niedziela, 12 marca 2017

Od Cassandry- Zakup konia

Zatrzasnęłam mosiężne, drewniane drzwi i zarzuciłam lekko za duży kaptur na głowę. Pogoda o tej porze roku potrafiła dać nieźle w kość... Raz wiało, innym razem lało, humorki niczym u kobiety w ciąży. Wywróciłam oczami i westchnęłam cicho, wkraczając na dziedziniec.
Włożyłam przemarznięte dłonie do kieszeni spodni i przyspieszyłam kroku, chcąc jak najszybciej dotrzeć przed stajnię, tym razem nie powinnam się spóźnić. Nerwowo zerknęłam na wyświetlacz komórki, chcąc sprawdzić godzinę, dochodziła 15. Uśmiechnęłam się pod nosem, chyba nigdy nie byłam tak punktualna. Wciągnęłam spory haust powietrza, starając się opanować szalejące we mnie emocje. Przerażenie mieszało się z podekscytowaniem... czy to w ogóle możliwe? Na to pytanie nawet nie miałam czasu sobie odpowiedzieć, ponieważ kątem oka zauważyłam przyczepę stojącą na podjeździe... no to pięknie.
Kobieta w eleganckich, skórzanych oficerkach rzuciła mi pogardliwe spojrzenie, a następnie pokręciła głową z rozczarowaniem, wbiłam wzrok w ziemię
- Znowu spóźniona...- westchnęła, a ja w ostatniej chwili ugryzłam się w język, ratując się przed urażeniem jej zacnego majestatu. W końcu to ona przyjechała wcześniej... ja byłam na czas
- Wybacz ciociu, starałam się jak mogłam- burknęłam cicho i posłałam jej przepraszające spojrzenie
Nadal nie mogłam uwierzyć, że ciocia Melanie przyjechała do mnie osobiście... i do tego wzięła ze sobą konia, teoretycznie MOJEGO konia. Od natłoku wrażeń zakręciło mi się w głowie... wspominałam już, że jestem anemiczką?
Niesmak z jej twarzy zniknął jeszcze szybciej niż się pojawił, Boże... czy ona się uśmiechnęła? Ktoś ją podmienił... innej opcji nie było.
- Oh, Cass tak wyrosłaś. I nareszcie normalnie wyglądasz!- niemal krzyknęła, na co jęknęłam
Faktycznie... włosy już dawno przestały być niebieskie, kolczyk z wargi zniknął, a ubrania są emm... normalne? Stare czasy...
- Wzięłam się trochę za siebie- skomentowałam, bacznie obserwując jak stajenny otwiera przyczepę
Nie wiedziałam o tym koniu zbyt wiele. Ma na imię Beleth, jest kary i cholernie wysoki. To ostatnie jakoś do mnie nie przemawiało.
I wtedy w końcu dane mi go było zobaczyć... Był niesamowity, jego ciemna sierść niemal lśniła w słońcu, które rozpaczliwie próbowało przebić się przez kłębiące się chmury. Owszem, jego rozmiar był dość konkretny, aczkolwiek posturę miał raczej smukłą. Gdy przekręcił łeb w moją stronę, prychnął naturalnie, a następnie odwrócił się w kierunku ciotki i zaczął skubać jej zapewne kosztujący fortunę płaszcz. Uśmiechnęłam się promiennie i postanowiłam podejść. Właśnie, na postanowieniu się skończyło, ponieważ zaczepiłam czubkiem buta o jakiś kamień i runęłam w dół... przeklęta grawitacja! Na szczęście w ostatniej chwili udało mi się chwycić ogrodzenia i uratować przed konkretnym poniżeniem. Gdy upewniłam się, że ciotka nie widziała mojego balansowania i dzikich pląsów, poprawiłam zwichrzone włosy i odważniej podeszłam do ogiera. Pogładziłam jego aksamitne chrapy i wyszczerzyłam zęby w uśmiechu zwycięstwa. I kto by się spodziewał, że kiedykolwiek stanę się właścicielką, a zarazem opiekunką dla wierzchowca?
- Mam nadzieję, że o niego zadbasz...
- Obiecuję...- szepnęłam i poklepałam ogiera po ciepłej szyi- Słyszałeś Beleth? Teraz siedzimy w tym bagnie razem- prychnęłam i ruszyłam do budynku z uniesioną wysoką głową, prowadząc potężnego karosza za sobą

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)