. Ale może jakieś szczegóły? Co powiesz, żebyśmy po powrocie do Akademii ruszyły zadki i wzięły Ninę i Tanyę na moje konie? Oczywiście nie puścimy małych samych, ale jedna by wzięła jedną, druga drugą i jakoś by się udało. Co Ty na to?

Holiday? Ile czekałaś? 4 miechy? wybacz ://

wtorek, 21 marca 2017

Od Valerie C.D Lamberta

Szczęśliwa i z entuzjastycznym nastawieniem szybko popędziłam do mojego pokoju.
Na mój widok Lollipop wykonała trzy, wysokie i sprężyste skoki, machając przy tym energicznie ogonkiem. Bez chwili zastanowienia wzięłam ją pod pachę i wyszłam z nią na jej ostatni, dzisiejszy spacer.
Gdy wróciłam moja współlokatorka już była. Siedziała na fotelu i przeglądała jakąś książkę.
Szybkimi ruchami zgarnęłam potrzebne mi rzeczy i powiedziałam tylko ,,cześć'' do Eve, a potem szybko pomknęłam do łazienki.
W dłoni znowu zabrzęczał mi telefon - od Mirandy. Odebrałam bym, ale po tym wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło, potrzebowałam wreszcie czasu dla siebie. Byłam pewna, że pękłaby z ciekawości jak wygląda chłopak, którego dzisiaj poznałam i miałam z nim pojechać jutro do tej szkoły tanecznej. Zapewne nie dałaby mi z tym spokoju, a do tego ja gdybym się rozkręciła to bym gadała z nią w tej łazience do rana. Pół godziny później stałam pod prysznicem. Nałożyłam szampon na włosy, namydliłam skórę, a potem wszystko to spłukałam. Następnie zaczęłam się wycierać i nakładać krem. Lubiłam delikatny uścisk moich rąk na skórze, poza tym mama podarowała mi na pożegnanie fajne masło do ciała, które pięknie pachniało ananasem.
Nałożyłam odrobinę balsamu na wargi, owinęłam mokre włosy ogrzewanym ręcznikiem i wskoczyłam w mięciutki szlafrok, a następnie umyłam zęby.
Słońce już dawno zaszło. Za oknem było ciemno jak oko wykol, na niebie nie świeciła nawet najmniejsza gwiazda, a i morze także można było z trudem rozpoznać.
Cicho wzdychając, założyłam piżamę i wyszłam z łazienki, po czym wskoczyłam do łóżka. Eve także się położyła i zgasiła światło. Momentalnie ogarnęła mnie głęboka senność. A kiedy już na dobre zaczęłam zasypiać, w mojej głowie odtwarzał się obraz Lamberta...
***
Tej nocy nie śniłam, co w pierwszej linii było związane z tym, że nie zmrużyłam oka. Myśli niemiłosiernie kłębiły się w mojej głowie, z powodu dzisiejszego dnia i krótko przed ósmą następnego ranka miałam już dość. Usiadłam na łóżku i zerknęłam w stronę okna. Myliłam się, czy też przez wąskie szparki w żaluzji zaglądało do środka światło dnia?
Ziewając, wstałam z łóżka i skierowałam się do małego okna. Powoli, kawałek, po kawałku podciągnęłam do góry żaluzje. Przytłumione światło padło najpierw na drewnianą podłogę i na moje stopy. Faza słońca chyba minęła albo się przerwała, bo niebo było zasnute chmurami, a morze prawie tak ciemne jak klify, które padały stromo do wody.
***
-Dobrze wyglądasz - powitał mnie Lambert, kiedy tylko do niego podeszłam. - Dobrze spałaś?
-Na odmianę dzisiaj wcale nie spałam - powiedziałam przytomnie.
-Och. - uniósł prawą brew i spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. - A czemuż to?
-Hmm... Nieważne - uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
-Yyy... W takim razie... W jaki sposób pojedziemy do tej szkoły?
W prawej dłoni pomachałam kluczami od samochodu.
-Pojedziemy moim samochodem.
-Myślałem, że będziesz chciała tam dojechać komunikacją miejską, czy coś... Gdybym wiedział...
Przerwałam mu gwałtownie.
-Lambert! Przestań, tak będzie szybciej i... wygodniej.
Lambert zamilkł i spokojnym krokiem ruszył za mną.
Roześmiałam się cicho do siebie, kiedy szliśmy obok siebie przez trawnik przed akademią. Lambert jest bardzo intrygującą osobą, mimo, że jest zamknięty w sobie i bardzo małomówny. Przez co musiałam się zmusić do tego, żeby się na niego przez cały czas nie gapić.
Czułam niepewność, albo raczej nerwowość. Nie tylko z powodu jego "zimna", ale po prostu wszystkiego!
Sposób, w jaki trzymał głowę, sprężystość, z jaką się poruszał, ten niemal magiczny błysk w jego oczach... Stop! Valerie, Stop! Znasz go dopiero jeden dzień!
Przyśpieszyłam kroku i podeszłam do ciemnoniebieskiego rozklekotanego Chevroleta Caprice Classic.
-Wiem, może to nie jest Jaguar, ale też da się tym jeździć. - uśmiechnęłam się.
-Nie, nie, podoba mi się, a po za tym to nie ma znaczenia - odwzajemnił niepewnie uśmiech.
Wsiedliśmy i zapieliśmy pasy. Włączyłam silnik i energicznie wyjechałam z żwirowego podjazdu akademii.
-A więc... Od jak dawna tańczysz? - spróbowałam nawiązać kontakt.
-Od najmłodszych lat balet - powiedział tylko.
-Wow! Wiesz to nawet do ciebie pasuje! Ale super i co? Tańczyłeś już w jakimś spektaklu baletowym? -wybuchłam, zbyt zaskoczona, aby kontrolować to, co mówię.
Chłopak spojrzał na mnie lekko zmieszany.
-Przepraszam za moją zbyt głośną uwagę. Po prostu zawsze fascynował mnie balet. Gdy byłam młodsza to lubiłam chodzić na spektakle baletowe - powiedziałam to tym razem o wiele spokojniej.
-Nie, nic się nie stało - odparł uprzejmie. - Nie wiedziałem, że kogoś to tak zaintryguje.
Wrzuciłam pierwszy bieg, przepuściłam nadjeżdżające z przeciwnej strony samochody i ruszyłam dalej.
-Skąd pochodzisz Lambercie?
Nie liczyłam już na tę informację i dlatego odparłam tylko:
-No tak, właściwie to nie takie ważne.
Lambert obdarzył mnie spojrzeniem, które w sekundę przyprawiło mnie o zastój krwi między uszami.


(Lambet? Brak weny i do tego przepraszam, że tak długo nie odpisywałam ;/)

Koń Irmy - Alkatras

Alkatras
Wiek: 5 lat
Płeć: Ogier
Rasa: Wielkopolska
Charakter: Alkatras jest bardo uparty i nie słucha się nikogo innego, prócz dziewczyny. Czasami może ewentualnie kogoś tam wziąć na swój grzbiet, jak go pani ładnie poprosi, ale jest to bardzo charakterny koń! A wredota niesamowita! Często lubi robić nazłość swojej pani i stać jak słup w miejscu, albo lubi brykać. Czasami też popycha swoją właścicielkę, gdyż często mu się nudzi. Jest to jednak ogier, który uwielbia skakać przez przeszkody, tak jak jego pani. Jest to koń, który kocha biegać, a jego ulubionym przysmakiem jest jabłko. Mimo takiego wrednego charakteru. Alkatras potrafi się przystosować do umiejętności jeźdźca. Dla dzieci istny aniołek!
Historia: Pewnego dnia przyszywani rodzice Irmy, w nagrodę za dobrą naukę postanowili jej kupić konia. Przyjechali bez uprzedzenia „córki” pod akademię i dali jej pod opiekę konia sportowego z polskiego hodowli. Dziewczyna od razu związała się z ogierem i łączy ich niezwykła więź.
Specjalizacja: WKKW
Status: -
Pochodzenie: Ojciec: Salvador, Matka: Finezja
Właściciel: Irma Enderfind

Od Holiday C.D Luke'a

Weszliśmy do tłocznego pojazdu na czterech kółkach, który tak się składa był moim najmniej lubianym środkiem lokomocji. Luke rzucił się w wir walki o zdobycie jakiegokolwiek miejsca siedzącego, ale jak to można było się spodziewać po paru minutach wrócił z tak zwanymi pustymi rękami. Wszyscy już usadowili się na własnych miejscach, niektórzy z nich stali z boku, a ja z przykrością mogłam stwierdzić, że zaliczam się do tego grona. Prawie wszyscy od razu zajęli się przerwanymi czynnościami, takimi jak nałogowe pisanie smsów, lub po prostu czytanie książki. Ja w tym czasie oparłam się o dość niewygodną, brzydko żółtą barierkę i zamknęłam oczy, żeby choć chwilę oderwać się od rzeczywistości i odpocząć, ale nie trwało to długo, ponieważ po paru minutach poczułam lekkie szturchnięcie w bok, otworzyłam oczy, chcąc wyprawić długi monolog na temat tego, że w chwili spokoju się nie przeszkadza, ale w mig zrozumiałam o co chodzi. Na początku autobusu chodził pan z kontroli. Na szczęście naprzód poruszał się dość wolno, ponieważ w autobus był przepełniony po brzegi, dlatego co i rusz zatrzymywał się, aby sprawdzić kogoś bilety.
Po raz kolejny pożałowałam, że nie kupiłam świstka papieru za dwie monety, Luke niestety także o tym nie pomyślał. Zaczęliśmy kierowac się powoli by nie wzbudzić żadnych podejrzeń ku końcówki autobusu, przy okazji potykając się o innych jak i własnych nogi, które pojawiały się jakby z nikąd i kazały mi się potykać. Co jakiś czas jakaś wyższa osoba patrzyła na mnie z góry, ale tak dosłownie i czułam się dość nieswojo. Dodatkowo miałam wrażenie, że zaraz uduszę się z powodu smrodu, zgwaru i zaduchu, który pomimo nie za ciepłej pogody na dworzu można było odczuć w środku bez problemu. W końcu kiedy udało mi się przejść na sam koniec, drzwi na moje ogromne szczęście akurat wtedy postanowiły się otworzyć, a ja z ulgą wyskoczyłam na chodnik, po drodze jeszcze spojrzałam na Luke'a, któremu z ułatwionym zadaniem szło znacznie lepiej. Musiałam usiąść na chwilę na pobrudzonej ławce przystankowej, żeby uspokoić trochę oddech po dzikiej wędrówce. Dopiero kiedy odetchnęłam świeżym powietrzem, co było dla mnie niewysłowioną ulgą, ponieważ po jeździe cały czas czułam lekki smród, choć autobus już był dziesiątki metrów od przystanku, rozejrzałam się wokół. Prawdopodobnie wylądowaliśmy gdzieś w tej samej wiosce, ale metry od tamtej lodziarni, podczas uciekania przez kontrolą nie zaprzątałam sobie myśli na jakim przystanku wysiądziemy, co teraz wydawało się być okropnym, w ogóle nieprzemyślanym błędem, za którego byłam na siebie zła.
- No to cudownie... Może masz jakiś pomysł, choćby malutki gdzie jesteśmy? - spytałam po chwili, kiedy już obydwoje zdążyliśmy zorientować się, że wylądowaliśmy w nieznanym nam wcześniej miejscu. Chłopak zaciął się, jeśli można rzecz jasna tak to ująć, ponieważ przez najbliższe parę sekund nadal milczał. Widać, że starał się przybrać minę optymistą, a przez chwilę nawet minę znawcy, jakby chciał mi wygłosić jakąś niezwykle intrygującą mowę na temat tego jaki to on jest inteligentny, co zrobiłby pewnie z niemałą przyjemnością, gdyby nie mój stanowczy, karcący wzrok.
- Jesteśmy... eee... - przez chwilę wahał się nad odpowiedzią. Niestety i ja, jak i on znaliśmy prawdę aż za dobrze. Żadne z nas nawet nie śmiało sądzić, że wie. W końcu genialny (ach, ten sarkazm...) Luke postanowił wyciągnąć telefon, ale szybko zorientował się, że nie ma go chwilowo w posiadaniu, tak samo z resztą jak ja. Więc śmiało, nie wygłaszając tego na głos, mogliśmy sobie pogratulować.
- Super... To... - teraz to ja nie wiedziałam co powiedzieć - Tamtędy - wskazałam pierwszy, lepszy kierunek, a widząc niezbyt przekonane spojrzenie Luke'a, odezwałam się szybko - No co? W końcu i tak gdzieś dojdziemy.
Tak właśnie zaczęliśmy naszą wędrówkę. Żadne z nas nawet nie śmiało stwierdzić, gdzie jesteśmy, dlatego też ruszyliśmy w kierunku z którego przyjechał autobus. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, żebym mogła chwilę odpocząć, ale w końcu jak po raz kolejny usiadłam na trawie, Luke po prostu zarzucił mnie sobie na plecy, jak gdybym była po prostu nic nie ważącym workiem ziemniaków. Żadne z nas nie miało zegarka, ale gdyby stwierdzić tak na oko, choć wiadomo, że ten sposób płata nam zawsze figle, było to z 30 minut.
Chociaż Luke jest silnym człowiekiem, nie mógł mnie nieść w nieskończoność. W końcu kiedy uznał w wiosce, że wcale nie jestem taka lekka, musiał mnie puścić.
- No. A teraz ty będziesz mnie niosła! - wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ja natomiast przewróciłam oczami, próbując dać do zrozumienia, że ten żart wcale nie był taki śmieszny, jk mu się wydawało, ale jak zwykle mi się to nie udało, ponieważ wybuchnęłam dość głośnym śmiechem. Na szczęście ulicą nie przechodziło za dużo osób. Później jakiś czas jeszcze szliśmy w milczeniu, jednak później znalazłam sobie ciekawsze zajęcie. Liczyłam dziewczyny, które oglądały się za Luke'iem jakby zastanawiały się czy warto się z nim umówić, mnie ntomiast wysyłały krzywe spojrzenia. Próbowałam mieć poważną minę, żeby nie zdradzać faktu, że mnie to niezwykle irytuje, ale nie udało mi się to kiedy, hm... ósma dziewczyna z rzędu zrobiła tak samo jak wcześniejsze.
- Zrób zdjęcie, będzie na dłużej - warknęłam do blondynki. Spodziewałam się jakiejś kąśliwej uwagi z jej strony, ale ona tylko wyciągnęła swój prawdopoobnie, niezwykle drogi telefon i zrobiła zdjęcie. Tak, zrobiła, to nie był sen - A może jakaś prywatność? Powinnaś zapytać się o zgodę! - uśmiechnęłam się tryumfalnie, ale w tej chwili modliłam się tylko, żeby nagle nie wybuchnąć głośnym, niepanowanym śmiechem, słyszałam tylko jak Luke z tyłu prycha i nawet nie trzeba było na niego spojrzeć, żeby wiedzieć, że toczy podobną walkę.
Blondynka po chwili prychnęła w odpowiedzi.
- Mogę wezwać policję - zagroziłam. Ona nie brała sobie tego do serca. Już nawet obmyśliłam plan co zrobić. Niestety musiałam swój plan wcielić w życie. Kiedy odeszła parę kroków, pobiegłam za nią i szybkim ruchem wyrwałam jej telefon z ręki. Zareagowała głośnym piskiem i chciała mi chyba nawet pogrozić, ale ja w tym czasie popchnęłam ją lekko, więc dziewczyna skończyła na ziemii.
- Ty mała, wredna... - niestety nie zdołała dokończyć zdania, bo kopnęłam ją kostkę, na co ona syknęła. W tym czasie zaczęłam nudny proces usuwania zdjęć z jej telefonu. Jak się okazało zamiast jednego zrobiła ich chyba z dziesięć. Jak skończyłam wyłączyłam go i rzuciłam na dziewczynę, która gdzieś tam pode mną mozolnie wstawała, a po chwili odeszłam dumnym krokiem, gdzieś tam za mną słyszałam jeszcze przekleństwa rzucone w moją stronę, ale nie zwracałam na nie najmniejszej uwagi. Za sobą usłyszałam jeszcze cichy śmiech chłopaka, towarzyszący odgłosie szurania. Kiedy miałam pewność, że dziewczyna mnie jeszcze słyszy, powiedziałam dość głośno:
- Wiedziałam, że niektóre blondynki są głupie, ale nie aż tak...


Luke? Przeeeeeepraszam, że tak długo... Nie wiedziałam co napisać, w końcu i tak nie wyszło takie jak miało + 3 razy od nowa to pisałam T^T

poniedziałek, 20 marca 2017

Od Will'a C.D Sashy

Powiedzmy, że dostałem szału jak dowiedziałem się, że Sasha jest w ciąży. Plotłem trzy po trzy a nawet gorzej, o wiele gorzej. Powiedzmy sobie prawdę w oczy. Zachowałem się jak niedorozwinięty pajac. Nie wiedziałem co o tym myśleć! Rzuciłem w Sashę testem ciążowym a następnie odbiegłem stamtąd. Byłem wściekły i wróciłem do akademika. Myślałem czy mam o tym komuś powiedzieć, więc wybór padł na siostrę. Ruszyłem nabuzowany w stronę pokoju młodej, by po chwili oprzeć się o czarną framugę drzwi i zapukać. Po chwili w drzwiach stanęła Esma z Beatrice w ramionach.
-Wejdź...- zachęciła mnie i wskazała na sofę.
Usiadłem i opowiedziałem jej wszystko, po czym dość mocno oberwałem z liścia. Zupełny zwrot akcji, Esma była wnerwiona na mnie jak nie wiem co. Kazała mi iść do Sashy i przeprosić ją, cokolwiek!
-Jak można być takim dupkiem jak ty! Ty myślisz, że Sasha mogłaby Cię zdradzić?!- krzyknęła.- Powiem Ci tak, weź dupę w kroki i zamiataj do Sashy, bo jeszcze zrobi coś głupiego...- dodała opadając na kanapę.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Wyszedłem szybko z pokoju i ruszyłem w miejsce gdzie zostawiłem Sashę. Nie zastałem jej już tam. A czego mogłem się spodziewać, że będzie tam na mnie czekać i powie mi "Will, dzięki, że wróciłeś!". Szlag mnie strzelił i walnąłem w drzewo. Nie wiem czy to złość dała mi takie  szczęście, ale w moim nadgarstku coś strzeliło. Jednak nie przejąłem się tym tylko wróciłem do pokoju i walnąłem się do łóżka. Zapomniałem całkowicie o jutrzejszych zawodach surfingowych! Szybko odgruzowałem moją deskę i postawiłem ją przy szafie, by jutro na nią wskoczyć i popłynąć w siną dal. Myślałem jeszcze chwilę nad tym co powiem Sashy, jak znam swoje szczęście to mi nie wybaczy, pozwie najlepiej do sądu za znęcanie psychiczne... No dziękuję bardzo!
******
Nawet nie za bardzo wiedziałem kiedy zmorzył mnie sen i odpłynąłem do Krainy Cudów. Jednakże nie pozwolono mi zbyt długo pospać, gdyż Ren zaczął ujadać w stronę drzwi. Mruknąłem coś pod nosem wstając. Chwyciłem jeansy i jakąś bluzę, po czym szybko je założyłem. Sięgnąłem w stronę smyczy, zwisającej z wieszaka, na którym prócz niej samej wisiała także obroża Rena. Pochwyciłem szybko obrożę, po czym zapiąłem ją na szyi psa. Zaciągnąłem klamerkę, po czym założyłem buty i przypiąłem smycz do obroży. Otworzyłem drzwi i wypuściłem psa oraz zamknąłem drzwi. Z smyczą w ręce biegłem, by jakkolwiek udało mi się uniknąć skargi od sprzątaczki pt. "Twój pies napaskudził na moim nowiutkim dywanie." Więc,już po chwili byłem na zewnątrz razem z Renem. Odpiąłem smycz, co nie było łatwe, gdyż pies szamotał się. Szybko pobiegł za drzewa, załatwić swoje psie potrzeby. Ja w tym czasie usadowiłem się pod drzewem, by nie przeszkadzać innym mieszkańcom akademika w codziennej bieganinie na zajęcia. Tym razem w tej grupie nie było mnie, gubiącego przy tym wszystkie długopisy. Po chwili przygonił do mnie Ren z jakąś szczęśliwą suczką.
-Hej, nie wyrywaj nam tu panien!- zaśmiałem się chwytając za ucho pupila.
Ten szybko zaszczekał i chciał pogonić za psinką, jednak ja złapałem jego obrożę, do której przypiąłem smycz.
-Wracamy...- powiedziałem, klepiąc psa po lędźwiach.
Odprowadziłem psa do pokoju. Popatrzyłem jeszcze na zegarek i chwyciłem deskę. Ruszyłem na plażę.
****Po kilku minutach****
Byłem już na plaży i zgłosiłem przybycie. Mój numer to 5, więc miałem mało czasu do startu. W oddali dostrzegłem Sashę, więc ruszyłem w jej stronę. Chciałem jej wszystko wyjaśnić, opowiedzieć jakim byłem niedorozwiniętym pajacem...(bez obrazy dla pajaców). Przeszkodził mi w tym sędzia, który pokazał, iż ma już zaczynać. Wycofałem się szybko i przystanąłem przy drzewie.
-Hej...!-usłyszałem z oddali.
Rozejrzałem się, jednak nie znalazłem obiektu, który mógł wydawać taki głos.
-Nie poznajesz swojego anioła?- znów odezwał się głos.
Tym razem wychyliłem się zza drzewa, by dostrzec dziewczynę, o kruczoczarnych włosach.
-Nie wierzę... To ty?- zaśmiałem się.
Dziewczyna prychnęła i wyjęła gumę z ust.
-No akurat ja. Nie spodziewałeś się swojego anioła? Przeszkadzam Ci?- zapytała smutno.
-Oczywiście, że nie... Tylko... zmieniłaś się... Nadal mam to zdjęcie.- zaśmiałem się, pokazując zdjęcia na komórce (zdjęcie obok <----)
Tylko teraz. Clarissa, jest moją koleżanką. Jednakże aniołem nazywam ją dlatego, iż na nazwisko ma "Angel". Pogadałem z nią o wszystkim, zawarłem w tej opowieści także te wczorajsze wydarzenia. Clar tylko parsknęła i uśmiechnęła się troskliwie. Po chwili usłyszałem krzyk ludzi. Clar obejrzała się i wskazała na sylwetkę kobiety w oddali.
-Jezu! Rekin! Patrz! Atakuje dziewczynę!!- wrzasnęła i podbiegła do brzegu. Patrzyłem na to z przerażeniem. Pochwyciłem plecak, w którym zawsze nosiłem coś ostrego, jednak dziś nie było tam niczego co mogło, by się przydać. Pod drzewem zauważyłem starego człowieka czyszczącego harpun. Podbiegłem do niego zabierając harpun. Zerknąłem jeszcze w stronę Sashy, która miotała się z rekinem.  Przeraziłem się. Clar czekała na mnie w motorówce. Odepchnąłem ją od brzegu po czym sam wskoczyłem do środka. Odpaliłem silnik i ruszyliśmy. Gdy byliśmy już bliżej, spostrzegliśmy, iś woda w tamtym miejscu zaczerwieniła się.
-Jezu! Żeby tej dziewczynie nic się nie stało!- krzyknęła Clar, chwytając harpun.- Po co Ci on?- zapytała jednak ja już nie słuchałem jej, gdyż wskoczyłem do wody obok rekina, który szarpał Sashę.
-Daj harpun!- rozkazałem a Clar podała mi narzędzie.
Zasłoniłem Sashę przed dalszymi atakami rekina. Na tamtą chwilę rekina gdzieś wcięło, ale po chwili pojawił się i zaczął się do mnie niebezpiecznie przybliżać. Miałem nadzieję, iż harpun nie będzie potrzebny, jednak teraz miałem inne zdanie co do tego. Uprzedziła mnie Clar, która zarzuciła sieć, którą najpewniej znalazła w motorówce. Rekin zaplątał się w nią i odpłynął, gubiąc sieć. Odpuścił! W mgnieniu oka wciągnąłem Sashę na motorówkę. Szybko odpaliłem silnik. Gdy ja kierowałem motorówką, Clar próbowała zatamować krwawienie. Ciało Sashy było pokryte ranami kłutymi, od zębów rekina. Od razu po dopłynięciu do brzegu, zaniosłem Sashę do auta, a następnie wraz z Clar ruszyliśmy do szpitala. Clar nie zagościła tam długo, bo od razu po zawiezieniu Sashy na Salę Operacyjną, pojechała do Akademii zawiadomić wszystkich.
***Po kilku dniach***
Według lekarzy, Sashy nic nie jest, a dzieci mają się dobrze. Dziewczyna nadal jest pod wpływem narkozy, gdyż 4 godziny temu ją operowano, ponieważ znaleziono kieł rekina w udzie mojej ukochanej. Bardzo się o nią martwiłem.
Panie doktorze kiedy ona się obudzi? Czy wszystko w porządku z dziećmi? - zapytałem lekarza, siadając obok łóżka Sashy.
Głos łamał mi się coraz bardziej z każdym wypowiedzianym słowem...
- Nie wiadomo kiedy się obudzi. Straciła bardzo dużo krwi... Jednak nie wiem jak, ale jakimś cudem rekin omijał okolice podbrzusza i brzucha oraz nie ma aż tak rozległych obrażeń... Mogę zaryzykować, że opatrzność czuwała nad ukochaną - rzekł lekarz w odpowiedzi.
- Proszę obudź się - przełknąłem ślinę i otarłem łzę, która spłynęła po moim policzku.
Powieki Sashy poruszyły się i otworzyła oczy. Ja szybko ją objąłem.
- Gdzie ja jestem ? - spytała oszołomiona.
- W szpitalu... Rekin cię zaatakował... Z dziećmi wszystko dobrze - odpowiedziałem.

- Jak to? Przecież ....  powinnam być ... martwa .... - stwierdziła.
Spojrzałem na nią z delikatnym uśmiechem.
- To ja cię uratowałem... - powiedziałem szybko.
- Czemu? I jak? Proszę opowiedz mi wszystko ... Co robiłeś na plaży ? - spytała.
Chwyciłem jej dłoń i ją pocałowałem.
- Zacznijmy od początku .... - powiedziałem.- Po tym niefortunnym napadzie szału wszystko opowiedziałem Esmie, która zdzieliła mnie po twarzy. Wróciłem tam gdzie cie zostawiłem, ale już Cię tam nie było i poszedłem spać. Przypomniałem sobie o zawodach surfingowych, na które byłem zapisany, więc rano tam poszedłem i spotkałem Clar, która pomogła mi z Tobą. Gdy zobaczyłem w oddali Twoją sylwetkę i rekina życie mi się załamało, więc popłynąłem tam.-opowiedziałem.
-A...kim jest Clar? Czy ty i ona...?- zapytała słabiutko.
-Nie nie...- odpowiedziałem stanowczo.- Clar to moja przyjaciółka, poza tym lesbijka.- dodałem.
-Aha...- odparła.
-Prześpij się.- odpowiedziałem wstając.

<Sashaa?? Jest takie g***o... Nie wiem po co to opublikowałam... Wyszło... tak kretyyńsko>

Od Lily C.D Noah'a

Do moich uszu dobiegła dobrze mi znana i lubiana przez mnie piosenka. Nie oznaczało to niestety, że mojemu towarzyszowi również przypadnie do gustu. Co moje przekręcenie pokrętła, by pogłośnić muzykę kończyło się przyciszeniem jej przez Noah'a.
— Czemu musisz akurat lubić te nic nie warte piosenki? — westchnął rezygnując z dalszych bojów o swój komfort. Po jego minie można było wywnioskować, że stara się dzielnie dotrwać do końca podróży. Nie było to łatwe i świetnie zdawałam sobie z tego sprawę.
— To nie jest nic nie warte, a błyskotki spośród prawdziwej muzyki — poprawiłam grzecznie skupiając wzrok i resztki myślenia na drodze.
— Pff, jakie błyskotki?! To nawet nie przypomina gitary! — skomentował instrument w solówce.
— A może twojej gitary? — dogryzłam przewracając oczami. Widziałam jak chłopak próbuje zebrać myśli w poszukiwaniu dobrej riposty, ale piosenka w radiu mu widocznie przeszkadzała. Uśmiechnęłam się czując mały zastrzyk satysfakcji. Podśpiewując ostatni raz powtórzony refren rozkoszowałam się furią Noah'a. Ostatnie uderzenie perkusji opuściło fale radiowe, a nastąpił ogłuszający heavy metal.
— O! Nareszcie! — wydał okrzyk radości i pogłośnił. Teraz to ja zrobiłam minę nadąsanego dziecka. Ku mojemu wielkiemu szczęściu i uldze właśnie wjeżdżaliśmy na parking. Czując przerażony wzrok towarzysza na obrót kluczyka, czym samym jego heavy metal zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Usatysfakcjonowana obeszłam samochód dookoła, by pomóc Noahowi w opuszczeniu skórzanego fotela.
— Proszę, zrób to ostrożnie i delikatnie...
— Postaram się — zapewniłam z uśmiechem. Czy kłamałam, sama nie wiem. Można było się w tym pogubić tuż po zderzeniu głowy towarzysza z dachem samochodu. Ech... Reszta tego jakże trudnego i skomplikowanego procesu poszła niezwykle gładko... Jak na nas. Resztkami sił pomogłam mu w skakaniu na jednej nodze (co wyglądało w gruncie rzeczy przekomicznie) po schodach i odprowadzeniu do pokoju.
— Przyjść po ciebie na obiad? — spytałam zatrzymując się przy drzwiach.
— Nie, poradzę sobie — zapewnił pośpiesznie.
— Powodzenia — prychnęłam rozbawiona na odchodne i rozpoczęłam wędrówkę w dół krętych schodów. Ledwie dotarłam na dół, a już Noah zaczął się domagać mojego powrotu do jego pokoju.
— Czego?! — warknęłam przez schody.
— Zajmiesz się Dreamem?
— Vivian go wzięła! — odkrzyknęłam zatrzaskując drzwi. W sumie cieszę się, że to nie mi przypadła praca z ogierem chłopaka. Sama musiałam się zająć Moon i Spartanem, a do tego jeszcze dochodził Mezzo. Stawiałam spokojnie kroki, chowając dłonie w kieszeniach bluzy. Tętent kopyt pochodzący z czworoboku zmusił mnie do obrócenia głowy w stronę źródła dźwięku. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, gdy ujrzałam Vivę pokonującą stacjonatę na wierzchowcu Noaszynki.
— Słucha się ciebie — skomentowałam głośno na co dziewczyna się odwróciła.
— To dobry wierzchowiec — skierowała ogiera w moją stronę.
— To prawda — zgodziłam się — Noah jest w pokoju, ja jadę nad jezioro. Jak chcecie to jedźcie ze mną.
— Em... Ale Noah...
— Matko, znowu zapomniałam... No nic. Miłego popołudnia życzę! — uśmiechnęłam się biorąc za cel stajnię. Wrota, tym razem otwarte na oścież już nie dusiły powietrza w środku budynku, a wypełniało go tlenem. Promyczki słońca przy akompaniamencie rżenia koni i świergotu ptaków zwiastowały najbliższe nadejście wiosny. Co prawda w tych klimatach lato nie różniło się od zimy, ale zawsze pozostawała miła świadomość nadejścia czegoś nowego. Chłodny wiatr bawił się moimi włosami, póki nie schowałam się w ciemnościach stajni. Zefir był praktycznie jedynym, co mnie dzieliło od zdjęcia bluzy. Charakterystyczny zapach szybko wdarł się do moich nozdrzy pozostawiając po sobie znajome, a jednocześnie przyjemne uczucie. Zastanawiając się nad wyborem rumaka, ostatecznie padło na Moon. Oczywiście kierując się starą, dobrą zasadą, której nikt nie przestrzega - "Najpierw obowiązki, później przyjemności". Rozpoczęłam od porządnego wyszczotkowania każdego konia. Nie ukrywam, że trochę zajęło mi to zajęcie. Zwłaszcza, że do tego doszło jeszcze karmienie, pojenie i spóźnione sprzątanie boksów. Czarne, skórzane siodło spoczywające obecnie na grzbiecie Moon, aż prosiło o wyczyszczenie, ale tego już nie musiałam robić. Przynajmniej nie teraz. Ostatni raz zerknęłam krytycznym okiem na sierść klaczy, zadowolona z siebie mogłam ją spokojnie wyprowadzić na zewnątrz.
Przekładając nogę nad grzbietem kobyły zmierzyłam wzrokiem las na końcu piaszczystej ścieżki.
— To co? Jedziemy... — ścisnęłam łydkami boki Moon popędzając ją na początek do kłusa, a następnie galopu. W moich uszach zaszumiał silny wiatr i przewiał parę brązowych kosmyków. Nie zwracałam na to szczególnej uwagi. Bardziej skupiałam się na galopie. Stukot kopyt o podłoże rozbrzmiewał w lesie rozwiewając mgłę dookoła.

~*~

— Gdzie byłaś? — dobiegł mnie charakterystyczny głos.
— Twoja ciekawość zna granice? — zagadnęłam uśmiechając się bezczelnie. W gruncie rzeczy coś w tym było. W tym momencie akurat bardziej mi zależało na tym, by Noah siedział zamknięty w pokoju, a nie mnie dręczył swoją 'opiekuńczością'.
Nie odzywając się słowem wyminęłam sprytnie chłopaka podążając do kuchni po jakiś napój.
— Na następny raz tego twojego pchlarza zamykaj w pokoju. Cały dzień przesiedziała mi na kolanach, nie dając wstać — poskarżył się krzyżując ramiona na piersi. Uśmiechnęłam się na samą myśl o tym jak braciszek musiał się zmagać z uporczywą, choć czasami słodką kotką. O jeszcze większy banan na twarzy przyprawiła mnie myśl, że i tak sobie z tymnie poradził.
— Ostatecznie chyba zgłodniała i się wymknąłem — dodał poddenerwowany moją nieukrywaną radością.
— Ciesz się, że w ogóle się wymknąłeś...
— Wiesz jak wygląda moja koszulka?! Cała w jej kudłach! Powinnaś ją czesać!
— Koty linieją, nie wiesz?
Zobaczyłam jak mocniej zacisnął zęby przegryzając wewnętrzną stronę policzka. Ojej, zezłościłam go? Jak mi przykro.
— Idziesz na teoretyczne? — spytałam odkładając szklankę do zmywarki i złażąc z jasnego blatu.
— Eh, niestety muszę — westchnął ciężko patrząc wymownie na pomarańczowy zeszyt i długopis, które spoczywały w salonie na stoliku. Z jego twarzy wyczytałam ogromną niechęć do przedmiotu. Nie dziwię się. Mam podobnie.
— Dawno nie startowałaś w żadnych zawodach — spostrzegł zmieniając temat. Teraz to ja wypuściłam powolnie powietrze.
— Raz się nie zapisałam, bo nie chciałam ci niszczyć dnia — odpowiedziałam ironicznie i uśmiechnęłam się słodko. Noah prychnął pod nosem obracając głowę. — Dodam, że pokusa była wielka...
Zapadła chwila ciszy. Przerywały ją tylko rozmowy innych uczniów zza widocznie niezbyt grubych ścian.
— Idę po zeszyt — uprzedziłam i zaczęłam się wspinać po kasztanowych schodach do swojej twierdzy.

Braciszku?

niedziela, 19 marca 2017

Od Alexandry C.D Edward'a

Zerknęłam na chłopaka i westchnęłam cicho.
-No dobrze. - Szepnęłam odstawiając kubek z herbatą na stolik. Ruszyłam w kierunku szafy, z której wyciągnęłam bryczesy i jakąś cieplejszą bluzę. Spojrzałam na Edwarda, których chyba mi nie uwierzył obserwując mój każdy ruch czekając przy okazji w którym momencie się rozmyślę.
-Długo będziesz tak siedzieć? -Mruknelam zmieniając ubranie. Brunet otrząsnął się i również zaczął się szykować. Po kwadransie byliśmy w drodze do stajni. Nagle pobiegła do nas Lily.
-Alex, jak dobrze cie widzieć. Jak się czujesz? - Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie zerkala na mnie wyczekujaco.
-Całkiem dobrze. -Odparłam wtulajac się mocniej w bok Edwarda.
-Jutro po południu jest giełda koni, może chciałabyś pojechać? Podobno mają być bardzo ciekawe konie.
-Nie.-Uciekelam krótko i kontynuując drogę do stajni. Edward został jeszcze chwilę zamieniając kilka słów z dziewczyną. Zaczęłam czyścić Versace, który wyczuł mój nieciekawy humor przez co zaczął tupac nogą starając zwrócić moją uwagę.
-Wybacz...-Szepnęłam odkładając zgrzebło. Przeczesalam szczotką kilkakrotnie sierść wałacha pozbywajac się kurzu. Zaczęłam go siodłac kiedy Edward dopiero wszedł do stajni. Chłopak jedynie zetknął na mnie zmartwiony i ruszył do boksu Hollywood'a.
Po kilku minutach siedziałam na grzbiecie Versace stępując po ujezdzalni. Brunet dołączył do nas po dłuższej chwili. Bez słowa ruszyliśmy w kierunku lasu. W głowie toczyłam wewnętrzną batalię co mam zrobić. Bawiłam się grzywą wałacha, który na szczęście bez przeszkód szedł pewnie do przodu. Po pół godzinnym przemierzaniu lasu w ciszy dojechaliśmy do polany, gdzie postanowiliśmy zrobić sobie krótką przerwę. Podeszłam do Edwarda i po prostu przytulilam się do niego. Chłopak odetchnął zaczynając gładzic moje włosy.
-Pojechalbys jutro ze mną na tą giełdę? -Szepnęłam cicho chowają twarz w zagłębieniu szyi bruneta.
-Oczywiście.
-Dziękuję.- Zerknąłem na chłopaka uśmiechając się lekko.
-Nie masz za co. - Chłopak złożył krótki pocałunek na moich ustach.
Spędziliśmy jeszcze około dwóch godzin na przejażdżce, a atmosfera stała się luzniejsza.
***
Otworzyłam oczy i przetarłam je dłonią. Spojrzałam na zegarek, który wskazywał dziesiątą .... zaraz, zaraz dziesiątą. Zerwałam się, z łóżka ruszając pędem do łazienki. Wzięłam szybki prysznic, żeby po kilku minutach stać owinieta w ręcznik susząc włosy.  Nagle, ktoś wszedł do pokoju.
-Jesteś gotowa? - Edward zerknął do łazienki i zaczął lustrowac mnie wzrokiem.
-Zrób zdjęcie, zostanie na dłużej. A tak w ogóle czemu mnie nie obudziles?-Mruknęłam poprawiając ręcznik.
-Budziłem cie, uderzyłas mnie przypadkowo i powiedziałaś że już wstajesz, dlatego poszedłem zrobić jakieś śniadanie. -Brunet uniósł ręce w geście obronnym.
-Przepraszam... -Szepnęłam skruszona, w odpowiedzi dostając śmiech chłopaka.- W takim razie spotkajmy się, za dziesięć minut przy samochodzie.- Dodałam ruszając w stronę szafy. Szybko założyłam ubranie i zgarnęłam torebkę. Zatrzymałam się jeszcze na chwile przed lustrem oceniając efekt końcowy. Ciemne rurki, czarny T-shirt i koszula w czerwoną kratkę. Założyłam czerwone trampki i ruszyłam na parking, gdzie stał już pick-up z przyczepą dwukonną. Westchnęłam wsiadając na miejsce pasażera.
-Chciałam się rozejrzeć, a nie od razu kupować konia.-Mruknęłam, na co brunet nie odpowiedział, tylko poruszył śmiesznie brwiami.
-Dobra jeźdźmy już.-Dodałam po chwili zapinając pasy. Chłopak odpalił samochód i wyjechał na drogę.
-Nie zjadlas tych kanapek które zostawiłem na stole? - Zapytał nie spuszczając wzroku z jezdni.
-Nie zauważyłam ich.
-Znam cie chyba za dobrze. Z tyłu w plecaku masz kanapki i herbatę. - Powiedział uśmiechając się delikatnie pod nosem.
-Jestes kochany. Dziękuję. - Odparlam biorąc się za palaszowanie prowiantu. W ciągu dwu godzin dojechaliśmy na miejsce.
-To co idziemy?-Zapytał, a ja kiwnęłam głową. Ruszyliśmy w stronę pierwszej hali. Mijałam stoiska, jednak żaden koń nie przyciągał mojej uwagi. W pewnym momencie zorientowałam się, że Edward zniknął z mojego pola widzenia. Westchnęłam cicho idąc dalej. Po pewnym czasie znalazłam się w drugiej hali, która była bardziej przeznaczona dla rzeźników. Przeglądałam się biednym głównie starszym konią, które stały w prowizorycznych boiskach ze spuszczonymi lbami jakby wiedziały co je czeka. Nie które z nich z większą urodą miały szansę trafić na ostatnie lata do jakiejś rodziny która potrzebowała konia do towarzystwa lub w roli kosiarki. Zanyślona przemierzałam dalej samotnie alejki. Nagle usłyszałam panicznie rżenie i tent kopyt. Odwróciłam się zaintrygowana. Ludzie krzyczeli odskakując na boki, żeby uchronić się przed staranowaniem. Środkiem korytarza pędził kasztanowaty koń. Zerknąłem za plecy szukając miejsca żeby się odsunąć, jednak zauważyłam kilka metrów dalej dwie rodziny z wózkami, które niczego nie świadome stały na środku zazarcie o czymś dyskutując.
-Raz kozie śmierć. - Pomyślałam stając na drodze konia. Kasztan nieoczekiwanie stanął parę metrów przede mną chcąc zapewne zawrócić, jednak ja byłam szybsza łapiąc uwiąz, który latał bezwładnie we wszystkie strony.  Koń zadępował przede mną kilkukrotnie żeby pokazać swoją wyższość i uwolnić się, ale ja się nie bałam szybko sprowadzając go na dół.

http://data.whicdn.com/images/44118467/tumblr_mdk398Tgc11qe2thio1_500_large.gif

-Zastrzelę bydle i tak jej nikt nie kupi!-Wrzeszczał mężczyzna, który szedł przez tłum ze strzelbą.
-Ja kupie.-Powiedziałam stając na drodze między nieznajomym, a kasztanem
-Co taka dziewucha zrobi z takim diabłem?
-Niech pan jej pozwoli, ona ocaliła ludzi przed tym koniem.-Osoby zaczęły wychylać się z tłumu. Mężczyzna był nieugięty, jednak wreszcie uległ na szczęście moje jak i konia.
-No dobrze. Wyprowadź stąd tą bestie i spotkajmy się przy wyjściu.-Rzucił i zniknął w tłumie. Delikatnie pociągnęłam za uwiąz, jednak czterokopytny  zaparł się i nie chcąc ruszyć dalej. Zdjęłam koszule, którą miałam na sobie i zawiązałam na kantarze, tak aby zasłaniała oczy zwierzęcia. Zaczęłam iść z nim na zewnątrz, gdzie już czekał mężczyzna. Wręczyłam mu plik banknotów, a w zamian dostałam dokumenty konia.  Ruszyłam w dalszą drogę do przyczepy, przeglądając papiery już mojego nowego konia.
Imię: Sarina
Wiek: 16 lat
Rasa: NN
bla,bla, bla....
-Przez to całe zamieszanie nie zwróciłam uwagi, że teraz będzie solidarności jajników, a nie duet męsko-damski. - Wprowadziłam klacz do przyczepy i ponownie zaczęłam przeglądać dokumenty.
Coś mi nie pasowało w tym wszystkim. Klaczy wygląda na maksymalnie osiem lat i na rase holenderską. Wydawało mi się nawet, że gdzieś ją już widziałam. Moje rozmyślenia przerwał Edward.
-Gdzie ty był..? - Zamilkł natychmiast zauważając stojącą w przyczepie klacz.
-Ratowałam życie konia i ludzi, ale to nieważne widzę, że już jesteś i możemy jechać.-Westchnęłam wstając, żeby odłożyć do schowka papiery kasztanki. Brunet podszedł do mnie lapiac delikatnie moją dłoń na co syknelam. Puścił ją natychmiast, a ja zdziwiona uniosłam ją do góry. Przez środek przechodziło rozciecie, z którego powoli sączyła się krew. Przez tą całą adrenalinę nie zwróciłam też na to uwagi. Na mojej twarzy pojawił się lekki grymas, kiedy schowałam rękę za siebie zaciskajac ją w pięść.
-Pokaż rękę.-Zarządał,a ja z początku niechętnie, ale wyciągnęłam lewą dłoń uśmiechając się lekko.
-Drugą..-Mruknął, a ja westchnęłam, chyba to mu się nie spodobało.
-Nic mi nie jest.-Szepnęłam, a brunet patrzył nadal na mnie nie wierząc.
- W takim razie pokaż rękę.-Naciskał dalej, aż w końcu zrezygnowana wyciągnęłam prawą dłoń w jego stronę.
-To tylko lekki rozcięcie.-Tłumaczyłam, a Edward spojrzał na mnie karcąco.
-Trzeba to opatrzyć.-Powiedział, na co jęknęłam.
Edward
PRZEPRASZAM

poniedziałek, 13 marca 2017

Od Naomi C.D Adrienne

Popatrzyłam na dziewczynę z udawanym zdziwieniem.
- Sorry, że na ciebie wpadłam, ale teraz muszę iść się przebrać - powiedziałam szybko i bez większych nieporozumień skierowałam się do swojego pokoju. Weszłam do tych jakże pięknych czterech ścian i wyszukałam coś godnego ubrania - padło na całkiem ładną, jeansową bluzę. Naciągnęłam ją na siebie, ówcześnie ściągając poprzednią. Kiedy już mój wygląd doszedł do ładu, sypnęłam trochę karmy Abi i wybiegłam z budynku. Nie, nie miałam zamiaru wracać do miejsca wypadku, lepiej było ukryć się gdzieś, gdzie jej nie znajdę.
Kiedy szybkim krokiem podążałam do stajni, nie zauważyłam stojącej przede mną Adrienne i kolejny raz się z nią zderzyłam. To mój pech, moje przeznaczenie?! Obie runęłyśmy na uklepaną ziemię. Szybko się podniosłam, wrzucając na siebie jak najbardziej przepraszający uśmiech. Już miałam coś do niej skierować i szybkim krokiem wyminąć, ale nagle coś przyszło mi do głowy. Po co mam ciągle ją omijać, z nienawiścią? Może los chce, żebym w końcu zaprzyjaźniła się z tą dziewczyną, bo przecież nawet w charakterze jest do mnie podobna, myślę, że jestem osobą, której przyjdzie jej to najłatwiej. Więc zamiast wykonywać plan A "szybka ewakuacja z miejsca wypadku" postanowiłam skręcić na plan B "próba przyjaźni".
- Przepraszam, nie zauważyłam cię, kolejny raz - uśmiechnęłam się lekko - A może, zamiast ciągle się omijać, uśmiechnęłybyśmy się do siebie i przynajmniej spróbowały się polubić? Zawsze znajdą się dwa konie, na których można wybrać się na "zabliźniającą" przejażdżkę.

Nie wiem, co ja mam tu napisać, zabijesz mnie. Ale pewnie już i tak nie odwiedzisz tego bloga... :(
Adrienne?

niedziela, 12 marca 2017

Od Cassandry- Zakup konia

Zatrzasnęłam mosiężne, drewniane drzwi i zarzuciłam lekko za duży kaptur na głowę. Pogoda o tej porze roku potrafiła dać nieźle w kość... Raz wiało, innym razem lało, humorki niczym u kobiety w ciąży. Wywróciłam oczami i westchnęłam cicho, wkraczając na dziedziniec.
Włożyłam przemarznięte dłonie do kieszeni spodni i przyspieszyłam kroku, chcąc jak najszybciej dotrzeć przed stajnię, tym razem nie powinnam się spóźnić. Nerwowo zerknęłam na wyświetlacz komórki, chcąc sprawdzić godzinę, dochodziła 15. Uśmiechnęłam się pod nosem, chyba nigdy nie byłam tak punktualna. Wciągnęłam spory haust powietrza, starając się opanować szalejące we mnie emocje. Przerażenie mieszało się z podekscytowaniem... czy to w ogóle możliwe? Na to pytanie nawet nie miałam czasu sobie odpowiedzieć, ponieważ kątem oka zauważyłam przyczepę stojącą na podjeździe... no to pięknie.
Kobieta w eleganckich, skórzanych oficerkach rzuciła mi pogardliwe spojrzenie, a następnie pokręciła głową z rozczarowaniem, wbiłam wzrok w ziemię
- Znowu spóźniona...- westchnęła, a ja w ostatniej chwili ugryzłam się w język, ratując się przed urażeniem jej zacnego majestatu. W końcu to ona przyjechała wcześniej... ja byłam na czas
- Wybacz ciociu, starałam się jak mogłam- burknęłam cicho i posłałam jej przepraszające spojrzenie
Nadal nie mogłam uwierzyć, że ciocia Melanie przyjechała do mnie osobiście... i do tego wzięła ze sobą konia, teoretycznie MOJEGO konia. Od natłoku wrażeń zakręciło mi się w głowie... wspominałam już, że jestem anemiczką?
Niesmak z jej twarzy zniknął jeszcze szybciej niż się pojawił, Boże... czy ona się uśmiechnęła? Ktoś ją podmienił... innej opcji nie było.
- Oh, Cass tak wyrosłaś. I nareszcie normalnie wyglądasz!- niemal krzyknęła, na co jęknęłam
Faktycznie... włosy już dawno przestały być niebieskie, kolczyk z wargi zniknął, a ubrania są emm... normalne? Stare czasy...
- Wzięłam się trochę za siebie- skomentowałam, bacznie obserwując jak stajenny otwiera przyczepę
Nie wiedziałam o tym koniu zbyt wiele. Ma na imię Beleth, jest kary i cholernie wysoki. To ostatnie jakoś do mnie nie przemawiało.
I wtedy w końcu dane mi go było zobaczyć... Był niesamowity, jego ciemna sierść niemal lśniła w słońcu, które rozpaczliwie próbowało przebić się przez kłębiące się chmury. Owszem, jego rozmiar był dość konkretny, aczkolwiek posturę miał raczej smukłą. Gdy przekręcił łeb w moją stronę, prychnął naturalnie, a następnie odwrócił się w kierunku ciotki i zaczął skubać jej zapewne kosztujący fortunę płaszcz. Uśmiechnęłam się promiennie i postanowiłam podejść. Właśnie, na postanowieniu się skończyło, ponieważ zaczepiłam czubkiem buta o jakiś kamień i runęłam w dół... przeklęta grawitacja! Na szczęście w ostatniej chwili udało mi się chwycić ogrodzenia i uratować przed konkretnym poniżeniem. Gdy upewniłam się, że ciotka nie widziała mojego balansowania i dzikich pląsów, poprawiłam zwichrzone włosy i odważniej podeszłam do ogiera. Pogładziłam jego aksamitne chrapy i wyszczerzyłam zęby w uśmiechu zwycięstwa. I kto by się spodziewał, że kiedykolwiek stanę się właścicielką, a zarazem opiekunką dla wierzchowca?
- Mam nadzieję, że o niego zadbasz...
- Obiecuję...- szepnęłam i poklepałam ogiera po ciepłej szyi- Słyszałeś Beleth? Teraz siedzimy w tym bagnie razem- prychnęłam i ruszyłam do budynku z uniesioną wysoką głową, prowadząc potężnego karosza za sobą

Koń Cassandry - Beleth


Imię: Beleth
Wiek: 6 lat
Płeć: Ogier
Rasa: Koń hanowerski
Charakter: Bel jest dość sympatyczny i przyjazny. Czasami jednak miewa swoje humorki i potrafi nieźle zaleźć komuś za skórę. Jest okropnie ciekawski, nie ma miejsca, którego nie zechciałby zbadać osobiście. Cechuje go duża cierpliwość i opanowanie.
Historia: Beleth pochodzi z dobrej hodowli, a w genach ma niejednego triumfatora skoków, czy WKKW. Jednak po drobnym wypadku, oraz bankructwie stadniny, wraz z większością koni trafił do handlarza. Jego los był niepewny, a pochodzenie zostało zupełnie zapomniane. Koń to koń, kto by rozwodził się nad jego przeszłością. Predyspozycje Bel'a zostały zauważone przez Melanie, ciotkę Cassandry, która w tym karoszu dojrzała idealnego kompana dla swojej chrześnicy. I właśnie w ten sposób ogier trafił do Cass, aby stać się jej przyjacielem na całe życie...
Specjalizacja: WKKW
Status: -
Pochodzenie:
Ojciec: Klingenthal
Matka: Planica
Właściciel: Cassandra Morgenstern

sobota, 11 marca 2017

Od Luke'a C.D Holiday

- Niech się zastanowię... - przybrałem minę zmęczonego życiem filozofa, zupełnie tak, jakbym zmagał się z jakimś ciężkim życiowym problemem, albo co najmniej z decyzją, którą zaważyć mogła o moim dalszym, nieuniknionym chcąc nie chcąc życiu. Marszcząc nieco swe czoło, a to z racji świecącego słońca, a to z niebywale poważnej sytuacji, zacząłem rozmyślać nad odpowiedzią, której Holiday oczekiwała z wymalowanym zainteresowaniem. Za pewne sądziła, że uraczę ją głęboką myślą, która z całą pewnością odmieni jej już nadpsuty dzień, z racji tego, że zabrakło jej ulubionego, czekoladowego smaku. Miałem zamiar uraczyć ją zdaniem, które z całą pewnością sprawi, że weźmie mnie za jeszcze większego idiotę, niż nawet w rzeczywistości byłem. Może wreszcie wyjdzie szydło z worka? Taki Luke straszny, jakim go malują. Sprawdzało się w każdym przypadku. - Może taka, w której nie ma brązowej, ale za to jest biała? - odparłem lekko się uśmiechając, zupełnie tak, jakbym był dumny ze swojej wypowiedzi. Prostując się lekko na wżynającej mi się w uda ławce, wypiąłem swą klatkę piersiową na tyle do przodu, że porównać można było mnie jak do jakiegoś rzymskiego herosa, których to pełno było wizerunków w książkach opisujących historię, zwłaszczą tą starożytną. Nie wiedząc, właściwie dlaczego tak zareagowała, spoglądałem kątem oka na Holiday, która to znów śmiała się do rozpuku. Na dobrą sprawę, mogła w końcu uświadomić sobie, z kim się zadaje - z nieco wyższym od niej blondynem, który właśnie udaje, że zabłysnął w jakimś niezwykle ważnym towarzystwie. Mógł też wystarczyć jej fakt, że nieopodal rosną fioletowe kwiatki, co niewątpliwie było powodem do tego, aby dostać kolejnej, popołudniowej już głupawki. Z tą dziewczyną chyba wszystko było prawdopodobne i co więcej, nie zdziwiłbym się, gdybym znowu zrobił przy niej coś głupiego. Była jak wirus, który za każdym razem atakował z coraz to większym natężeniem, z tym, że za następnym coraz to gorzej w skutkach.
- Jaki Ty jesteś śmieszny... - prychnęła w końcu, odwracając swą rudowłosą głowę w moją stronę, wciąż nie mogąc opanować spazmatycznego śmiechu, który jak mi się zdawało, zdążył ogarnąć ją już całą. Śmiałem zarykować nawet, że była pod wpływem jakichś środków odurzających, albo czegoś równie mocnego, co wpływać by mogło na jej postrzeganie otoczenia i zaburzenia świadomości. Była nieco oderwana od tego wszystkiego, co działo się wokół, choć mogło być i tak, że tym razem to ja pominąłem jakiś istotny, a przy tym śmieszny szczegół, który mógł doprowadzić Holiday do takowego stanu.
- Luke, naprawdę niczego nie poczułeś? - bladooka powstrzymała się nieco od dalszych dygresji, wbijając lekko swe zęby w dolną wargę tak, aby przynajmniej chwilowo pohamować swoje nagłe rozbawienie czymś, co kompletnie dla mnie było niejasne.
Wbijając we mnie swój wzrok, w końcu parsknęła po raz ostatni śmiechem, wgryzając się w najbliższy kawałek swego nienaruszonego jeszcze wafelka.
- Nie, nie, nie... - jęknąłem przeciągle, uświadomiwszy ledwo sobie, o co najprawdopodobniej rozchodziło się rudowłosej. Najwidoczniej zapomniałem, że jeszcze chwilę wcześniej dzierżyłem w ręce loda, bowiem nawet nie zauważyłem tego, jak wafelek wyślizgnął się z mych rąk, spadając wprost na nogawkę moich spodni. Chowając twarz w obie dłonie, dopiero wtedy poczułem, jak chłodna substancja wciera się w cienki materiał, docierając niemalże do mojej nogi, co do najprzyjemniejszych uczuć nie należało. Podczas gdy Holiday znowu niemalże tarzała się po ławce, ja ubolewałem mocno nad tym, że straciłem coś tak cennego i to w dodatku bezpowrotnie - choć z początku miałem jeszcze nadzieję na to, że uda mi się kupić jeszcze jedną gałkę, ostatecznie stanęło na tym, że samochód odjechał, zanim nawet zdążyłem na dobre poderwać się z siedzenia. Nie liczyły się nawet spodnie, bo przy takim skwarze z łatwością mogły wyschnąć, ale cenny był dla mnie niemalże lek na schłodzenie, którego resztki spoczęły w spokoju na rozgrzanym asfalcie.
- No i co teraz? - westchnąłem głośno, jakby zupełnie mając nadzieję na to, że dziewczyna udzieli mi poprawnej i wyczerpującej odpowiedzi. Owszem, jej śmiech był wymowny, ale nie na tyle, abym gotów był jej odpuścić.
- Wiem tylko tyle, że... - przerwała na chwilę swój stan rozbawienia, zauważywszy, że jej ocalały lód zachwiał się niebezpiecznie, a co więcej - mało brakowało, aby skończył podobnie jak mój, zmarłszy tragicznie. -...ta biała czekolada wcale nie jest taka zła, jak myślałam! - odparła rozwesolona, ciesząc się najwidoczniej z rozwoju sytuacji i tego, że mój wybór okazał się być jednakże trafny. Słuchałem tego z nieukrywaną pustką i żalem, że moje jedyne ukojenie na ten chłodny dzień umarło przeze mnie, tuż obok mych nóg a ja nie zrobiłem niczego, co mogłoby je uratować.
- Dobra, chyba mam pomysł - wstałem w końcu z miejsca, przypatrując się Holiday, która najwidoczniej nie zamierzała pójść w moje ślady. Wyglądało na to, że nie spodziewała się mojego szatańskiego planu, który miał wymagać od niej nieco większego zaangażowania, niż aktualnie zamierzała sobą ofiarować. - Tylko wiesz, raczej Cię to nie pocieszy - musiałabyś wstać już teraz, jeśli chcemy wrócić do akademika o normalnej porze - dodałem chwilę później, palcem stukając na godzinę ukazaną na wyświetlaczu mego telefonu, który podstawiłem jej niemalże pod sam nos. Z początku, jak to zresztą miała w zwyczaju, nie zamierzała się nigdzie ruszyć, nawet jeśli oznaczałoby to ostateczność, w której zostawiłbym ją pośrodku wsi na pożarcie wiejskim psom.
- Nie mam najmniejszego zamiaru ruszać gdziekolwiek swych krótkich nóżek - parsknąłem śmiechem na wypowiedziany przez nią epitet, podczas gdy ona kończyła jedzenie ostatnich okruszków swego niknącego w oczach wafelka. Gdy tylko miała wolne ręce, skrzyżowała je na swych ramionach, obruszona obracając swą drobną twarz w drugą stronę. Prychnąłem na to, bez większego wahania podnosząc ją na ręce. Tym razem nie zyskała takiego przywileju i, zamiast tak jak wcześniej wylądować na mych plecach, przewieszona została przez me lewe ramię, przez co miała dużo mniejsze pole do ewentualnego manewru.
- Nie puścisz mnie, prawda? - dopiero po kilkunastu minutach postanowiła się uspokoić, bowiem wcześniej zachowywała się tak, jakby gotowa była odgryźć mi rękę, którą ją obejmowałem, tylko po to, aby zeskoczyć z mego ramienia i potuptać w kierunku, który wydawałby się jej słuszny. Ostatecznie jednak, prawdopodobnie zawładnęło nią lenistwo i możliwość darmowego przemieszczania się do miejsca, które według moich obliczeń wcale nie było już tak daleko. Z racji jednak, że moja orientacja w terenie była równie zgubna, co i ta, którą szczyciła się rudowłosa, istniało prawdopodobieństwo, że źle wykalkulowałem pozostałą nam odległość.
- Tak, skąd wiedziałaś? - uśmiechnąłem się cwanie, szykując się już przed niespodziewanym ruchem, którym to postanowiłem nieco wystraszyć dziewczynę, która jak się zdawało, zdążyła się już uspokoić. Po chwili więc, nie zwlekając już ze swym infantylnym pomysłem ani minuty dłużej, zachwiałem się znacznie, symulując swe rzekome potknięcie. Holiday na to wbiła mocno swe dłonie w moją łopatkę, za pewne szykując się na upadek, który według wszelkich praw fizycznych powinien niedługo później nastąpić. Jakie było jej zdziwienie, kiedy nagle odzyskałem wszelkie równowagi nie-równowagi, a jej twarz nie pocałowała czekającego na to asfaltu.
- Jesteś taaaki przewidywalny...- wywróciła swymi oczyma, kiedy pozwoliłem jej bezpiecznie zsunąć się z mego ramienia, robiąc to już pod przystankiem, gdzie zamierzałem przeczekać z nią na najbliżej kursujący autobus. Wydawała się być nieco obrażona, a już na pewno nie wdzięczna za to, że nie kazałem ruszyć jej swych czterech liter, ani nawet nie nadwyrężać żadnej z jej czterech kończyn. Tak czy inaczej, naburmuszona wypatrywała pojazdu, którego numer wcześniej nakazałem jej zakodować, uprzednio studiując wywieszony nieopodal rozkład jazdy. Kiedy ten w końcu nadjechał, obróciła się do mnie na pięcie, świdrując mnie nieznoszącym sprzeciwu wzrokiem. - Nie mam zielonego pojęcia, gdzie zamierzasz mnie wywieźć, ale obiecaj mi, że zaraz po mojej śmierci wykopiesz mi spory, z dostępem do internetu dołek.
Śmiejąc się na jej słowa, popchnąłem ją nieco w stronę autobusu, którego drzwi otworzyły się naprzeciwko nas. Swoją drogą, nie potrafiłem ukryć swojego zdziwienia, kiedy pojazd nie rozleciał się doszczętnie przy gwałtowniejszym hamowaniu.
Nie tylko ogólny stan autobusu pozostawiał sporo do życzenia. Nie dość, że opony były najprawdopodobniej zmęczone swym życiem, to w dodatku w środku było tyle ludzi, że śmiało mogłem stwierdzić, że przekroczona niemalże dwukrotnie została maksymalna waga, którą jest w stanie ze sobą pociągnąć. Tak czy inaczej, nie mieliśmy zbytnio innej opcji, niż zapakować się do środka i znaleźć sobie dogodne miejsce, najlepiej takie, w którym nikt nie wisiałby nad naszym ramieniem, sugerując, że zabieramy komukolwiek skażone już powietrze.

Od Cavan'a C.D Oriane

Rzeczywiście. Dziewczyna wyglądała jakby miała co najmniej mocną migrenę. Przeklnąłem się w duchu za to, że tak późno to dostrzegłem.
- Mi też się podobało - uśmiechnąłem się w odpowiedzi - Bardzo źle się czujesz? - spytałem po chwili. Tym pytaniem, wprawiłem dziewczynę w zakłopotanie. Przez chwilę, między nami zapanowała cisza, jakby Oriane zastanawiała się nad stanem swojego zdrowia.
- Bywało gorzej, jakoś to przeżyję - uśmiechnęła się słabo, wypowiadając te słowa. Wstałem po chwili z jej łóżka.
- Przyniosę ci jakieś tabletki i herbatę, ty odpoczywaj. Najlepiej idź spać - ruszyłem do drzwi. W kuchni, przeznaczonej dla nas, czyli osób zamieszkujących akademię, nie zastałem nikogo. Widocznie większość osób spędzała czas na dworze, rozkoszując się ostatnimi promieniami słońca tego dnia. Sam pewnie też bym tam teraz był, ale Oriane potrzebowała pomocy. Może nie tyle co pomocy, ponieważ jakoś na pewno by jej się udało pójść po upragniony napój, ale poszło by jej to na pewno bardziej ślamazarnie niż mi. Na miejscu, zrobiłem jej malinową herbatę, a później odwiedziłem jeszcze pokój w poszukiwaniu tabletek, co zajęło mi dobrych parę minut, ponieważ od samego przyjazdu do akademika aż do dnia dzisiejszego, nie zażywałem ich jeszcze ani razu, ponieważ zazwyczaj potrzebne leki brałem od pielęgniarki, albo nie były mi do niczego potrzebne. Kiedy już udało mi się znaleźć upragnione rzeczy, najszybciej jak mogłem, co nie było łatwe, ponieważ w ręku trzymałem kubek z gorącą herbatą, który przy każdym kroku, niebezpiecznie się chwiał, przez co wrzątek o mało, parę razy nie wylał się na świeżo, jak mniemam, umytą podłogę.
A kiedy już po parunastu minutach, długiej wędrówki,która zdawała się nie mieć końca, kierując się z kuchni, do mojego pokoju, aż do lokum czarnowłosej, zastałem ją w środku, śpiącą smacznie w towarzystwie ogromnej ilości poduszek i kołdry, przytulającej się do telefonu. Choć do tej ostatniej rzeczy nie byłem do końca pewny, ponieważ dziewczyna skutecznie mi ją zasłaniała. Nie mając żadnych rzeczy do roboty, westchnąłem cicho, a rzeczy położyłem na niewielkim stoliku nocnym. Mój plan nie zakładał tego, że mogę ją spotkać, smacznie śpiącą, dlatego gdybym wiedział nie przyniósłbym jej parującej herbaty.
Trudno, będzie musiała pić zimną, albo po prostu będę musiał pójść jeszcze raz... Po chwili obserwowania Oriane, wyszedłem i skierowałem się w kierunku dworu. Zbliżała się godzina 19, a ja dość wyczerpany, ale i rozbudzony wyszedłem na świeże powietrze. Jakiś czas, którego za nic nie umiałem określić, ponieważ zgubiłem się już chwilę po siedzeniu na zimnym płocie, zastanawiałem się, co jakiś czas tylko zmieniając pozycję, ponieważ żadna nie była dla mojego tyłka wygodna. Po jakimś nieokreślonym czasie, spędzonym na wpatrywaniu się głupio w horyzont i łapaniu ostatnich tego dnia promieniach słońca, znudziło mi się to i po raz kolejny tego dnia, skierowałem się do mojego pokoju. Dopiero tam z ulgą, umyłem się szybko, rzuciłem się na łóżko i odjechałem w kolorowe sny.
~*~
Nic mi się nie śniło. Albo przynajmniej tak mi się wydawało. Z lekkim żalem przywitałem nowy tydzień, czując lekką tęsknotę za upragnionym weekendem, który minął zdecydowanie za szybko. Choć czas spędzony w sobotę i niedzielę, na pewno nie mogłem uznać za stracony, ponieważ zakupy z Oriane zaliczały się zdecydowanie do tych najlepiej spędzonych godzin w tym tygodniu. Nie narzekałem na jazdę konną, ponieważ sprawiała mi ona niemałą przyjemność, ale była to rutyna, którą rzadko przerywałem. W końcu kiedy udało mi się wygrzebać z łóżka o dość sensownej godzinie, ubrałem się jak najszybciej, byle by tylko zdążyć przed śniadaniem do czarnowłosej, aby sprawdzić jak się miewa. Zapukałem dość cicho do drzwi, mając nadzieję jej nie zbudzić, ale na moje szczęście okazało się, że Oriane prawdopodobnie juz od dawna nie śpi. Sączyła zimną herbatą, którą poprzedniego wieczoru ją uraczyłem.
- Smakuje ci taka zimna? - zapytałem ze śmiechem, obserwując jak dziewczyna co jakiś czas krzywi się, ponieważ zimno niekoniecznie wspomagało jej organizm w chorobie - Jak chcesz to jak będę wracał ze śniadania to ci nową przyniosę? - dziewczyna drgnęła i odwróciła się z słabym uśmiechem przyklejonym na twarzy w moją stronę.
- Tak? - jej zainteresowanie nagle wzrosło i zaczęła mnie uważnie słuchać.
- Owszem. Ale najsampierw muszę zjeść śniadanie. Głodny jestem - pogłaskałem się po brzuchu - Ale obiecuję, przyniosę ci herbaty! - zrobiłem wyznaczony gest.
Rozmawialiśmy chwilę jeszcze, ale po jakimś czasie, przeprosiłem ją i ruszyłem w kierunku stołówki, modląc się, że Anabell już tam dotarła i zajęła miejsca, ponieważ przyszedłem chwilę za późno. Na moje szczęście, moja czarnowłosa przyjaciółka już tam czekała i zajęła nam dwuosobowy stolik, co przyjąłem z niemałą ulgą. Zjadłem szybko to, co pierwsze rzuciło mi się w oczy. Czyli niekoniecznie udane trzy kanapki z serem. Zwinąłem jedną herbatę z stołówki i coś jeszcze, żeby dać Oriane. Kiedy udało mi się wyjść z środka, uciekając przy okazji przed karcącym spojrzeniem pewnej kobiety, która jak nic się na mnie uwzięła i patrzyła na mnie co najmniej jakbym był złodziejem najwyższej klasy, w końcu po jakimś czasie, znudziło jej się to zajęcie i po prostu wróciła do dalszego sprzątania.
Kiedy udało mi się dotrzeć do drzwi Oriane, co zajęło mi kolejną dobrą chwilę, zapukałem, ale kiedy pociągnąłem za klamkę, okazały się być zamknięte na klucz i musiałem słuchać jak dziewczyna przemieszcza się dość głośno w kocu, przeklinając co chwila, kiedy to koc zaczepiał się o jakąś rzecz. W końcu po długich zmaganiach, udało jej się otworzyć drzwi. Jej twarz natychmiast się rozpromieniła, jak zobaczyła parującą herbatę w mojej dłoni.
- O matko! Dziękuję! - nie mogła za wszelką cenę pohamować uśmiechu na twarzy i już po chwili kubek znajdował się w jej rękach, a ona sama szła przez pokój, kierując się z powrotem do łóżka. Zaśmiałem się widząc jej reakcji na kubek.
- Bardzo źle się czujesz? - zapytałem po chwili, kiedy już wiedziałem, że nasyciła swój wzrok widokiem herbaty.
- Już nie tak źle - podmuchała chwilę do kubka i po chwili upiła mniejszy łyk - W każdym razie, straznie ci dziękuję!
Siedzieliśmy jeszcze chwilę w ciszy. Ja uśmiechałem się pod nosem, na widok rozradowanej koleżanki. Ona w tym czasie, zażyła jeszcze jedną tabletkę. W końcu, kiedy moj niecierpliwość dała o sobie znać, wstałem z łóżka i zacząłem chodzić po pokoju, nie magąc usiedzieć za wszelką cenę na krześle.

Ori? Łapaj ten szajs...

środa, 8 marca 2017

Zaległe punkty i losowanie

Jest i upragniona punktacja! Bardzo dziękuje Esmie za pomoc, z pozostałych adminow odzew był tylko od Naomki, która się wytłumaczyła. Pozostałych proszę o kontakt.

Lily = 24 pkt
Armin = 4 pkt
Noah = 4 pkt (':
Alexandra = 16 pkt
Edward = 12 pkt
Holiday = 56 pkt
Cavan = 64 pkt
Ryan = 12 pkt
Helen = 0 pkt
Irma  = 44 pkt
Esma = 32 pkt
Hache = 16 pkt
Hayley = 0 pkt
Naomi  = 8 pkt
Aleksander = 112 pkt
Caleb = 0 pkt
Jennefer = 0 pkt
Vivian = 4 pkt
Lotte = 0 pkt
Daniel = 12 pkt
Jade = 112 pkt
Castiel = 4 pkt
Jonathan = 40 pkt
Marcy = 4 pkt
Olivia = 4 pkt
Luke = 52 pkt
Aeva = 4 pkt
Anabell = 44 pkt
Abihraj = 4 pkt
Thomas = 12 pkt
Ivan  = 20 pkt
Oriane  = 12 pkt
Cassandra = 20 pkt
Will = 32 pkt
Phoebe = 8 pkt
Shawn = 12 pkt
Sasha = 20 pkt
Eve = 12 pkt
Lea = 12 pkt
Miyuki = 8 pkt
Aline = 8 pkt
Arzayela = 8 pkt

Punkty w najbliższym czasie podliczymy.

Co do losowania, konia otrzymuje osoba, która powyżej ma min. 10 pkt oraz wcześniej nie posiadała własnego konia, numerki:
(wszystkie numerki przydzieliłam losowo)

1. Cavan
2. Aleksander
3. Daniel
4. Jade
5. Johnatan
6. Luke
7. Anabell
8. Thomas
9. Ivan
10. Cassandra
11. Will
12. Sasha
13. Eve
14. Lea
15. Ryan
16. Shawn



Konika otrzymuje... CASSANDRA! Gratulujemy i prosimy w najbliższym czasie przesłać formularz.

To na razie tyle, dziękuje za wytrwanie do końca :3 Zawody podtrzymuje, pojawią się niebawem,
życzę miłego dnia,
Helen