poniedziałek, 31 grudnia 2018

Od Gai C. D Camille - Świąteczne obozy


Spojrzałam zaniepokojona na Camille'a, który położył swoją dłoń na klamce od drzwi. Czy to możliwe, żebyśmy mieli problemy? A może któryś z uczniów na nas doniósł? Ale, nawet jeżeli rzeczywiście mamy problemy, to lepiej jest otworzyć drzwi, za którymi może stać jakiś nauczyciel, lub co gorsza, dyrektor. Inaczej owe problemy mogą stać się jeszcze większe.
- Może otwórz. - powiedziałam, odrywając dłoń od sierści Nerona. - Tak, zdecydowanie, możesz otworzyć.
Zielonooki pokiwał głową, po czym otworzył drzwi. Za nimi stała znana w całej akademii kobieta – Rose. Jej zmartwiona mina zdradzała, że coś jest nie tak. Gdy tylko zobaczyła, że droga do pokoju jest wolna, wbiegła do niego z szybkością konia wyścigowego. Ghost widząc ją, a może, z jaką prędkością pędzi, wskoczył na łóżko Any.
- Oj, moi kochani! - wykrzyczała. - Już lepiej się czujecie?
Zmarszczyłam brwi, zbytnio nie wiedząc, skąd ona takie rzeczy wie. Że w ogóle „źle się czuliśmy”.
Już miałam zacząć tłumaczyć wszystko dyrektorce, jednak Camille był szybszy. Na jego twarzy pojawiła się mina, która miała zdradzać, że rzeczywiście jego samopoczucie nie jest najlepsze.
- Można tak powiedzieć. Wcześniej okropnie bolały nas brzuchy…- wyznał kobiecie.
Brunetka zaczęła nas pytać, czy na pewno wszystko jest w tej chwili dobrze i czy może nie potrzebujemy pomocy lekarskiej. Przy pytaniach o szpital, czy lekarzach, musiałam mocno się powstrzymać, by się nie zaśmiać. Z wyrazu twarzy mojego kolegi wywnioskowałam, że on tak samo. Koniec końców udało nam się przejść test Elizabeth Rose.
- Dobrze, że jest wam lepiej, bo mam do was pewną prośbę. - zaczęła. - Jak wiecie, wczoraj do akademii przyjechały dzieci na obóz zimowy.
Słuchając dyrektorki, gładziłam Nerona po sierści, lub drapałam za uchem. Jak się okazało, Rose potrzebowała pomocy z dzieciakami.
- Wraz z panią Cecylią i dzieciakami, mieliśmy iść na małą sesję zdjęciową kończącą obóz. W lesie. - powiedziała, po czym przewróciła oczami i podrapała się po głowie. - Ale muszę pojechać wraz z mężem na zakupy, lodówka na wigilię świeci pustkami.
Pokiwałam głową, nadal nie wiedząc, o co chodzi.
- Może wy chcielibyście pójść, zamiast mnie? Wzięlibyście dwa konie – Blancę, Ametysta. W grupie są osoby mające po siedem lub osiem lat.
Czy mam ochotę iść z małymi dziećmi, instruktorką, kucykami, Camille'em, i aparatem, do lasu? Nie jestem pewna. Ale wiem, że Rose nie przyjmie innej odpowiedzi niż twierdzącej. Będzie nas torturować, jeśli się nie zgodzimy. Chociaż tak sądzę.
Spojrzałam na Camille'a, który nie był zbyt przekonany do tego pomysłu. Gdy ten spojrzał się na mnie, ja pokiwałam stanowczo głową, an co ten wzruszył ramionami. Uznajmy, że oboje się zgadzamy.
- Dobrze, proszę pani. - odpowiedziałam, a na twarzy kobiety pojawił się łagodny uśmiech. - O której godzinie mamy być w stajni?
- Za mniej więcej pół godziny, powinniście zacząć przygotowywać konie. Chociaż dużo do roboty nie macie, wyczyścić, okiełznać, założyć derki i ewentualnie zapleść ogony i grzywy. Pani Frau przypilnuje dzieciaków, które aktualnie biorą udział w zajęciach na temat żywienia, w świetlicy. Więc, za godzinę pewnie wyruszycie.

~-~

- Czy tylko mi nagle zachciało się wyjść na spacer? - spytałam się Camille'a, już w drodze do stajni.
Zielonooki parsknął śmiechem. Uniosłam lekko brwi.
- Tak, chyba tylko tobie. - odparł. - Co do koni, którego chcesz wziąć?
Wzruszyłam ramionami.
- Mi jest obojętnie. - powiedziałam. - Więc wybieraj.
Chłopak uśmiechnął się lekko.
- Mogę wziąć Blancę? Rzadko na niej jeżdżę, a chętnie się z nią zapoznam.

Tak więc, po ustaleniu, że ja biorę Ametysta, a Camille Blancę, ruszyliśmy dalej żwawym krokiem do stajni. Będąc tam, poszliśmy do siodlarni po derki, ogłowia i jakieś szczotki do czyszczenia. Szukając derki haflingera, napotkałam bardzo ciekawy komplet, składający się z derki, nauszników, owijek i kantara. Właściwie, to dwa komplety, które wyglądały na dobre dla kucyków. Były właściwie identyczne. Oba miały czerwone derki z białymi, grubymi lamówkami. Owijki były również biało czerwone, tak samo, jak kantary. Jednak nauszniki były cudowne. Jedne, również były biało czerwone, jednak koń dzięki nim mógł się przemienić renifera, z powodu cudownych, białych rogów! Drugie nauszniki, to właściwie nie były nauszniki. Czapka świętego mikołaja! Gdy wszystko dokładnie przeanalizowałam, pisnęłam.
- Camille, chodź tuuu!
Chłopak podszedł do mnie, a ja pokazałam mu oba komplety. Spojrzał się na mnie zaskoczony, po czym spytałam się go:
- Co ty na to? Mógłbyś wziąć ten reniferowy dla Blanci, a Père Noël, pójdzie dla Ametysta.
Zielonooki szybko się zgodził i już po chwili rozeszliśmy się do swoich koni. Razem z derkami itd. oraz szczotkami. Gdy znalazłam się przy boksie Ametysta, na przywitanie rzuciłam głośne „Ello”, po czym weszłam do jego boksu.

~-~

- Dzieci, poznajcie Gaię i Camille'a. Oni przygotowali dla was kucyki na sesję. - przedstawiła nas dzieciom Frau. - Gaiu, Camille, to jest grupa, która będzie uczestniczyła w sesji. O, poza tym, widzę, że znaleźliście te stare świąteczne wdzianka dla kucyków! Miło, że ktoś z nich jeszcze korzysta.
Parsknęłam śmiechem i ponownie zerknęłam na grupę o wiele niższych od nas, młodszych, dzieci. Jak na razie każde z nich było bardzo grzeczne, ale co ja tam mogę powiedzieć. Znam je od czterech lub trzech minut. Po ogólnym przedstawieniu pani Cecylia poprosiła dzieci, o podanie nam swoim imion i powiedzeniu dwóch słów o sobie tak, byśmy trochę bardziej poznali naszych dzisiejszych towarzyszów. O to samo poprosiła nas. Camille dość dużo powiedział o sobie, zresztą tak samo, jak ja. Dwa słowa nie były to na pewno.
Na początku zastanawiałam się, gdzie jest aparat. Dopiero później zorientowałam się, że wisi na szyi Cecylii, która trzymała również jakiś wielki worek. Czyżby znalazła coś, co urozmaici zdjęcia?
Ruszyliśmy całą gromadką do lasu. Dzieciaki, tym bardziej jeden chłopiec, zadręczał nas pytaniami o Ametyście i Mount Blanc, na które chętnie odpowiadaliśmy. Pani Frau miała natomiast spokój. Cały czas rozglądała się za miejscem, w którym mogłaby popstrykać fotki przedstawiające konie i dzieci. Spacerowaliśmy dość długo, na pewno więcej niż dwadzieścia minut. Ale nie było nudno. Każde dziecko zostało przewiezione na kucyku przynajmniej raz, czy może dwa. Podczas tych przejażdżek miałam pięć minut, by porozmawiać z zielonookim. Dowiedziałam się, że zostaję w domu na święta i z jakiego powodu. Czyli dobrze się składa, gdyż ja również nie miałam zamiaru nigdzie wyjeżdżać.
- O, dobrze, mamy to! - powiedziała Frau, gdy stanęliśmy na pustej polance, tuż przed lasem. - Tutaj będzie super.
Rzeczywiście, blondynka miała rację. Cała polana, jak i drzewa z tyłu były zaśnieżone. Ja i Camille stanęliśmy z końmi tam, gdzie poprosiła nas o to instruktorka. W tym samym czasie poprosiła dzieci o ustawienie się w rządku, a ona sama kucnęła i otworzyła ten duży, tajemniczy worek. Wyjęła z niego pełno różnych opasek i czapek. Jedne były z elfimi uszami, pojawiły się czapki mikołaja, rogi reniferów, a nawet i nos do przyczepienia! Wszystko położyła sobie na kolana. Ze spodu worka statyw do kamery oraz wielką, czerwoną płachtę. Która okazała się wielkim, mikołajowym płaszczem.
- No, już mi się podoba! - powiedziałam, na co cała grupa wybuchła śmiechem.
Wszystkie dzieci stały wpatrzone w ruchy Cecylii, która mocowała kamerę na statywie. Gdy nie dawała sobie rady, musiałam przytrzymać Blancę, a Camille podszedł do niej, by jej pomóc. Po paru próbach udało się, choć muszę przyznać, że kamera, jak i sam statyw, nie polubił ani instruktorki, ani chłopaka. Blondynka wstała, po czym wzięła w rękę płaszcz i wszystkie te uszka, nie uszka.
- To, kto chce pierwszy? - spytała się, na co rękę podniosły wszystkie dzieci. - W takim razie, pierwsza osoba od lewej.
A pierwszą osobą od lewej strony, była drobna brunetka. Pierwszą rzeczą, jaką trzeba było załatwić, to, z jakim koniem chce pozować. Od razu wskazała na Ametysta, który przyglądał się temu wszystkiemu ze znudzeniem. Kolejną kwestią było czy chce mieć na sobie ten wielki, mikołajowy płaszcz wraz z jakimiś uszami, czy z tym lub z tym, czy w ogóle bez tego. Siedmiolatka odparła wtedy cicho, że chciałaby założyć reniferowe rogi. Nie ukrywajmy, jakbym to ja miała być na zdjęciu, to wybrałabym to samo. Ale z płaszczem, musiałoby to uroczo wyglądać.
Dziewczynka nie potrafiła sama wsiąść na Ametysta. Była tego samego wzrostu, ale nie miała siodła, a co za tym idzie strzemion do pomocy. Dlatego musiałam ją podsadzić. Gdy znalazła się w siodle, instruktorka podała jej rogi, a mała mocno złapała za wodze. Cecylia podeszła do kamery i nacisnęła odpowiedni przycisk, by zrobić zdjęcie. Dziewczyna poklepała kuca po szyi, po czym zeszła z haflingera. I tak to właśnie wyglądało. Mały problem pojawił się dopiero wtedy, gdy leń, a zarazem koń wyścigowy o imieniu Blanca przestraszył się i bryknął. Na szczęście chłopczyk siedzący wtedy na jej grzbiecie, najwyraźniej, miał dobry dosiad i utrzymał się. Następnie przyszła pora na zdjęcia grupowe. Dzieciaki robiły sobie zdjęcia razem, w grupach, parach, czy kwartetach.
- Pozwolimy naszym pomocnikom zrobić sobie zdjęcie? - spytała się dzieciaków Frau, na co parsknęłam śmiechem. - Czy wracamy do stajni?
Dzieciaki spojrzały się na siebie, po czym wzruszyły ramionami.
- Daaaajmy im. - powiedział ten sam młody osobnik płci męskiej, który wcześniej nas zagadywał. - Dobrymi są elfami.
Instruktorka zaśmiała się.
- Chcecie zrobić sobie wspólne, czy może osobno?
Zerknęłam na Camille'a, który trzymał trochę zdenerwowaną Blance za wodzę.
- Możemy zrobić sobie wspólne, a później osobno, jeśli oczywiście możemy. - odparł 21-latek.
Pokiwałam głową, przyznając mu rację. Pani Cecylia zgodziła się, nakazując Camille'owi pójść na pierwszy ogień. Chłopak zrezygnował z bycia mikołajem i nałożył na swoje uszy, elfie uszy, po czym wsiadł na Blancę. Instruktorka bardzo szybko zrobiła zdjęcie, przyszła pora na mnie. Grupa młodych osóbek przyglądała się temu wszystkiemu ze śmiechem. Tym bardziej wtedy, gdy powiedziałam, że chce być renifero-mikołajem.
- Gaiu, przykro mi, że to powiem, ale niestety musisz zdecydować, kim chcesz być. - zmarszczyłam brwi na te słowa. - No dalej, pełen energii reniferze! Decyduj.
Zachichotałam i wzięłam do ręki czerwony nos, który doczepiłam do swojego, oraz uszy renifera. W mig wsiadłam na Ametysta, a następnie uśmiechnęłam się do obiektywu. Zdjęcie zostało zrobione równie szybko, jak wcześniej.
Podprowadziłam Ametysta bliżej Mount Blanc, którą dosiadał Camille. Zrobiliśmy śmieszne pozy. Tym razem jeździec Blanci poprosił, by dzieci zrobiły nam zdjęcie. One wręcz od razu zaczęły szaleć i podchodzić do aparatu, by zaraz później zrobić nam zdjęcie.
No i ta ostatnia fotografia, czyli wszystkie dzieciaki razem. Wyglądało to niezwykle uroczo, gdyż jedni się przytulali do koni, inni do siebie, a jeszcze inni postanowili robić różne, śmieszne miny. To zdjęcie akurat pstryknęłam ja. Po tym wszystkim najstarsza osoba na polanie, czyli instruktorka, ogłosiła, że wracamy do stajni. Tym razem pozwoliliśmy dzieciom prowadzić konie. Czasem nic na grzbiecie nie nosiły, a czasem dzieci na nie wsiadały. Na szczęście Ametyst i Blanca były tego dnia wyjątkowo spokojne, a więc do stajni dotarliśmy cali i zdrowi.
Chętni z grupy zostali, by pomóc nam wyczyścić konie, a reszta poszła do swoich pokoi, by trochę odpocząć przed kolejnymi zajęciami. Następnie Cecylia Frau poprosiła tę część dzieci, które zostały w stajni, by pomogły nam napełnić koniom poidła i rozdać siano. Jak widać, instruktorzy w bardzo podstępny sposób potrafią wykorzystywać uczniów. Po naszym ”bólu brzucha” nie było już śladu.
Gdy w stajni nie było już śladu po młodszych jeźdźcach ani instruktorce, poszłam do boksu Paris, gdzie stał Camille.
- No, jak widać, nie było tak źle. - powiedziałam.

Camille?
1795 słowa


+25 punktów prezentowych 

Od Camille'a - Kolacja wigilijna

Nie miałem gdzie spędzać tegorocznych Świąt. Z tego powodu pokładałem nadzieję w szkolnej kolacji wigilijnej. Nawet nie zakładałem, że mógłbym się nie pojawić! Zwątpiłem, kiedy o poranku tamtego dnia obudziłem się z pulsującym bólem głowy i dokuczliwym katarem. Jako że moja szanowna współlokatorka wcześniej wyjechała do domu na Boże Narodzenie, nie miałem nikogo pod ręką, żeby zwrócić się po poradę.
- Neron? - zagadałem do psa, który przechylił głowę z zainteresowaniem. - Parówka! Otwórz szafkę, proszę. Kiełbasa!
Starałem się wykorzystać jedyną umiejętność charta, która nauczona przypadkiem mogła dać praktyczne owoce. Z początku Neron kompletnie nie wiedział, o co go proszę, ale po przetworzeniu w mózgu wyrazu ,,kiełbasa" energicznie jak na siedmioletniego olbrzyma wyruszył w stronę szafek. Zaczął otwierać je po kolei, chociaż w żadnej z nich nie znalazł nic ciekawego. Opatulony kołdrą próbowałem przyjrzeć się ich zawartości. Mimo szczelnego okrycia nadal było mi zimno. Ech, typowe dla choroby. W końcu ujrzałem leki na jednej z półek w najniższej szafce. Krople do nosa, przeciwbólowe, plastry rozgrzewające i jakąś ziołową maść? Przynajmniej tyle leków rozpoznałem. W postaci wielkiego kokonu z kołdry poszedłem w stronę szafki, aby zgarnąć medykamenty. Przez cały ten czas Neron łypał na mnie niezadowolonym wzrokiem. Bez przesady, nie oszukałbym psa! Otworzyłem lodówkę i rzuciłem mu kawałek szynki. Przedtem jednak podzieliłem ją na mniejsze kawałki, aby nie miał problemów z konsumpcją. Tak lepiej! Zadowolony pies pochłonął kawałek mięsa, memłając je w pysku, a ja delikatnie poklepałem go po boku, głosem pełnym wdzięczności mówiąc:
- Neron, druhu! Dobry pies!
Z kopczykiem leczków wróciłem do łóżka. Przyjąłem odpowiednie dawki i poszedłem spać. Wigilia szkolna miała się odbyć dopiero po południu, więc miałem sporo czasu, żeby się wyspać. A wiadomo - sen to najlepsze lekarstwo. Kiedy obudziłem się po kilku godzinach, zorientowałem się, że do Wigilii zostało tylko dwadzieścia minut. Wyskoczyłem z łóżka jak oparzony. Szybko zacząłem się ubierać. Umyłem zęby, a nawet przeczesałem włosy, chociaż moja blada twarz z cieniami pod oczami (efekt przeziębienia) wyglądała jak przejechana przez buldożer. Profilaktycznie wziąłem ze sobą tabletki na ból głowy, gdyby miał dopaść mnie podczas wieczerzy. Zostało mi dziesięć minut. Powierzchownie ogarnąłem stan pościeli na łóżku i mogłem wyruszać. Do szkoły doszedłem szybko. Wigilia miała miejsce w sali geograficznej. Było w niej wiele roślin oraz globusów, co tworzyło specyficzny klimat, ale miejsca nie brakowało. Usadowiłem się na rogu stołu i czekałem aż zostaną wniesione potrawy. Schodziło się coraz więcej osób. W międzyczasie ocierałem nos chusteczką, pociągając nim. Witałem się z każdym,kogo znałem, chociaż przyznam, że nie był to jakiś tłum. Jedynie z widzenia kojarzyłem każdego.
- Hej, Camille! - Zaskoczyła mnie Gaia, nachodząc mnie od tyłu. - Chory jesteś?
Odstąpiłem od czynności dmuchania nosa, obracając się bokiem na krześle.
- Cześć, Gaia! Tak, wpadłem do jeziora i to dlatego, ale historia jest zbyt długa, aby ją teraz opowiadać - skomentowałem. - Joyeux Noël!
Gaia odpowiedziała tym samym, po czym dosiadła się do grupy dziewczyn z jej klasy, które wołały ją energicznymi ruchami dłoni, klepiąc miejsce obok siebie. Uśmiechnąłem się. Każdy był taki wesoły! To mi wystarczało do szczęścia w ten dzień. W końcu wyznaczone osoby wniosły na salę jedzenie. Podczas gdy ja spodziewałem się chleba niespodzianki i szampana, na stole zawitały śledzie marynowane oraz zupa z dorsza. Nauczyciele mieli osobny stolik bliżej tablicy. Na początek wygłoszono przemówienie na temat tego, jak integrujące są spotkania tego typu. Nudy. Gdyby Napoleon przemawiał jak ciało pedagogiczne akademii, towarzysze broni obrzuciliby go zgniłymi pomidorami. Następnie rozdano opłatek, aby każdy mógł się nim przełamać. Starałem się nikogo nie pominąć. Składałem przy tym typowe życzenia - zdrowia, szczęścia
i słodyczy Camille w Święta Tobie życzy albo coś w ten deseń. Nieważne. Ja sam dostałem kilka spersonalizowanych życzeń - żeby Rokosz się nie zachowywał jak opętany, żebym miał szczęście na testach z przedmiotów ścisłych, żeby studia szły gładko, a Neron cieszył się dobrym zdrowiem. Zdałem sobie wtedy sprawę, że ktokolwiek mnie tu widzi. To nawet miłe. W ogóle okazało się, że z zajęć kojarzę więcej ludzi niż mi się wcześniej zdawało. To natomiast nawet zaskakujące. Po wymianie miłych słów zasiedliśmy do stołu. Mimo mojego braku apetytu spróbowałem zupy. Oceniłem ją jako zjadliwą. Popiłem kompotem. Szampan się do niego nie umywał! Wiele osób przy stole dyskutowało na temat świątecznych tradycji w rodzinnych krajach. Cóż, trudno się dziwić. Wszakże Akademia Magic Horse to społeczność międzynarodowa. Zachęcony świąteczną atmosferą dodałem swoje trzy grosze. Później zmusiłem się do wypicia jeszcze jednej szklanki kompotu,żeby się przypadkiem nie odwodnić. Poczułem, że gorączka mi wraca, więc wstałem od stołu, podziękowałem i się ulotniłem. Wróciłem do pokoju, do Nerona. Gdyby nie incydent z rzeką, którego skutkiem była ta choroba, zostałbym dłużej. Po zmierzeniu temperatury i przyjęciu leków przeciwgorączkowych ponownie zasnąłem. Sny miałem bardzo ładne, takie świąteczne.

762 słowa

+30 punktów prezentowych

Od Any - Zimowe obozy

- Ana! - otworzyłam oczy i spojrzałam w górę, za bramę boksu, w którym, z braku innych zajęć, siedziałam z Charliem od jakiegoś czasu i chyba się zdrzemnęłam. Zobaczyłam jednak tylko mojego ogiera, który patrzył na mnie cokolwiek zdziwiony, że się nim nie zajmuję, właściciela głosu ni widu, ni słychu.
- Ana skarbie! - usłyszałam zaraz jednak ponownie. Głos pani Rose, oceniłam i szybko podniosłam się z ziemi. Wystawiłam głowę za boks Mon Cherie i odkrzyknęłam.
- Jestem tutaj, proszę pani!
Dyrektorka stała w wejściu do stajni prywatnej i na mój widok odetchnęła z ulgą. Wyszłam na korytarz, zamykając za sobą zasówę.
- Wybacz, że przeszkadzam, ale znowu potrzebuję twojej pomocy - uśmiechnęła się do mnie przepraszająco. - Te obozy mnie wykończą - dodała ciszej z ciężkim westchnięciem.
A no, tak. Obozy. Pierwszy raz odbywały się w naszej Akademii, więc było z nimi urwanie głowy i nikt do końca nie wiedział, jak sobie z nimi poradzić. Dlatego też już od dwóch dni któryś z uczniów był proszony o pomoc przy różnych zajęciach. Myślałam, że odbębniłam swoje pierwszego dnia, pomagając przy przygotowaniu koni do pierwszej jazdy sprawdzającej umiejętności dzieci... Najwidoczniej się myliłam.
- A na czym miałaby ta pomoc polegać? - zapytałam mając nadzieję, że uwinę się z tym w miarę szybko, bo przez moją drzemkę i tak straciłam trochę czasu, a miałam jeszcze dzisiaj jechać do miasta.
- Pani Alison ma mieć teraz zajęcia woltyżerki, miałam pomagać jej ja, ale niestety coś mi wypadło. Już i tak mamy dzisiaj opóźnienie, a prowadzenie tych zajęć na jednym tylko koniu potrwa wieki... Pomyślałam więc, że może mogłabyś poprowadzić połowę? Mogłabyś wybrać każdego konia, jakiego byś chciała - dodała, jakby miało mnie to w jakikolwiek sposób przekonywać.
- Problem polega na tym, że nie bardzo znam się na woltyżerce - poinformowałam dyrektorkę. - Nie wiem, czy poprowadzone przeze mnie zajęcia...
- Będziesz prowadziła je jednocześnie z Alison, więc po prostu każ dzieciom robić to, co ona - pani Rose nie pozwoliła mi dokończyć. - A jesteś już na tyle zaawansowana, że zobaczysz, czy wykonują je poprawnie.
Westchnęłam ciężko, ale cóż począć? Ostatecznie się zgodziłam, bo w innym wypadku dyrektorka wierciłaby mi dziurę w brzuchu, tak czy tak zmuszając do pomocy. Plusem faktycznie była możliwość wyboru konia, choć i tak był ograniczony - nie każdy koń się do tego nadaje, poza tym chciałam, żeby w miarę wygodnie się na nim siedziało na oklep.
Początkowo myślałam nad Ferrem albo Wings. Z tego co pamiętałam i jeden, i drugi byli bardzo wygodni. Tyle że dzięki obozowi Ferro chodził codziennie, więc jest wymęczony, czyli w jego wypadku zdecydowanie niechętny do biegania. A nie chciało mi się z nim szarpać, bo po co? Już miałam się zatem kierować do boksu Wings, kiedy wpadłam na dość szalony pomysł.
Z szatańskim uśmiechem pojawiającym się powoli na mojej twarzy ruszyłam po szczotki i ochraniacze Charlesa, zachodząc jeszcze po drodze do szkolnej siodlarni, żeby zabrać pas woltyżerski.

~•~

Mina pani Alison, gdy weszłam z Siwym na halę, na której odbyć się miały zajęcia, była bezcenna.
- Jesteś pewna, że to... - zaczęła, przerywając rozstępowywanie Ametysta.
- Tak - wzruszyłam ramionami i pogładziłam ogiera po łbie. - Wyjeżdżam na święta, więc przyda mu się trochę dodatkowego ruchu.
- Ale nikt inny...
- Camille ostatnio na niego wskoczył. Nie było to planowane, ale Mon Cherie zachował się nienagannie - wytłumaczyłam. - Poza tym jest ostatnio coraz grzeczniejszy jeśli chodzi o brykanie i tym podobne. A na lonży i tak ja będę nim kierowała, nic więc nie powinno się wydarzyć.
- No dobrze - zgodziła się w końcu instruktorka woltyżerki. - Ale nie mogłaś wybrać jakiegoś stajennego...?
- Pomyślałam, że Charlie będzie dla nich wyzwaniem. Poza tym jest inny od koni szkolnych, będą więc mogli poczuć, jak jeździ się na koniu typowo sportowym, na którym zazwyczaj jeździ jedna i ta sama osoba - dodałam, mając nadzieję, że tym argumentem ostatecznie przekonam panią Alison.
Chyba mi się to udało, bo instruktorka nic już nie powiedziała, tylko wróciła do przerwanej przez moje wejście czynności. Pospieszyła Ametysta do kłusa.
Kilka minut później na halę weszły dzieci z panią Laurą pełniącą rolę ich opiekunki.
- Dobrze! - zawołała pani Alison, przystając przed zgrają dzieciaków. - Na tych zajęciach będziecie mieli możliwość spróbowania kolejnej dyscypliny jeździeckiej, jaką jest woltyżerka. Każdy z was będzie miał swoje piętnaście minut na koniu, w czasie którego wraz z moją dzisiejszą pomocnicą, którą mieliście okazję już poznać, pokażemy wam kilka podstawowych figur. Gotowi? - na entuzjastyczne potwierdzenie dzieci uśmiechnęła się i zakończyła. - Podzielcie się na dwie grupy, tak, jak jesteście podzieleni pod względem zaawansowania.
Gdy dzieci pospiesznie wykonały polecenie, zwróciła się do grupy, gdzie znajdowały się starsze i bardziej doświadczone dzieci.
- Macie dzisiaj wyjątkową okazję przekonania się, jak jeździ się na koniu sportowym - rzekła z uśmiechem, rzucając mi przy tym znaczące spojrzenie. - Właścicelką tego Siwka jest Ana, która poprowadzi waszą jazdę. Dlatego, że zna go najlepiej, oraz dlatego, że to ogier, który czasami potrafi różne rzeczy wymyślić, macie każde jej polecenie wykonywać bez dyskusji, rozumiemy się? - pogroziła im palcem. - Bo inaczej przesiądziecie się na Ametysta.
Potem nastąpiło jeszcze krótkie wprowadzenie, opisanie wszystkich ćwiczeń, które dzieci będą próbowały wykonać i przywitanie z końmi.
- Dobra, to kto pierwszy? - zapytałam z uśmiechem grupki skrzatów, które zostały mi przydzielone. Jednocześnie podniosły się chyba wszystkie ręce. - Ale tylko jedna osoba, bo wszystkich na raz nie udźwignie - zażartowałam i wskazałam pierwszą z brzegu dziewczynkę. - Chodź, spróbujesz pierwsza.
Szybko wrzuciłam ją na grzbiet Charlesa. Ogier odwrócił głowę i spojrzał na mnie zaskoczony, potem na dziecko, które na nim siedziało. Już spiął się do bryknięcia, ale powstrzymałam go pacnięciem w szyję.
- Zachowuj się - upomniałam go, a do dziewczyny rzuciłam - Trzymaj się. Pierwsze kilka kółek przejedziesz normalnie, żebyście i ty, i on mogli się przyzwyczaić.
Cały blok zajęć przebiegł w miarę spokojnie. Oczywiście były upadki, jak to na woltyżerce, ale żaden poważny. Charlie też nikogo z siebie nie zrzucił, za co jestem z niego dumna. Popsioczył tylko przy kilku pierwszych dzieciach. No i potem przy kilku ostatnich, ale te jestem mu w stanie wybaczyć - mi też po godzinie by się odechciało bieganie w kółko z jakimiś bahorami na plecach...

976 słów

+25 punktów prezentowych

sobota, 29 grudnia 2018

Od Camille'a - Przełamać lody

Obudziłem się, a dookoła było dziwnie ciemno. Orientacyjnie zerknąłem na zegarek. Siódma nad ranem? Był weekend! Przesada, organizmie! Wychyliłem się z łóżka, aby wzrokiem odszukać jasne cielsko Nerona na jego posłaniu. Z powodu względnej ciemności dostrzegłem jedynie kontury jego długich, wyciągniętych łap, jednak byłem pewien, że spał. Kiedy już się przebudziłem, zwykle nie udawało mi się zasnąć z powrotem, więc dodatkowy czas postanowiłem wykorzystać na coś pożytecznego. Z psem nie pójdę, bo on nie lubił być wyrywany z objęć Morfeusza - jest wtedy bardziej humorzasty. Any też nie obudzę. Nie wypadało. Pozostał koń. Chwilę namyślałem się, czy mogę o tej porze pójść do stajni, ale szybko doszedłem do wniosku, że przecież to mój koń, więc mogę zabierać go na przejażdżki, kiedy mi się żywnie podoba. Cicho ubrałem się w strój jeździecki i zjadłem jabłko, aby nie iść do Rokosza na głodniaka. Dyskretnie wyślizgnąłem się z pokoju. Poszedłem do stajni dla koni prywatnych. Od razu po wejściu skierowałem się w stronę boksu na samym końcu, gdzie stał mój wierzchowiec. Sprawnie wyczyściłem jego siwą sierść oraz kopyta. Miał to być jedynie miły wypad w teren o poranku, więc nie przywiązywałem wagi do nałożenia siodła, które Rokosz niezbyt lubił. Założyłem mu tylko jego kantar z wodzami, aby łatwiej było mi się z nim komunikować, mimo że był i tak dość grzeczny. Wskoczyłem na grzbiet konia, stępem skierowałem się w stronę leśnego toru crossu. Wybrałem najłatwiejszą ścieżkę z niskimi przeszkodami ze względu na upodobania Rokosza w obrębie ekwipunku oraz mojego poziomu umiejętności w jeździe na oklep. Wyglądało na to, że siwek mi je poprawi. Kiedy wjechałem do lasu, poprosiłem Rokosza o przejście do kłusa. Dopiero na widok pierwszej z niskich przeszkód zagalopowałem. Koń gnał w przód niezbyt prędko, ale pewnie przeskakiwał przez przeszkody. Pokonaliśmy go całego, a harmonię było w stanie zaburzyć jedynie kilka potknięć na bruzdach ziemi. Jeździliśmy w tą i z powrotem, chłonąc radość ze wspólnie spędzonego poranka. Nagle spostrzegłem ścieżkę odbijającą w bok z toru cross. Zdecydowałem się nią pojechać. Skręciłem wodzami, aby siwek skierował się wąską ścieżką w niewiadomym dla mnie kierunku. Po kilku minutach spokojnego kłusa dotarliśmy do urokliwego jeziorka. Cieszył mnie fakt, że właśnie zaczynał się wschód słońca. Zatrzymałem Rokosza i rozkoszowałem się widokiem. Trwaliśmy tak jedynie kilka sekund, bo niespodziewanie mój wierzchowiec zaczął dziko galopować w przód, zarzucając łbem. Wbiegł prosto na zamarznięte jezioro, a ja nie potrafiłem go powstrzymać. Chwilę później tafla zaczęła gwałtownie pękać. W popłochu obróciłem głowę w stronę brzegu. Wysokie drzewa rzucały cienie. To one spłoszyły Rokosza! Wpadłem do lodowatej wody jak śliwka w kompot, jednak nadal byłem w sytuacji lepszej niż mój koń. Ten bowiem musiał utrzymać na powierzchni nie tylko siebie, ale i mnie. Niewiele myśląc, zeskoczyłem z grzbietu wałacha. Starałem się pomóc mu, łapiąc go za kantar, przytrzymując w górze. Koń miotał się przeraźliwie. W tym wypadku mogłem tylko dziękować sobie, że tym razem nie trudziłem się zakładaniem na jego grzbiet siodła. Dzięki temu ciężar był mniejszy. Starałem utrzymać się na powierzchni i postępować według wskazówek z EDB. Nie machałem panicznie kończynami. Zamiast tego starałem się uspokoić, utrzymać głowę na powierzchni, pomyśleć chwilę, rozejrzeć się. Ostatnia wskazówka okazała się na wagę złota! Spostrzegłem długą, grubą, stosunkowo nisko położoną gałąź przybrzeżnego drzewa. Przełożyłem jedną z rąk przez wodze i postarałem się jej dosięgnąć. Na oko powinna spokojnie mnie utrzymać. Kiedy się to udało, nieznacznie się podciągnąłem i za pomocą rąk zacząłem powoli przemieszczać się w stronę brzegu, holując Rokosza za sobą. Na początku panikował bardziej, ale w końcu dał za wygraną. Na brzegu natychmiast poprowadziłem go w cień. Chwila oddechu i musieliśmy wracać. Obaj dygotaliśmy z zimna. Poprowadziłem konia do stajni. Dawno się tak nie spieszyłem! Tam okryłem go derką polarową, a z braku lepszej opcji ja sam również się pod nią wślizgnąłem. Poczułem ciepło mojego konia. Z każdą chwilą dygotanie ustawało. Dzięki szybkiej reakcji udało uniknąć się skrajnego wychłodzenia, a nawet utopienia w jeziorze. Prawdopodobnie będę mocno przeziębiony, ale przynajmniej zachowałem nasze życia.

651 słów

+20 punktów prezentowych 

Od Any C.D Camille'a

- Jak już pan Withmore rozpoczął temat kuligów - rzuciłam do mojego towarzysza, gdy wychodziliśmy ze stajni, odstawiwszy już konie do boksu. - Możnaby taki urządzić. Ale prawdziwy, nie... - nie byłam pewna, jak dokończyć zdanie, ale Camille mnie wyręczył.
- Nie taką katastrofę.
- No właśnie. Prawdę mówiąc nie wiem, czemu Charlie aż tak psioczył na te sanie: już kiedyś coś podobnego z nim robiłam, tylko w wersji ubogo-amatorskiej - dodałam.
- Co masz na myśli? - chłopak wydawał się zaintrygowany.
- To znaczy - zaczęłam, uśmiechając się szeroko na samo wspomnienie - skleciłam prowizoryczną uprząż z taśmo-sznura czy jak to się nazywa i jeździłam po Akademii na nartach ciągnięta przez Księcia.
Gdy zwróciłam spojrzenie ku mojemu współlokatorowi dostrzegłam, że ten wbija we mnie wzrok z niedowierzaniem. Uśmiechnęłam się tylko w odpowiedzi, w ostatniej chwili zbaczając ze ścieżki prowadzącej do akademika.
- Gdzie idziesz? - zawołał za mną Camille, który zatrzymał się niezdecydowany, czy dalej mi towarzyszyć.
- Na stołówkę, jestem głodna i nie w nastroju na gotowanie - odkrzyknęłam. - Chodź ze mną, jak chcesz!
Po chwili chłopak na powrót do mnie dołączył, podbiegając kawałek truchtem.
- To co? - rzuciłam. - Obstawiamy, czy dzisiaj nasze kochane kucharki zaszczycą nas jakimś porządnym posiłkiem, czy znowu zaserwują swoje owiane złą sławą pulpety w sosie pomidorowym? - posłałam Camille'owi zadziorne spojrzenie i wkroczyłam do stołówki. - Osobiście mam nadzieję na pierwszą opcję, jadnak podświadomie za bardziej prawdopodobną uważam drugą - dorzuciłam przez ramię.
- W jadłospisie była chyba lasagne - poinformował mnie współlokator.
Zatrzymałam się i odwróciłam na pięcie, żeby stanąć z chłopakiem twarzą w twarz.
- Camiiiille - jęknęłam z udawaną pretensją w głosie. - Zepsułeś zabawę!
Wyraz twarzy chłopaka jednoznacznie wyrażał pytanie, czy coś rano brałam, za co dostał kuksańca w bok.
- Po prostu mam dobry humor - usprawiedliwiłam się i ruszyłam do stanowiska, gdzie wydawano jedzenie. Złapałam tacę, talerz oraz sztućce, po czym ruszyłam nakładać jedzenie na talerz. - Którego na szczęście nie miało okazji popsuć moje kuligowe wystąpienie.

~•~

Po obiedzie zabraliśmy nasze psy na spacer, żeby zażyły trochę świeżego powietrza (i żeby Ghost wybiegał nagromadzoną energię, bo zaczynał ostatnio demolować pokój).
- Jakieś plany na wieczór? - zapytałam, rzucając mojemu czworonogowi piłkę, za którą ten poleciał jak głupi i chwilę później wrócił, wychamowując tuż przed moimi nogami.

Camille? Wybacz za mierną jakość, ale coś pomysłu nie miałam...


352 słowa= 3p.

Od Esmeraldy C.D Gai

-Oh, to miłe, że tak sądzisz. - uśmiechnęłam się kurtuazyjnie, hamując gorącą chęć do uderzenia siebie w twarz.- Wam również świetnie poszło... Masz ochotę na kakao? Dosłownie padam, a dostałam cynk od jednej z kucharek, że mieli dostawę. - Gaia przez chwilę wpatrywała się we mnie z tajemniczym uśmiechem, po czym skinęła głową, na co wydałam z siebie pisk zadowolenia, bez zwłoki opuszczając boks karego.
-Jest strasznie zimno. -  zielonooka mruknęła cicho. Z tonu jej głosu od razu można było wyczytać, iż nie jest jej szczególnie ciepło, więc rzuciłam jej nieco kpiące spojrzenie, lustrując jej rozpiętą bluzę.
-Zapnij się, bo mi zimno od samego patrzenia na ciebie. - Gaia zdmuchnęła z oczu odstający włos, po chwili łącząc dwie strony bluzy jednym sunięciem zamka i wciskając zmarznięte dłonie w kieszenie polaru, odparła kilka sekund później.
-Właściwie to sądziłam, że w Chorwacji nie będzie zimy, a tu taka...niespodzianka.- powiedziała nieco głośniej, błyskawicznie pokonując parę schodków. Kiedy otrząsnęła z czarnej narzuty płatki śniegu, swój wzrok zwróciła w moją stronę, ruchem głowy zachęcając mnie do wejścia do kuchni. Nie byłam pewna, czy dziewczyna wie o moich małych kradzieżach, jednakże postanowiłam zachować to w tajemnicy, gdyż kradzież bananów była wręcz kuriozalnym występkiem z mojej strony, zwłaszcza, że przyłapali mnie już na samym początku podczas wrzucania żółtych owoców do torby. Mniejsza z tym. Starając się zbytnio nie rozglądać po pustej kuchni, przemknęłam za blondynką do pomieszczenia obok salonu, gdzie od razu w nasze ręce wpadło mleko, które bez ceregieli wlałyśmy do rondelka.
-A więc dzierżawisz Kleopatre, tak? - wykrzywiłam usta w lekki uśmiech, opierając się pośladkami o marmurowy blat.
-Tak - Gaia odrzekł krótko, przykładając dłonie do rozgrzanego kaloryfera. - Bardzo fajnie się z nią pracuje
-Musimy się wybrać w teren, a ty koniecznie na Kleopatrze. - zalałam kakao mlekiem, po chwili zamaczając w nim usta.
Niedługo zajęło nam wypicie kakaowego napoju, więc gdy nasze kubki były już puste, zadeklarowałam, że szybko je umyje, co też zrobiłam, naczynia odkładając do wyschnięcia.
-To właściwie możemy przejechać się teraz, chyba, że masz jakieś plany na dziś, to przełożymy to na...jutro?
Pokręciłam głową, mokre dłonie wycierając o spodnie.
-To chodźmy, tylko proponuję, żebyś się cieplej ubrała. - zachichotałam, przypominając sobie scenę sprzed kilkunastu minut.
Po umówieniu się na godzinę rozdzieliłyśny się przed stajniami, z czego ja poprułam prosto do szafek, w nadziei znalezienia tam cieplejszego odzienia. Z zadowolonym uśmiechem wyciągnęłam zielony polar, od razu zarzucając go na siebie. Przed wizytą u Jaśki zahaczyłam jeszcze o siodlarnie, skąd zabrałam jej osprzęt. Na biodro położyłam czarne siodło wszechstronne, białą podkładkę z Acavallo wraz ze zniszczonym czaprakiem, który kilka tygodni temu kasztanka pogryzła. Ogłowie wylądowało na moim łokciu, przez co wodze dyndały przed nogami, lecz przez te kilka lat wypracowała sobie idealny system poruszania się, którego głównym mottem było "im szerzej tym lepiej". Wyczyszczenie klaczy zajęło mi niecałe 20 minut, gdy z osiodłaniem miałam spory problem, głównie przez zamiłowanie folbutki do robienia z siebie żyrafy.
-Esma, my już czekamy!
-Już wychodzimy, tylko jeszcze ochraniacze!- krzyknęłam, całkiem zapominając o zakazie krzyczenia w stajni.
Dopięłam na ostatni kołek czarny ochraniacz, po czym poklepałam klacz, za wyjątkowo grzeczne stanie. Chwilę później wyprowadziłam kasztanke z boksu, w locie zapinając paski pod brodą i witając się ponownie z Gaią.

Gaia? Wybacz xd

525 słów = 3p.

Od Camille'a C.D Gai

Na moją twarz wpełzł uśmiech od ucha do ucha - nawet większy niż ten, który pojawiał się co jakiś czas podczas oglądania świątecznej komedii. O ile perypetie Kevina były zabawne, tę sytuację uznałem za wręcz rozczulającą.
- Naprawdę tak sądzisz? - Uniosłem brew.
- Tak, tak! - przytaknęła pospiesznie. - Ma bardzo ładną fakturę sierści w niektórych miejscach i pyszczek generalnie słodziaśny.
Neron oparł łeb o kolano dziewczyny, znajdując wygodną dla siebie pozycję. Nie kryłem zdziwienia, bo pies zwykle nie inicjował kontaktu z obcymi.
- Musiałaś mu się spodobać - zachichotałem, patrząc na zrelaksowanego charta. - Nie jest skory w tak zuchwały sposób narzucać się moim gościom. Chociaż przyznam, że przeciwko drapaniu za uchem nic nigdy nie miał. Z resztą sama widzisz!
Po chwili pies wydawał się bardziej zainteresowany drzemką niż Gaią, która z ucha przeszła na szyję, gładząc jego kudły rytmicznie. Neron wyciągnął swoje ogromne cielsko na łóżku w ten sposób, że zajmował kolana nas obojga. Głowa charta spoczęła przy mojej ręce, więc nie sposób było go nie pogłaskać. Dojrzałem, jak przysypiał wobec porządnej dawki pieszczot. To trochę jak masaż! Zerknąłem na Gaię, która nadal z fascynacją gładziła futro Nerona.
- Dobrze mieć psa wielkości kucyka, nieprawdaż? - zagadałem. - Możemy się dzielić strefami do głaskania, bo dla każdego starczy kawałek.
Gaia z entuzjazmem przytaknęła. Zapadła cisza, ponieważ na monitorze działa się wtedy ostatnia akcja filmu. Seans dobiegał końca. Przez cały czas Neron leżał na naszych kolanach, a ja bawiłem się stalowym identyfikatorem przy jego obroży. W czasie napisów końcowych Gaia również zainteresowała się brzęczącym metalem.
- Skąd masz Nerona? Ze schroniska? -zapytała, kiedy w placach kolejny raz przekładałem zawieszkę z imieniem zwierzaka i informacjami o obecnym właścicielu, czyli mnie.
- Miałem wiele psów ze schroniska wcześniej. Były one jak Neron. Stare, porzucone... Większość ludzi przygarnia szczeniaki lub bardziej urokliwe psy w średnim wieku. O wielkim, starym raczej się nie myśli. Mimo że pomaganie takim czworonogom wyniosłem w pewnym sensie z domu i miałem zamiar adoptować takiego zaraz po zaaklimatyzowaniu się w akademii, Neron ma inną historię. Nawinął mi się przypadkiem podczas konnego terenu. Aktualnie nie wygląda zbyt dobrze, ponieważ prawdopodobnie miał za sobą długi czas totalnej bezdomności, nawet nie schroniska, ale dbam o to, żeby go podtuczyć. Także Neron jest znajdą. - Przejechałem palcem po uwydatnionych żebrach charta, które nie były aż tak tragicznie widoczne dzięki jego półdługiej sierści.
Gaia wysłuchała opowieści z uwagą.
- Na pewno z tobą będzie mu lepiej - zapewniła mnie. - To okropne, że ludzie pozbywają się zwierząt!
- Jeśli chcesz, możemy kiedyś wybrać się do schroniska z pomocą w postaci potrzebnych artykułów - zaproponowałem.
Była to propozycja zupełnie niezobowiązująca, która przyjęła formę luźnego rozważania.
- Możemy kiedyś - odparła Gaia, nie zagłębiając się zbytnio w temat.
Wiadomo, że teraz i tak nigdzie nie wyjdziemy. Spojrzałem na zegarek. Minęło już trochę czasu, ale póki co się nie dłużył. Już myślałem, że zaczniemy narzekać na brak rozrywki, kiedy nagle Ghost poderwał się z łóżka Any, skąd wcześniej obserwował nasze poczynania. Rozległo się donośne pukanie. Pies podbiegł do drewnianych drzwi i zaczął ujadać. Neron burknął w jego stronę z irytacją, ale poza tym nie mieszał się w sprawę. Natomiast ja oraz Gaia patrzyliśmy się na siebie sparaliżowani przez zdziwienie.
- Kto to może być? - wreszcie odezwała się dziewczyna.
Rozłożyłem ręce w bezsilności. Delikatnie naparłem na łopatkę Nerona, aby ten przesunął się z moich kolan w stronę blondynki. Niestety akademickie drzwi nie były wyposażone w zbawiennego judasza, żeby podejrzeć osobnika stojącego przed nimi. Zawahałem się czy otworzyć. Spojrzałem pytającym wzrokiem w stronę Gai.

Gaia?

564 słowa

Od Camille'a - Świąteczne obozy

Pierwszy trening w grupie zaawansowanej? To brzmiało prawie tak samo dumnie, jak własny koń. Ostatnio w moim życiu działo się tak wiele, że praktycznie wszędzie chodziłem podekscytowany. Tym razem do stajni przybyłem przed czasem, aby zaznajomić się wzrokiem z sylwetkami nowych koleżanek i kolegów z grupy. Przedtem zerknąłem do pustej hali, gdzie ku mojej radości nie wpadało o tej porze wiele światła. Nie spostrzegłem swojego cienia. Postanowiłem zaryzykować. Cień pojawi się z czasem i wywoła katastrofę na zajęciach skokowych albo wszystko pójdzie po mojej myśli. Pełen obaw wślizgnąłem się do boksu Rokosza, który spojrzał się na mnie zamulonym spojrzeniem, jakby niedawno przestał odpoczywać. Przy czyszczeniu stał spokojnie, nawet nie próbował wchodzić w żadne interakcje, co zdziwiło mnie w kontraście z ciekawską, przyjacielską Ice Tea. Nie twierdziłem, że to źle. Po prostu tak inaczej. Kiedy w korytarzu między boksami usłyszałem kroki, przerwałem na moment czyszczenie Rokosza, aby skontrolować, kto przyszedł. Był to pan James. Oznajmił, że jestem za wcześnie i nie potrzeba przygotowywać koni. Zdziwiony zabrałem szczotki z boksu, sam również usuwając się z lokum siwka.
- Dlaczego?- zapytałem zbity z tropu.
- Akademia organizuje świąteczny obóz. Wszyscy uczniowie w tym pomagają z polecenia dyrektora, a wasza grupa została przydzielona do obsługi dzieciaków zaraz po przyjeździe - oznajmił.
Chwilę później do stajni dla koni prywatnych zaczęli schodzić się inni uczniowie. Rozpoznałem tylko Anę, ale z pokoju wiedziałem, że ją tu znajdę. Ludzie mieli miłą aparycję, co rozwiało moje zmartwienia. Oni również wyglądali na zdziwionych, kiedy pan James poinformował ich o zadaniu na dziś.
- Dzieciaki zjawią się lada moment. Leno, pokażesz im pokoje. Dam ci listę, kto gdzie ma spać. Niech zostawią rzeczy i pójdą do stajni. Ana może pomóc im w siodłaniu koni stajennych, jeśli któreś napotka problemy. Tylko nie rób za nich wszystkiego, proszę. Riley pomoże mi przy ocenianiu jazd dzieci, aby określić, czy wpisany w deklaracji poziom jest adekwatny do umiejętności. Po prostu notuj, co ci powiem - przedstawił podział obowiązków, ale nie doszukałem się tam siebie.
- A ja? - spytałem niepewnie, jakby nie chcąc nikomu przeszkodzić swoim głosem.
- No tak! - Wyglądał, jakby sobie o czymś przypomniał. - Rozdzielisz dzieciom konie stajenne. Patrz na deklarowany poziom i ogólne wrażenie. Podział po jazdach może ulec zmianie, więc się nie martw.
Pokiwałem głową na znak, że rozumiem. Poszedłem czekać na dzieci w innej stajni. Zjawiły się prędko, nie mogąc się doczekać jazd. Moje doświadczenie w opiece nad dziećmi zawsze było nikłe, ale spróbowałem okiełznać gadającą podstawówkę poprzez ustawienie grupy w szeregu. Z grzeczności przedstawiłem się, kiedy głosy ucichły:
- Witam wszystkich w akademii Magic Horse! Ja mam na imię Camille i jestem uczniem. Mam nadzieję, że spędzicie tu wspaniały czas. Teraz proszę, żeby osoby, które w karty wpisały poziom średnio-zaawansowany, wystąpiły przed szereg.
Zlustrowałem wzrokiem cztery dziewczynki i trzech chłopców w wieku nastoletnim. Najwyższej przydzieliłem Rosabell. Kolejne dziewczynki otrzymały nakaz osiodłania Wings, Lemon i Wogattiego. Zjawiła się Ana, która zaprowadziła je do boksu. Dwaj z chłopców otrzymali Curly'ego oraz Melanię. Następnie zlustrowałem wzrokiem niskiego blondyna, widocznie młodszego niż pozostała szóstka. Wyglądał sympatycznie.
- Ten tutaj dostanie Paris - zwróciłem się do Any.
Dziewczyna odpowiedziała mi uśmiechem. Kiedy chłopiec przechodził obok mnie, zaczepiłem go jeszcze, mówiąc:
- To moja ulubiona, więc uważaj na nią.
Mrugnąłem porozumiewawczo.
- Dobrze, proszę pana! - Chłopiec zaśmiał się wesoło.
Na środku stajni pozostali przedstawiciele grupy początkującej. Większość była młodsza od średnio-zaawansowanych, lecz nie stanowiło to reguły. Miałem się zabierać do przydzielania koni, kiedy czarnowłosa dziewczynka podbiegła do mnie z następującym pytaniem:
- Proszę pana, a mogę wziąć tamtego łaciatka?
Wskazała palcem na Neverminda, który wystawił głowę nad drzwiczkami boksu.
- A poradzisz sobie, hm? To jest duży konik - starałem się objaśnić.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie przekonała mnie wystarczająco. Dziewczynka jednak była nieugięta, więc zgodziłem się pod warunkiem, że w razie nieporozumienia z panem Jamesem wspomni o swojej szczerej chęci i dręczeniu mnie prośbami. Zostało jeszcze troje dzieci, którym trzeba było przydzielić konie. Dostały kolejno: Mount Blanc, Pompeję i Pretzla (dosiadł go jeździec zdecydowanie najniższy ze wszystkich, uczeń może drugiej klasy podstawówki). Podczas gdy Ana krzątała się przy boksach, ja udałem się na halę, aby zapytać pana Jamesa, czy czeka nas coś jeszcze. Ostrzegłem znajdujących się w środku i wszedłem. Po krótkiej konwersacji okazało się, że mam już wolne, jeśli każde z dzieci dostało konia do jazdy. To samo tyczyło się Any. Sprawnie przekazałem jej informację o wolnym czasie. Zareagowała entuzjastycznie. Ja również cieszyłem się, że dzisiaj mam wolne popołudnie, ponieważ mój koń musiał odpocząć po długiej podróży. Oboje jednak nie chcieliśmy, aby wierzchowce stały bezczynnie z powodu odwołania treningu, więc postanowiliśmy zajrzeć do nich później. Pomogłem kilkorgu z dzieci uporać się ze sprzętem, wyręczając Anę w części jej zadania. Po odprowadzeniu ich i koni na halę poszliśmy do stajni prywatnej. Tam ustaliliśmy, że warto puścić Charliego i Rokosza na karuzelę. Zapiąłem uwiąz przy zielonym kantarze siwka, wyprowadziłem go z boksu, a za mną poszła Ana, prowadząc całego w skowronkach Andaluza o imieniu Mon Cherie. Sprawnie przetransportowałem konia w obręb karuzeli, poruszając się w cieniu drzew porastających ścieżkę. Mijając halę, słyszałem radosne śmiechy dzieci. Wkrótce zarówno ja, jak i Ana umieściliśmy wierzchowce w karuzeli, nakłaniając je do równomiernego stępa. Tak minął czas, w którym mieliśmy pomykać przez przeszkody na zajęciach. Kto by pomyślał, że będzie jakiś obóz!

860 słów

+25 punktów prezentowych

czwartek, 27 grudnia 2018

Od Navarro C.D Leny - zadanie 7

-Przez Ciebie będę mieć czerwony ryj. Pociesza mnie jedynie fakt, iż śnieg na twojej twarzyczce wygląda równie dobrze co na mojej.- uśmiechnąłem się chytrze, przed wejściem do pokoju otrzepując jeszcze kurtkę z pozostałego tam śniegu.- Może wstąpisz na coś rozgrzewającego, zdradliwa bestio?- mruknąłem cicho.
Już myślałem, że uszkom Leny umknęła moja propozycja, kiedy opierając się o framugę drzwi wpatrywała się mętnym wzrokiem w przestrzeń gdzieś za mną, jednak po chwili potrząsnęła zabawnie głową, samą siebie wyrywając z głębokiej kontemplacji. Wręcz szaleńczy ruch głową brunetki stanowił jasną odpowiedź - dzisiejszy dzień nie był tym, w którym gorąca herbatka w moim pokoju doszłaby do skutku.
-A więc widzimy się...na wieczornych zajęciach?- z jej tonu nie dało się wywnioskować, czy było to twierdzenie czy też pytanie, więc zostawiłem je bez odpowiedzi, posyłając jej jedynie nonszalancki uśmiech.
Niedbale przymknąłem za sobą drzwi. Tabaca wylegiwała się na łóżku, lecz gdy tylko ściągnąłem buty, ta przeciągnęła się i przytruchtała do mnie, ocierając się o moje nogi. Podniosłem ją na ręce, gładząc perfekcyjnie białe futerko koteczki. Zauważyłem pustkę w jej misce, więc postawiłem na ziemię nieco niezadowolony traktorek, otwierając świeżą konserwę dla niej. Niejednokrotnie potykając się o wijące się u moich nóg kocię, odłożyłem w końcu różową miseczkę obok tej z wodą, przelotne poklepując białe futerko na wyprężonym grzbieciku. Sam nie zauważyłem gdy na zegarku wyskoczyła godzina siedemnasta czterdzieści pięć, więc po przemyciu twarzy z grubsza uporządkowałem notatnik na resztę lekcji, chwilę później zamykając pokój na klucz. Pech chciał, iż zerkałem akurat na zegarek na nadgarstku, kiedy przede mną wykwitła sylwetka dziewczyny, a ja z moim pełnym rozpędzeniem naruszyłem strefę osobistą młodej kobiety, przy okazji burząc jej równowagę i w ostatnim momencie chwyciłem ją w tali. Lena rzuciła mi wdzięczne spojrzenie, na ramieniu poprawiając podręczniki.
-Jak sobie radzisz? - zwróciłem na siebie uwagę dziewczyny sprzedając jej kuksańca w bok, na co ona wściekle wywróciła oczyma, po dłuższej chwili odpowiadając.
*~*
-James nas chyba nie zabije, co nie? - jęknąłem cicho, kiedy kasztan nastanął mi swoim ciężkim kopytem na stopę odzianą w skórzane sztyblety.
-Z tego co wiem, potrafisz wypędzić wszystko i wszystkich w kłopoty, więc... Kto wie? - szatynka zamyśliła się teatralnie, przygładzając nieco odstającą tybinkę do boku kasztanowatej klaczy.
Mogę przyznać, iż panna Macke mocno mnie intrygowała, a przede wszystkim jej niemal groteskowe wypowiedzi, na które niechybnie wybuchałem śmiechem,  więc i tym razem ukryłem twarz w zagięciu łokcia, miękko siadając na grzbiecie Jumpera. Nie czekając na gramolącą sięenę, ruszyłem luźnym kłusem na ścieżkę, by niemal kilka sekund później zbierać gwałtownie widzę, gdy obok mnie minęła dziewczyna w szaleńczym galopie na swojej Merci. Zwlekałem dwie minuty, zanim sam nie docisnąłem łydek do boków zblazowanego ogiera, który w mgnieniu oka podążył radosnym galopem za towarzyszką. Na nasze szczęście Lena nie pogalopowała na swojej klaczy za daleko, gdyż czekała zaraz przy torze crossowym, na co posłałem jej wdzięczny uśmiech, gdyż nie w smak byłoby mi szukanie drogi powrotnej do Akademii.
-Przejedziemy się na tym mniejszym crossie? - dziewczyna krzyknęła w moją stronę, skracając nieco wodze i dociskając do swoich boków ramiona.
Przytaknąłem na propozycję, od razu popędzając ogiera do nieco niezgranego galopu, parę fuli przed pierwszą przeszkodą uaktywniając go i skracając wyrok, gdy kasztan nieco za energicznie naparł na cornera, jednak to nie przeszkodziło w prawidłowym baskillu nad niskim drewnem, po czym z równą energię najechał na bankiet, wyłamując niecały krok przed nią. Byłem całkowicie przekonany, iż to przez zbyt wielką prędkość, której nie dopilnowałem, jednak gdy zza ośnieżonego krzaka wychyliła się para czerwonych ślepi, stanowczo zaciągnąłem w tył spanikowanego konia. Ręką dałem znać dziewczynie by nie jechała za mną, a jedynie cofnęła się, gdyż szary zwierzak wyskoczył z kłami do nóg ogiera, a ja zbyt wiele nie myśląc przydzwoniłem w pysk wilka batem, w mgnieniu oka zwracając kasztana.
-Wiej! - krzyknąłem, z niewyjaśnionym uśmiechem na twarzy popędzając Jumpera do nieco szybszego chodu, niżli szalony kłus, przy którym dół moich pleców cierpiał, obijając się o twarde siedzisko.
-Navarro, co ty odwalasz?! - niezadowolony jęk wymsknąl się z ust równie niezadowolona dziewczyny, kiedy wyrównała z nami, unosząc tyły z siodła oraz wyraźnie mocniej przykładając łydki do kasztanki.
-Jeszcze mi podziękujesz. - powiedziałem cicho,  częstując dziewczynę na uśmiechem 
Dojechanie do Akademii było kwestią kilku minut, więc już po chwili zeskakiwałem ze spoconego rumaka, klepiąc jego świeżo ogoloną pierś.
-Wyjaśnij, dlaczego nagle zawróci...- panna Macke nie dokończyła, gdy w drzwiach stajni ukazała nam się oświetlona przez lampy twarz Pana Withmore'a.
-Lavinelle, Macke, do mnie!

Lena? C:

724 słowa = 3p.

25 punktów za zadanie + 3 punkty za długość  czyli 28 punktów razem

Koń Camille'a - Rokosz

Imię: Za młodu, kiedy pracował przy bydle w gospodarstwie, właściciel zwykł mówić na niego Kokosz, ale już przy pierwszej rozmowie telefonicznej dotyczącej zakupu Camille nieświadomie przekręcił jedną literę w jego imieniu. W akademii każdy zna wierzchowca jako Rokosz.
Data urodzenia: Urodził się drugiego listopada 2012 roku, więc w 2019 szykują się jego siódme urodziny.
Płeć: Stał się wałachem jeszcze we Francji, ponieważ przejawiał zbyteczne zainteresowanie klaczami, co utrudniało pracę.
Rasa: Jest czystym koniem Camargue.
Charakter: W charakterze Rokosza na prowadzenie wysuwa się jedna, nadrzędna cecha - lęk przed... własnym cieniem. Praktycznie uniemożliwia to funkcjonowanie na treningach w z góry ustalonym miejscu lub czasie, więc Camille nadal korzysta z konia dzierżawionego oraz przydzielanych mu co jakiś czas stajennych. Na widok swojego cienia bowiem wałach miota się, wierzga kończynami, staje dęba, a nawet próbuje uciekać. Nikt nie znalazł jeszcze sposobu na uspokojenie go w takiej sytuacji. Poza tym trudno go spłoszyć, co jest nikłą zaletą wobec nietypowego lęku. Wobec obcych koń okazuje nieufność. Musi poznać zapach człowieka nawet przed głaskaniem. Jeśli poświęci mu się wystarczająco dużo czasu, bardzo mocno się przywiązuje. Dużo wokalizuje. Za ulubionym człowiekiem potrafi rżeć kilkanaście minut, aby wrócił. Nie należy do łakomczuchów.Wręcz przeciwnie! Rokosz to niejadek, który nie lubi popularnych przekąsek takich jak marchewka czy jabłko. Trzeba się nieźle napracować, aby trafić w jego gust kulinarny. Przy czyszczeniu stoi spokojnie, o ile dobrze zna czyszczącego. Umie podnosić kopyta na komendę. Siodło należy zakładać mu powoli i z rozwagą, ponieważ ma tendencję do odskakiwania. Nienawidzi wędzideł, więc zwykle jeździ w kantarze z wodzami. Mimo że ekwipunek z zasady ma  pomagać w okiełznaniu konia, w tym przypadku jest posłuszny i bez niego. Sprawia wrażenie, jakby za wszelką cenę chciał zadowolić jeźdźca.
Wygląd: Rokosz jest stosunkowo duży jak na przedstawiciela swojej rasy, jednak wobec reszty wierzchowców w stajni jego wzrost prezentuje się dość marnie. Mierzy 147 cm w kłębie. Jego sierść jest całkowicie siwa. Ma ciemne, błyszczące oczy oraz zdrowe zęby i kopyta. Camille nie przywiązuje wagi do przycinania jego grzywy i uważa jej "dziką" formę za niezwykle urokliwą, więc pielęgnację ogranicza do rozczesywania. Koń ma uwydatnione mięśnie, jednak niezbyt mocno, więc wciąż wygląda na smukłego. Jest zwrotnym wierzchowcem o płynnym ruchu, co ciekawie się obserwuje.
Historia: Rokosz urodził się w krainie Camargue. Został wybrany z półdzikiego stada przez pasterza, który potrzebował końskiego towarzysza. Złapali nić porozumienia, a kopytny od małego był przygotowywany do nowej roli. Podczas zajeżdżania konia wystąpił problem. Objawił się bowiem jego strach przed cieniem. Ubogi Francuz nie mógł zainwestować w wychowanie nowego konia, więc musiał zmierzyć się z uciążliwym pilnowaniem zacienienia szlaków, którymi podróżował na jego grzbiecie oraz wdrożyć nowy harmonogram wypasania bydła. Było jasne, że jest ciężarem dla właściciela. Kiedy los uśmiechnął się do człowieka i uzbierał więcej pieniędzy niż zwykle, nieudolnego siwka zastąpił karym kłusakiem - lojalnym, towarzyskim, łatwym w prowadzeniu i odważnym. Koń Camargue musiał zostać sprzedany. Ogłoszenie w Internecie znalazł Camille, który rozglądał się za pierwszym wierzchowcem na własność. Oczywiście wklepał Francję jako miejsce pochodzenia, ale nie pamiętał już, aby zaznaczyć w kryteriach, że szuka konia sportowego, bo zakochał się w siwym łbie od pierwszego wejrzenia. Poinformowano go o lęku wierzchowca, lecz nikt nie wspomniał, że jest nim cień. Camille myślał raczej o czymś... bardziej powszechnym. Tydzień po pamiętnej rozmowie telefonicznej w akademii zawitał Rokosz. Już podczas wyprowadzania z przyczepy pokazał swoją najbardziej uciążliwą z cech. Doprowadziło to do poczucia winy w nowym właścicielu, a nawet chwilowego żałowania tego zakupu. Jednak kiedy poznał dobrotliwe usposobienie Rokosza, zostali parą świetnych przyjaciół.
Specjalizacja: Jeszcze we Francji wiele czasu spędzał na pastwisku z bydłem oraz transportował właściciela w najrozmaitsze zakątki, a że mieszkali na tak zwanym odludziu, doskonale potrafił przemieszczać się w niezbyt sprzyjających warunkach, co szło w parze z jego wytrzymałością. Z tego powodu na specjalizację konia wybrano cross, chociaż skakać przez klasyczne przeszkody też lubi. Niestety z powodu swojego pochodzenia ma braki w formalnym ujeżdżeniu. Hipotetycznie całkiem nieźle mógłby poradzić sobie z rajdem długodystansowym.
Status: Wałach nie może ani zajść w ciążę, ani oferować pokrycia.
Pochodzenie: Urodził się we Francji. To potomek półdzikich koni Camargue.
Inne:
~ Camille otrzymał od pana Gilberta bezwzględny zakaz przyprowadzania Rokosza na zajęcia ujeżdżeniowe, ponieważ twierdzi, że z niego i tak nic już nie będzie. Z tego powodu chłopak z lepszymi lub gorszymi skutkami stara się nauczyć go podstaw na własną rękę, chociaż dogonienie pozostałych koni jest mało prawdopodobne.
~ Ma miękki, niewybijający kłus, co czyni Rokosza koniem ponadprzeciętnie wygodnym do dosiadania.
~ Nadal czuje się niepewnie ubrany w ekwipunek jeździecki, ponieważ poprzedni właściciel rzadko brał go pod siodło. Znacznie swobodniej zachowuje się podczas jazdy na oklep.
~ Camille przyznaje, że są takie dni, kiedy boi się wsiąść na własnego wierzchowca. Nigdy nie wiadomo, kiedy wałach spostrzeże swój cień, więc dla bezpieczeństwa dosiada go wczesnym rankiem, wieczorem, w hali po ówczesnym sprawdzeniu jej wnętrza oraz zacienionych fragmentach lasu.
Właściciel: Dumny z małych sukcesów wałacha, acz zakłopotany i zmartwiony Camille de Croissant. Część ceny konia była jego prezentem na Święta.

Od Camille'a - zakup konia

- Zapłaciliście zaliczkę? - nerwowo powiedziałem do słuchawki telefonu stacjonarnego w korytarzu akademika, nie mogąc doczekać się odpowiedzi. - Dopilnuję, aby dalsza część transakcji przebiegła uczciwie.
Mocniej ścisnąłem w dłoni plik banknotów, kiedy mój ojciec bełkotał w słuchawce coś o tym, żebym się nie dał kopnąć. Myślami byłem już przy nowym koniu, więc wysłuchałem do końca jego wywodu, podziękowałem za życzenia owocnej pracy z siwym podopiecznym, po czym odłożyłem słuchawkę. Na moją twarz momentalnie wpełzł bananowy uśmiech. To dziś! ,,Nowy" był pikusiem przy epitecie ,,własny". Mój koń - to brzmiało tak dumnie, że jeszcze nie do końca wierzyłem w swoje szczęście. Nawet zwolniono mnie z ostatniej lekcji, abym mógł wyjść na spotkanie przyczepie z moim przyszłym wierzchowcem. Podekscytowany pognałem pod stajnię, zapominając nawet zabrać paczkę papierosów z pokoju, a pragnę nadmienić, że nosiłem ją ze sobą prawie wszędzie, jakby miało mi się nagle zachcieć. Na miejsce wpadłem w sam raz, bowiem wóz właśnie zajechał przed budynek. Auto nie robiło wrażenia - rozklekotany Citroen wyglądał, jakby miał się zaraz rozkleić. Z przyczepy konnej odpadała farba. Ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że to działanie zamierzone i obecny właściciel nie dba o konia. Może zwyczajnie nie miał pieniędzy na nową? Rolnicy i pasterze to przecież niezbyt zamożna grupa społeczna, o ile nie żyją z produkcji maszynowej, lecz z rozmowy telefonicznej z tym mężczyzną wywnioskowałem, że żywi się z pracy własnych rąk, a koń był mu potrzebny w pracy, ale aktualnie zakupił już nowego, ponieważ pozwolił mu na to budżet. Tyle wiedziałem o właścicielu. A koń? Ano, rodzima rasa, siwek, miły i jedynym defektem jest jakiś tam typowy lęk. Nie zdziwiło mnie to, ponieważ konie jako ofiary wykształciły system strachów, aby uciec we właściwym momencie, kiedy ostrzegą je zmysły. Pewnie bał się wystrzałów! O, albo kałuży jak koń z Paryża, na którym zaczynałem! W każdym bądź razie mój nastrój był szampański i zdawało się, że nic go nie popsuje. Z auta wysiadł wysoki mężczyzna w średnim wieku ze śmiesznie zakręconym wąsem. Rozejrzał się i uśmiechnął, kiedy dojrzał mnie opierającego się o framugę wrót wejściowych do stajni dla koni prywatnych.
- Monsieur Camille de Croissant? - zapytał niepewnie.
Poczułem się trochę dziwnie. Nie przywykłem do tej formy grzecznościowej.
- To ja - odpowiedziałem, podchodząc bliżej do jegomościa. - Czy dokumenty są gotowe?
Mężczyzna skinął głową na znak twierdzącej odpowiedzi. Podał mi plik kartek. Wszystko było przygotowane tak, jak tego chciałem. Paszport konia, badania weterynaryjne i w końcu ten jeden, najważniejszy dokument - umowa kupna. Zdziwiło mnie widniejące w papierach imię wierzchowca. Kokosz? Przesłyszałem się! Cóż, nietrudno przyznać, że Rokosz i tak brzmi lepiej. Postanowiłem nie przejmować się tą błahostką. Dla mnie Rokosz Rokoszem pozostanie.  Kiedy przyglądałem się szczegółom badania zdrowotnego wałacha, mężczyzna szukał czegoś na ekranie telefonu dotykowego. Wkrótce odezwał się do mnie:
- Człowiek imieniem Horace przysłał mi wczoraj zaliczkę na konto bankowe. Po nazwisku domyślam się, że to ojciec szanownego pana, tak?
Przytaknąłem. Po dogłębnym przyjrzeniu się dokumentom przeliczyłem pieniądze, które dzierżyłem w dłoni. Podałem odliczoną kwotę mężczyźnie. Tysiąc siedemset Euro i ani centa więcej dzieliło mnie od spełnienia marzenia. Kiedy starszy Francuz przeliczał pieniądze raz jeszcze, ja zainteresowałem się moim przyszłym koniem. Podszedłem do przyczepy i zajrzałem do środka. Koń patrzył. Mimo że z zewnątrz nie wyglądała pięknie, w środku była schludna ściółka i nie mogłem się doszukać śladu brudu. Widocznie w czasie podróży obecny właściciel zadbał o higienę. Koń również wyglądał na zadbanego. Powiedziałbym coś do niego, ale przeszkodził mi głos mężczyzny:
- Brakuje tu 200 Euro.
Serce podskoczyło mi do gardła.
- Pardon. - Jednym susem znalazłem się przy nim w celu przeliczenia mamony kolejny raz.
Przecież sprawdzałem i kwota się zgadzała. Mężczyzna się tylko śmiał.
- Żartowałem, żartowałem - zawtórował rozbawiony. - Proszę się nie denerwować.
Odetchnąłem z ulgą, jednak dziwnie było patrzeć, jak starszy facet miał ze mnie ubaw. Upchał banknoty do kieszeni.  Zniosłem to z pokorą, a kiedy ten już opanował śmiech, powiedział spokojniejszym tonem, wskazując na niewypełnione pole na akcie kupna:
- Jeśli wszystko się zgadza, proszę o podpis.
Byłem na to gotowy. Zdrowie się zgadza, koń jechał w dobrych warunkach... Drżącą dłonią wyjąłem pióro z kieszeni. Podpisałem się imieniem i nazwiskiem. Kiedy tylko napisałem literę "t", mężczyzna klasnął w dłonie. Wystraszyłem się nagłego dźwięku i na dokumencie powstał kleks. Wzdrygnąłem się.
- W porządku. - Mężczyzna prawie wyrwał mi kopię z rąk, pozostawiając mi jedynie oryginał. - Proszę zabrać tego konia... pańskiego konia.
Jego słowa budziły we mnie dziwny niepokój, ale nie było już odwrotu. Klapa przyczepy została otwarta, a ja miałem szansę wyprowadzić mojego wierzchowca. Złapałem go za uwiąz i poprowadziłem na bruk przed stajnią. W tym czasie mężczyzna rzucił w moją stronę krótkim pożegnaniem, zamknął klapę, aby zaraz potem jak najszybciej się ulotnić. Nie próbowałem nawet krzyczeć. W niepokoju mocniej zacisnąłem ręce na przedmiotach, które trzymałem - w jednej dokumenty, w drugiej uwiąz. Spostrzegłem, że mój koń podejrzanie się rozgląda. Nagle wydobył z siebie przeraźliwy kwik, wierzgając kopytami. Nie oberwałem, ale szybko zacząłem zmierzać ku stajni ze spanikowanym wałachem. Na początku myślałem, że wystraszył go warkot silnika, ale obserwując spojrzenie konia, zorientowałem się, że chodzi o cień. To od niego odskakiwał, a kiedy znaleźliśmy się pod dachem stajni, wszystko ucichło. W tamtej chwili bałem się nawet bardziej niż Rokosz własnego cienia. Ogarnęła mnie niemoc i lęk przed opieką nad nim. Przecież ja sobie nie poradzę! Szybko wpuściłem konia do przydzielonego mu boksu. Zrezygnowany oparłem się o drzwiczki i ukryłem twarz w dłoniach. Byłem bliski płaczu, gdy poczułem, jak Rokosz nieśmiało obwąchuje moje plecy. Obróciłem się ku niemu. Spojrzałem na konia raz jeszcze. Był piękniejszy niż na zdjęciach. Niezbyt duży, ale ja sam nie odznaczałem się nawet przeciętnym wzrostem. Błądził po stajni wzrokiem. Był zagubiony zupełnie jak ja. W dodatku jego dzika grzywa przypominała moje niezbyt ułożone włosy. Więcej? On również przyjechał z Francji, więc i ziemia była dla niego obczyzną. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Parlez vous français? - zwróciłem się do niego szeptem.
Rokosz nadstawił uszu i zarżał cicho. Naturalna reakcja na dźwięk? A może rozpoznał ojczysty akcent oraz język, którym przemawiano do niego od czasów, kiedy hasał może nawet jako źrebak? Jedno wiedziałem - jeszcze nigdy nikt nie był mi tak bliski, będąc obcym.

1000 słów

Od Gai C. D Camille'a

Rozejrzałam się po starannie posprzątanym pokoju, jednak mój wzrok zatrzymał się na psie Camille'a, Neronie. Wyglądał na dość starego oraz wychudzonego, tak, jakby mężczyzna go co dopiero zaadoptował.
- Może „Kevin sam w domu”? Wiem, że to banalne, ale idą święta, a ja jeszcze ani razu tego nie obejrzałam. - zaproponowałam bez wahania.
Mój towarzysz wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
- Rzeczywiście, doskonały pomysł. - odparł. - Znajdziesz platformę, na której moglibyśmy obejrzeć film?
Kiwnęłam głową i podeszłam do położonego naprzeciwko łóżka, na krześle, komputera. W przeglądarce wpisałam tytuł filmu, który chcieliśmy obejrzeć, po czym włączyłam pierwszą lepszą stronę, która okazała się być darmowa. W tym samym czasie Camille szukał czegoś w szafce. Po udanych poszukiwaniach wyjął z owego miejsca chipsy fromage, co, nie ukrywajmy, niezmiernie mnie ucieszyło. Wraz z nimi, kasztanowo włosy usiadł na łóżku i poklepał miejsce koło siebie, gestem dłoni zapraszając do usiądnięcia koło siebie. Włączyłam film i usiadłam koło kolegi. 21-latek otworzył paczkę chipsów i już po chwili śmialiśmy się z poczynań głównego bohatera komedii, zajadając się chipsami i co jakiś czas prowadząc krótkie rozmowy. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym teraz rozwiązywać równania na tablicy, czy na kartce. Na pewno o wiele milszym było obejrzenie filmu wraz z kolegą, którego rzeczywiście polubiłam.
- Wraz z twoimi rodzicami wyjechałaś z Paryża, jak byłaś młodsza, prawda? - spytał się mnie zielonooki, na co ja kiwnęłam głową. - Jeśli mogę się spytać, z jakiego powodu?
Westchnęłam cichutko. Od dawna z nikim nie rozmawiałam na temat rodziców.
- Moi prawdziwi rodzice byli projektantami mody, przez co dużo podróżowali. Zauważyli, że dostają dużo zleceń z Chorwacji i często muszą tam latać, zastawiać nas z niańką, czy samych. Uznali, że bardziej opłaca nam się wyjechać do Zagrzebia. - wytłumaczyłam.
Camille pokiwał głową, wróciliśmy do oglądania filmu. Nie będę ukrywała, że wszelkie rozmowy na temat moich rodziców, nadal były dla mnie trudne. Nie potrafiłam myśleć, że zamiast moich zastępczych rodziców mogliby być tu również moi prawdziwi. Ale wtedy sprawa byłaby trochę bardziej skomplikowana, ponieważ nie poznałabym Nicolasa i Georgine, których w tej chwili kocham najmocniej na świecie.
W pewnym momencie na łóżko, a właściwie na kolana Camille'a wskoczył Neron. Od razu wzięłam się za głaskanie psa za uchem. Co tu mówić, słodki. Oczywiście, Ghost też jest jedyny w swoim rodzaju, ale Nerona widzę pierwszy raz w życiu, więc tak, zdecydowanie jest słodziutki. I dodatkowo taki milusi… Właściciel psa zaśmiał się, gdy zobaczył, z jak wielkimi oczami przyglądam się jego podopiecznemu.
- No co? - spytałam się i parsknęłam śmiechem. - Słodki jest.

Camille? c:

409 słów= 3p.

Od Gale'a C. D Esmeraldy - Gwiazdka dla zwierzaka

W pokoju zebrała się całkiem niezła sumka osób. Siedząc na dywanie, przyglądałem się twarzom, które mnie otaczały. Kiedy Esmeralda otworzyła pierwsze wino, wszyscy usiedli w kręgu. Wyglądało to, co najmniej na jakąś pieprzoną sektę. Butelka przeszła po kole jak Fajka Pokoju między Indianami. Szklana flaszka szybko wylądowała w koszu. Nikt nie ukrywał, że po zmoczeniu ust w trunku, ma ochotę na jeszcze. W ruch poszło drugie wino. Niestety i ono szybko zostało wypite. Butelka została ułożona przez Naomi na środku okręgu.
- Kto pierwszy?- Spytała, mierząc wszystkich wzrokiem. - To w takim razie ja.- Powiedziała, po czym zakręciła szkłem. - Pytanie, czy wyzwanie?- Rzekła do Esmy.. 
- Wyzwanie!- Odkrzyknęła pewna siebie. Mój wzrok zawiesił się na kasztanowłosej. Wyzwaniem dziewczyny było wypić duszkiem pół butelki wytrawnego, czerwonego wina. Nami w ten sposób łatwo mogła upić Esmę. Gra toczyła się dalej, jednak pech chciał, że na mnie nie chciało paść. Kiedy butelka trafiła w łapki Eski, ta spoglądając na mnie, mocno zakręciła ją. I proszę, oto stanąłem przed pytaniem: "Prawda, czy wyzwanie". Oczywiście wybrałem to drugie.
- Jeśli nie uda Ci się wykonać zadania, będziesz musiał, pójść ze mną jutro do miasta, zbierać datki na schronisko.
- A jeśli mi się uda?- Zapytałem pewny siebie.
- To wtedy... się okaże. - Poszedłem na ten układ. - A oto wyzwanie: Wymień osoby wszystkich, którzy są w tym pokoju. - Uśmiechnęła się wrednie. Byłem w czarnej dupie. Wziąłem dyskretnie głęboki wdech, po czym zacząłem wymieniać.
- David, Riley, Gabriel, Harry, Naomi, Caroline... - I wymieniłem tak wszystkich oprócz jednej osoby.- Alysa, Alexia? - Uniosłem brew.
- Alyss - Odpowiedziała Esmeralda. - Jutro o 4:00 w stajni. - Mruknęła dziewczyna. Nagle w moją twarz wleciała poduszka. Oczywiście była to sprawka Nami. Roześmiany odrzuciłem poduszkę. Tak oto rozpoczęła się III Wojna Światowa. Każdy na każdego! Pokój tonął w rozsypanym pierzu. Kiedy kolejnym przeciwnikiem, a w zasadzie przeciwniczką, okazała się Esmeralda, ukłoniłem się w pół, po czym zacząłem wymieniać z nią ciosy poduszkami. Nasze starcie trwało w nieskończoność, a zakończyło się, gdy nagle, nie wiedzieć czemu i kiedy, znaleźliśmy się na balkonie. Patrząc na rozciągające się w oddali pastwiska, napomknąłem o tym, że odpowiedziałem w większości poprawnie, ergo, należy mi się nagroda pocieszenia. - Ja Ci dam nagrodę pocieszenia ty... (!)- Rzuciła się na mnie z poduszką, jednak przy wybiciu, poślizgnęła się i wylądowała na barierce balkonu. Odruchowo chwyciłem dziewczynę, ratując ją tym samym od spadnięcia z dwóch pięter. Po ratunkowej akcji trwaliśmy nadal blisko siebie. Trzymając dłonie na talii dziewczyny, z trudem udawało mi się nie zsunąć ich niżej. Policzka Esmeraldy zalała fala różu, a jej dolna warga została przygryziona. Powoli zbliżyłem twarz do ust Esmy, bacznie obserwując jej reakcję. Może to pod wpływem alkoholu, ale dziewczyna nie wykazała żadnego oporu, a wręcz przeciwnie! Eska zamknęła oczy i delikatnie wyciągnęła ku mnie wargi. Po chwili pocałunek przylepił do szyb od balkonu dużą widownię, która zaczęła krzyczeć i bić brawo, co rozłączyło nasze usta. Po wróceniu do środka kolejnych grach i butelkach wina, światło mi zgasło. Zupełnie nic nie pamiętam z reszty wieczoru.
Następnego dnia obudziło mnie solidne walenie w drzwi. Mimowolnie zwlokłem się z łóżka i powędrowałem, do wyjścia, żeby otworzyć jakiejś nieszczęsnej duszy. Po przekręceniu klamki, do pokoju wpełzła Esmeralda, rzucając w moją stronę "cześć". Dziewczyna padła na moje łóżko. Zmierzyłem wzrokiem wypiętą pośladkami do mnie, Eskę.
- Kac? - Zapytałem prawie pewien. Esmeralda jęknęła przeraźliwie. Ciężko było patrzeć na tak zmęczoną życiem, Esmę. Pochwyciłem w dłoń gitarę i usiadłem na łóżku. Przymknąłem oczy, wziąłem głęboki wdech i delikatnymi dźwiękami strun, powoli doprowadzałem nas do wewnętrznego spokoju. Kiedy rozłączyłem powieki, Esmeralda siedziała wpatrzona w moje dłonie.

•~●~•

Po dopięciu popręgu Sifil był gotowy. Przed stajnią czekała już Esma na Desert. Założyłem pokrowiec z gitarą w środku, na plecy, po czym wsiadłem na wałacha.
- Słuchaj, co działo się wczoraj, u mnie po butelce? - Zapytała.
- Była bitwa na poduchy, a potem odleciałem. - Odparłem, nie opowiadając dziewczynie o zajściu na balkonie. Dokładnie obmówiliśmy cały plan działania po drodze do miasta. Gdy dotarliśmy wreszcie do rynku, zsiedliśmy z koni i zaczęliśmy się przygotowywać. Ja położyłem pokrowiec przed nami, z którego ówcześnie wyciągnąłem gitarę, a Esmeralda pochwyciła puszeczkę, do której ludzie będą wrzucać pieniądze za przejażdżkę na Queen of Samba. Po szybkim nastrojeniu gitary i ponownym wejściu na konia zacząłem grać jedne ze sławniejszych melodii, żeby przywrócić uwagę ludzi. Piosenki takie jak: "I see fire" czy "Treat you better". Monety jakby same wskakiwały do pokrowca. Szkapie Esmeraldy, również się powodziło. Dzieciaki ostrożnie podchodziły do Sifila, żeby go pogłaskać po pyszczku. Koń stał spokojnie i dawał gówniarzom się nacieszyć. Coraz więcej ludzi zbierało się wokół mnie, postanowiłem więc zagrać jedną ze swoich autorskich melodii. Po dwóch godzinach zmieniliśmy miejsce położenia. Oczywiście wybrany teren był dostosowany do potrzeb naszych koni oraz znajdywał się bliżej schroniska dla zwierzaków. Ponowiliśmy nasze działania. Przez następne godziny zbieraliśmy datki. Zrobiliśmy się głodni, więc zrobiliśmy sobie przerwę. Podałem Esmie wodze Sifila, po czym poszedłem zamówić pizzę.
Stanęliśmy przed schroniskiem, gdzie pozostawiliśmy nasze konie pod opieką jednego z wolontariuszy. Przytułek dla zwierząt, który wybraliśmy, nie był przypadkowy. Otóż to magiczne miejsce zaczęło podupadać. Idąc korytarzem i słysząc te wszystkie skamlenia i szczeki, dobry humor sam zszedł mi z twarzy, podobnie jak Esmie.
- To jest strasznie przykre. - Powiedziała dziewczyna, spuszczając głowę na dół.
- Nie płacz.- Uśmiechnąłem się delikatni, przyciągając ją do siebie.
- Przestań. - Zaśmiała się. Podeszliśmy do recepcji i wyłożyliśmy na blat siedem wielkich puszek, wypełnionych drobniakami i mniej licznymi banknotami. Powiedzieliśmy, że jest to podarek od naszej Akademii. Wzruszona dyrektorka schroniska zaprosiła nas na herbatę do swojego gabinetu. Tam została nam przedstawiona historia tego miejsca, która upewniła nas o słusznym wyborze. Podczas rozmowy, cały czas rozpraszały mnie jęki tych biednych psiaków w klatkach. Nagle przerwałem wypowiedź dyrektorki słowami: "Chcę adoptować psa". Uradowana kobieta, niezwłocznie zaprosiła mnie do pomieszczenia ze zwierzętami. Tam masa czworonogów, patrzyła na mnie, błagając o miłość. Wzruszyło mnie to. Jednak szczególną uwagę przykuł cudowny, biszkoptowy Pitbull, który nagle wyskoczył z klatki. Psiak podbiegł do mnie i zaczął obwąchiwać moje dłonie, żeby potem móc je zacząć lizać. W tamtym momencie dokonałem wyboru. Miałem odebrać suczkę następnego dnia. Wróciliśmy z Esmeraldą do Akademii. Po odstawieniu koni, gdy szliśmy do pokoi, do Esmeraldy przyszedł SMS od Naomi. Otóż Nami wysłała filmik z wczorajszego zajścia na balkonie.


< Eska? ( ͡° ͜ʖ ͡°) 
1017 słów

+20 punktów prezentowych 

Od Camille'a - zadanie 13

W mieście miała odbyć się parada. Nie został określony temat. Władze miasta chciały pokazać Porec jako barwne, ciekawe miejsce, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Taką promocję ja lubię! Nie sądziłem jednak, że już na start będę rozdarty... Studia zaoczne oferowały udział w paradzie w strojach na wzór starożytnych Rzymian, jednak to z Akademią Magic Horse, gdzie mieszkałem i rozwijałem konną pasję, łączyło mnie znacznie więcej, ale oni planowali pokazać się na kopytnych. Decyzja wymagała dogłębnego przemyślenia. Większość osób z akademii jechała na własnych koniach, więc pod tym względem uczelnia w Porecu miała przewagę, ponieważ oferowali strój każdemu. Wkrótce dowiedziałem się jednak, że wierzchowca dzierżawionego liczą jako własnego w ten szczególny dzień. Znów byłem w kropce. Niektórzy mówią, że z pomysłem należy się przespać, więc to zrobiłem i ja. Okazało się to jedną z lepszych decyzji dotychczas. Dnia kolejnego wpadłem na pomysł, żeby połączyć oba zainteresowania. Przecież mogłem zostać legionistą na koniu, nie? Musiałem tylko zapytać, czy końskie elementy są dostępne w rekonstrukcyjnym kantorku na wydziale. Okazało się, że ludzie ze studiów byli pozytywnie zaskoczeni pomysłem. Udało się skombinować uzdę oraz siodło stylizowane na epokę. Przerażała mnie tylko wizja jazdy bez strzemion, których wtedy jeszcze nie wymyślono, więc poświęcałem więcej uwagi tej znienawidzonej czynności, kiedy ćwiczyłem. O Ice Tea się nie bałem. Była dzielną, lojalną klaczą. Nie miała tendencji do częstego płoszenia się, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że wybrałem właściwego konia  do dzierżawy, aby pojechać z nim na paradę. W wyczekiwanym dniu również nie sprawiała problemów. Jedynie zaciekawił ją mój niecodzienny strój. W starożytnym ekwipunku chodziła początkowo trochę sztywno, ponieważ nie została przyzwyczajona do innej budowy zestawu, ale szybko się rozluźniła. Moja dzielna Ice Tea! Na paradę zgłosili się też inni uczniowie. Jedni postawili na prostotę, przyodziewając konie jedynie w kolorowe czapraki, inni wyglądali, jakby urwali się z Rio. Bez względu na to, jak wyglądali, podziwiałem każdy strój z osobna. Była ubrana stylowo Gaia na Kleopatrze z turkusową derką zarzuconą na grzbiet, Ana w babeczkowym kapeluszu na majestatycznym Mon Cherie w zestawie w landrynkowym kolorze, Holiday w sukience na Sydney okrytej zwiewnym materiałem i wielu innych. Ja sam czułem się dziwnie w starożytnym stroju, ale nie można powiedzieć, że źle. Wyobrażałem sobie siebie podczas triumfu rzymskiego wodza. Czy byłem kawalerzystą Cezara znanego ze swoich brawurowych zwycięstw? A może to zwykła parada w ramach spełniania zachcianek Kaliguli - cesarza rzymskiego, który senatorem mianował konia o imieniu Incitatus? W kwestiach fikcji historycznej miałem naprawdę bujną wyobraźnię. Paradzie przygrywała orkiestra, co tym bardziej przywodziło mi na myśl pełne majestatu triumfy wojska. Muzyka miała też swoje ciemne strony. Niektóre konie wyglądały na zdenerwowane dźwiękami trąb czy werbli. Powodowało to też brak możliwości rozmów, ponieważ zwyczajnie nie słyszałbym rozmówcy, więc wesołe pogawędki w trakcie odpadały. Musiałem skupić się na utrzymaniu Ice Tea w ryzach. Na paradę przybyło wiele osób z zewnątrz, więc klacz z zaciekawieniem wyciągała łepetynę w stronę tłumu za barierkami, kiedy pochód ruszył. Dzieci wyciągały rączki w stronę Ice Tea, a ona korzystała z darmowych głasków. Mimo pozytywnego wydźwięku jej zachowania kazano mi wrócić do szyku, aby go nie wyłamać. Paradę urozmaicałem, raz po raz machając moją atrapą miecza, która połyskiwała w słońcu jak prawdziwa broń. Wszystkie konie szły stępem. Chociaż westernowa klacz chciała przyspieszać z podekscytowania, hamowałem ją pomocami jeździeckimi. Koniec końców zaprezentowaliśmy się dobrze. Dla konia był to dobry sprawdzian skupienia, dla mnie - jazdy bez strzemion. Muszę jednak przyznać, że Ice Tea nie oduczyła się pchania łba do każdego. Kiedy parada się skończyła, ona nadal lgnęła do ludzi, którzy podeszli, aby ją pogłaskać. Nie miałem nic przeciwko. Niech ma coś od życia! Powiem szczerze - na paradzie uczelniana krzyżówka zrobiła szał! Jedynie ja mogłem narzekać z powodu tak długiej jazdy bez strzemion, ale sam się o to prosiłem. Udany dzień, ciekawa przygoda!

621 słów= 3p.

Za wykonanie zadania 30 punktów, za długość 3 punkty, czyli razem 33 p.. 

Od Camille'a C. D Any - Z kopyta kulig rwie

Westchnąłem ciężko.
- Zostaję tu - odparłem krótko, zajmując miejsce na kanapie obok dziewczyny. - Rodzice dzwonili do mnie wczoraj wieczorem, że hm... nie tyle nie życzą sobie mojej obecności na Wigilii, co obawiają się o zdarzenia w Paryżu.
Ana popatrzyła na mnie zmieszana.
- Co to ma znaczyć? - spytała, jakby ją samą zmartwiło moje położenie.
Uśmiechnąłem się z politowaniem, widząc współczucie.
- Sytuacja polityczna jest napięta, ale nie rozumiem, żeby jakieś protesty czy zamachy przeszkodziły mi w podróży do ukochanej Francji i mojej rodziny - odparłem cicho, a z mojego tonu głosu dało się wyczytać zdenerwowanie sytuacją, w jakiej postawili mnie rodzice.
Ana bezgłośnie kiwnęła głową, jakby nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów na wyciągnięcie mnie z dołka emocjonalnego, w który wpadłem chwilę temu. Co prawda wczoraj dość prędko się wygrzebałem, więc nie było po mnie widać przygnębienia, ale złe emocje wracały jak bumerang, kiedy tylko ktoś wspomniał o świątecznych wojażach. Ponadto moi rodzice należeli do tych bardzo opiekuńczych. Woleli mnie nie narażać, jeśli nagle miałoby zdarzyć się coś złego. 
- Zawsze odbywały się protesty, ale... Może mają rację, bo nigdy wcześniej lud nie dewastował Łuku Triumfalnego, a w okresie świątecznym terroryzm zbiera szczególnie krwawe żniwa - powiedziałem, kiedy udało mi się ochłonąć w przenikliwej ciszy. - Przyślą mi coś pocztą, a ja też im wyślę prezenty. Na pewno wykonam kilka telefonów w ten niezwykły dzień roku. Ale dość o mnie - cieszę się, że ty masz szansę zobaczyć się z rodzicami w te Święta.
Posłałem jej niewyraźny, acz szczery uśmiech. Aby bardziej klarownie nawrócić na miły temat, postanowiłem zapytać:
- Dokąd jedziesz? Gdzie mieszkają?
Ana wyraźnie się ożywiła:
- W USA, miasteczko Duck - odparła. - Ty się nie martw! Na pewno nie jesteś jedynym, który nie wyjeżdża. Chociaż zdaję sobie sprawę, że musi być ci bardzo ciężko...
Machnąłem ręką, aby nie rozpamiętywać tego dłużej.
- Święta spędzę z Neronem - zaśmiałem się w ramach rozluźnienia atmosfery, a na dźwięk swojego imienia pies powolnie poderwał się z posłania.
Gestem ręki dałem znać, że nie było to zawołanie i może powtórnie lec na kocu. Nieszkolona, ale mądra bestia!
- Hm, à propos Bożego Narodzenia... Wiedziałaś, że francuski Mikołaj zamiast ciastek i mleczka woli mieć zaoferowane wino? Ciekawe czy zadziała w Chorwacji... A jak prowadzi sanie pijany? - podzieliłem się z dziewczyną zabawnym nawiązaniem do mojej kultury, na co zareagowała głośnym śmiechem.
- Tak szybko dostarcza prezenty, że na pewno przekracza ograniczenie prędkości - dopowiedziała rozbawiona.
Śmialiśmy się przez chwilę, a zły nastrój odszedł w zapomnienie.
- Mam nadzieję, że zostajesz jeszcze jutro. Pan Withmore miał organizować zajęcia tematyczne - przypomniałem sobie po fali śmiechu.
- Jeszcze będę. - Skinęła głową.
Reszta wieczoru upłynęła nam na miłej rozmowie przy kubkach z ciepłą herbatą. Dla mnie obowiązkowo dużo cytryny!
~~~~~~~
Kolejnego dnia stawiliśmy się przed stajnią. Oboje byliśmy zaciekawieni, jeśli chodzi o plan instruktora wobec uczniów. Tym razem się nie spóźniliśmy. Ana pomyślała o głośnym przypomnieniu w telefonie. Wymienialiśmy się hipotezami dotyczącymi dzisiejszych zajęć, kiedy przybył pan Withmore.
- Z czym kojarzy wam się zima? - zaczął, a grupa uczniów umilkła. - Z choinką? Kolędami? Potrawami właściwymi dla tradycji świątecznych waszych krajów? A może... z kuligiem?
Na jego twarzy zagościł tajemniczy uśmieszek. Wzdrygnąłem się. Następnie mężczyzna podszedł do uczniów z dwoma miskami. Każdy losował jedną kartkę. Co dziwne właścicielom koni prywatnych podsuwał inną miskę niż tym w mojej sytuacji. Wylosowałem karteczkę. Otworzyłem ją, by uchylić rąbka tajemnicy. Mon Cherie? Odruchowo spojrzałem na Anę, która ze zdziwieniem patrzyła na swoją kartkę.
- O co tu chodzi? - zapytała, czując mój wzrok na sobie. - Wylosowałam Ice Tea.
W tamtej chwili miałem więcej pytań niż odpowiedzi. Moje wątpliwości jak na zawołanie rozjaśnił instruktor:
- Zapewne dziwią was konie, które zostały przydzielone drogą losowania. To nie jest pomyłka! Właściciele koni  zajmą się stajennymi i dzierżawionymi, a pozostali prywatnymi. Przygotować się do wyścigu kuligów, potrzebny ekwipunek znajdziecie w stajniach!
Wymieniłem zmieszane spojrzenia z koleżanką. 
- Twój koń czy się mylę? - zapytałem dla pewności, bo chociaż o swoim wierzchowcu częściej wypowiadała się Charlie, ta wersja również padała. 
- Tak, na kartce masz oficjalne imię mojego Charliego - odparła, uśmiechając się jakby na samą myśl o podopiecznym.
Ach, tak! Zdałem sobie sprawę, że chociaż skrót brzmi przyjemnie, pełna wersja jest równie czarująca, więc nie mogłem się powstrzymać, aby akcentując typowo po francusku ostatni wyraz, powiedzieć:
- Charlie? Raczej Mon Cherie! 
Zamachałem kartką. 
- Jakieś rady dotyczące obsługi siwka? - zapytałem po chwili, kiedy uświadomiłem sobie, że takie słowa mogą okazać się naprawdę przydatne przy wykonywaniu tego zadania. 
Ana zastanowiła się chwilę. 
- Najważniejsze fakty? - zaczęła. - Lubi się czasem wygłupić, ale przy czytelnych sygnałach to przyjemny ujeżdżeniowo gość.
Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem. Nie zapowiadało się ciężko. Wszakże każdy koń miewa humory! Jednak z drugiej strony - dlaczego Ana wraca taka zmęczona z treningów? Wysoki poziom czy wariackie pomysły Charliego? Pożyjemy, zobaczymy. W międzyczasie Ana zapytała o specyfikę pracy z Ice Tea. Mimo że wydzierżawiłem ją stosunkowo niedawno, zdążyłem poznać jej główne cechy. 
- Nie ma powodów do zmartwień! Ice Tea to bardzo towarzyska klaczka i wystarczy ją przytulić, żeby złapać wspólny język - odpowiedziałem i ani jedno słowo w mojej wypowiedzi nie było przesadzone. 
- Serio? - zdziwiła się nieco. - Skąd wiesz? 
- Cóż... Tą drogą ją wydzierżawiłem. Wystawiła łeb zza boksu. Z resztą sama się wkrótce przekonasz. - Zaśmiałem się na myśl pierwszego ze wspólnych wspomnień. 
Oboje życzyliśmy sobie powodzenia. Po drodze do stajni koni prywatnych z ciekawości zajrzałem do stajennych wierzchowców w celu zerknięcia, komu przypadła moja paryska ulubienica. Spojrzałem do boksu, gdzie krzątała się już Holiday. 
- Nadzorujesz? - spytała z uśmiechem, kiedy mnie spostrzegła. 
- Oui, dla spokoju ducha - odparłem. - Powodzenia!
Poszedłem do stajni dla koni prywatnych. Mon Cherie okazał się przytulachą dorównującą Ice Tea, co cieszyło mnie, ponieważ wiedziałem, że Ana została już zaznajomiona z tym typem zwierza. Zaglądał mi w kieszenie bluzy, ale tym razem nic nie miałem. Szybko uporałem się z czyszczeniem i założeniem specjalnej uprzęży. Koń nieznacznie ruszał się, jakby był trochę zniecierpliwiony i rżał raz po raz. Wyprowadziłem Charlesa przed stajnię, gdzie czekał już pan Withmore. Pomagał każdemu z osobna zaprząc konia do specjalnych sań. Czekając w kolejce, zamieniłem kilka słów z Gaią. 
- Szalony pomysł, co nie? - oburzała się półszeptem, drapiąc klacz pełnej krwi angielskiej między uszami. - Nawet nie znamy tych wierzchowców, a on rzuca nas na głęboką wodę. 
Wzruszyłem ramionami. 
- Zawsze mogło być gorzej - mruknąłem. 
Nadeszła moja kolej. Podprowadziłem Charliego do instruktora. Kiedy poczuł dodatkową uprząż, bryknął kilka razy, jakby dziwiąc się, cóż to za nim ma się ciągnąć. Po chwili poddał się w działaniach antysankowych, a ja zająłem na nich miejsce. Na linii startu stanąłem obok Any, aby ta mogła podziwiać swoje oczko w głowie w kuligowym ekwipunku. 
- Nie widzę go w tej roli - stwierdziła dziewczyna. 
Okazały Andaluz prychnął. Zeskoczyłem z sań, aby popieścić Ice Tea w okolicach kłębu. 
- Jest szybka, więc uważaj - rzuciłem w stronę Any, kiedy ponownie zajmowałem swoje miejsce. 
Na miejsce wyścigu przyszedł instruktor. Naturalnie nie mogliśmy ścigać się w tak wielkiej grupie. Mężczyzna losowo wskazał cztery osoby, a w tym... mnie? Nerwowo przełknąłem ślinę. Reszta uczniów wycofała się, a ja zostałem na starcie z dwoma chłopakami i dziewczyną, której nie znałem. Zebrałem wodze. Nigdy wcześniej nie powoziłem w wyścigu sani... Kiedy dostaliśmy sygnał do startu, z wyczuciem smyrgnąłem Charliego po zadzie długim batem, cmokając głośno. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać, bo wzorowo ruszył do przodu. Nie byliśmy jednak pierwsi. Dziewczyna wysunęła się na prowadzenie, a ja jechałem łeb w łeb z innym uczniem. Czwarta osoba pozostała z tyłu. Zadowalała mnie obecna pozycja, jednak nagle poczułem, że sanie chwieją się. Nachyliłem się i przerażony spostrzegłem, że konstrukcja odczepia się od uprzęży konia. Co robić, co robić? Zdecydowałem się na ryzykowny krok. Stanąłem na krzesełku woźnicy, aby chwilę później wykonać skok wprost na grzbiet rozpędzonego Mon Cherie. Wylądowałem niezbyt gładko, kurczowo łapiąc się bujnej grzywy ogiera. Bryknął kilka razy pod rząd, będąc zdziwionym nagłym balastem na grzbiecie. Z trudem się utrzymałem. Zdążyłem w samą porę, ponieważ spostrzegłem, jak sanie odczepiają się i pozostają na śniegu. Ostatni zawodnik wyścigu zgrabnie je wyminął. Kolejność zmieniła się diametralnie. Charlie pozbawiony ciężaru sani wyrwał do przodu z większą zaciętością, kolejny raz prawie zrzucając mnie z grzbietu. Rozkręcił się, zostawiając innych z tyłu, chociaż ja wiedziałem, że ukończenie wyścigu w ten sposób się nie liczy. Zagarnąłem w pięść długie wodze, aby nie plątały się ogierowi pod nogami. Poczułem się bardziej stabilnie, kiedy w mojej dłoni grzywa Charliego splotła się delikatnie ze skórzaną pomocą i przez myśl przemknęło mi nawet, żeby za swoją specjalizację obrać wyścigi galopem. Pęd podobał mi się, mimo że był nieprzewidywalny. Wkrótce z impetem wpadliśmy na metę. Ściągnąłem wodze, a Charlie niemalże od razu zahamował. Prędkość była jednak tak duża, że połączona z natychmiastową reakcją konia oraz wesołym bryknięciem triumfu doprowadziła do spektakularnego upadku przez szyję konia andaluzyjskiego i wylądowania tyłkiem w najbliższej zaspie. Na szczęście widząc całe zdarzenie z linii startu, Ana zdołała podjechać na metę, aby złapać Charliego w ostatnim momencie przed pognaniem dalej w przód. Z tyłu nadciągał już instruktor. Burczał coś o wadzie technicznej i dyskwalifikacji. Ja natomiast wygrzebałem się z zaspy, otrzepując ubranie z białego puchu. Poglądowo obejrzałem swoje ciało. Wyglądało na to, że komicznie wyglądająca gleba przyczyniła się jedynie do drobnych zawrotów głowy, które wkrótce ustały oraz obitego łokcia. Ana podjechała do mnie na Ice Tea, za przydługą wodzę trzymając Charliego. Nie wyglądała na wściekłą. Wręcz przeciwnie!
- Nie sądziłam, że wyścigi kuligów przemienią się w szalony galop. - Zaśmiała się. - A mój ukochany ujeżdżeniowiec znacznie lepiej poczuł się bez oporu. 
Spojrzała najpierw na Charliego, następnie na mnie. W międzyczasie doszedł do nas pan Withmore. 
- To jasne, że nie wygrałeś, ale reakcja wyglądała dość... specyficznie, aczkolwiek ekscytująco. Na przyszłość polecam przesiąść się na Angliki albo Araby - mruknął instruktor. - Wygląda na to, że oboje mieliście wystarczająco dużo emocji na dziś. Wracajcie do stajni, ale stępem!
Odczepił sanie Ice Tea. Przyglądałem się, jak mężczyzna informuje o wynikach pozostałych uczestników tej części wyścigów. 
- Mam nadzieję, że nie szkoda ci utraconego startu - zwróciłem się do Any. 
Wzruszyła ramionami.
- A skądże! Pomysł dziwny, a znacznie mniej stresującym jest oglądanie swojego konia w wersji wyścigowej niż mierzenie się z innymi, sterując prawie zupełnie obcą klaczą - odparła, sprawnie zsuwając się z grzbietu Ice Tea. 
Przyznałem jej rację. Przejąłem swojego konia w dzierżawie i u boku Any zacząłem zmierzać ku stajni. Mon Cherie drobił kroczki przy dziewczynie, co jakiś czas rżąc triumfalnie. Tym sposobem razem ze współlokatorką oszczędziłem sobie "przywileju" oglądania reszty tragicznych starć. 

Ana? 
1687 słów 

+20 punktów prezentowych

środa, 26 grudnia 2018

Od Caroline C.D Harry'ego /+18/

Im dłużej i uporczywiej Harry usiłował zyskać moje zainteresowanie, tym trudniej było mi ukrywać swój szczery, rozanielony uśmiech. Rzekomo niewzruszona, w rzeczywistości powstrzymywałam ciche westchnięcie za każdym razem, gdy jego palce zaczepnie dotykały koronkowego materiału. Czując, jak mężczyzna bezceremonialnie pozbył się ostatniej części mojej bielizny, ukradkiem nabrałam większej dawki powietrza, gdy wciąż zawzięcie, choć z widoczną irytacją, powoli sunął dłonią po moim udzie.
- To jak? – Szepnął mi do ucha, przelotnie składając pocałunek na jednej z niedawno wytworzonych przez siebie malinek. Nie próbowałam już nawet stłumić przeciągłego jęknięcia, wyrywającego się z moich ust, kiedy to Harry, wciąż obdarowując mnie mokrymi całusami, niespodziewanie przybliżył swoje palce do zdecydowanie najintymniejszej części mojego ciała. Dalsze milczenie i zachowywanie względnego opanowania graniczyło z cudem, zwłaszcza gdy szatyn, zadowolony z otrzymania jakiejkolwiek reakcji, zaczął leniwie poruszać jednym palcem w mojej kobiecości. Momentalnie wstrzymałam oddech, ulegając zarówno przyspieszającym ruchom jego dłoni, co i gorącym, muskającym ledwo wystające spod koszulki obojczyki wargom. Wzdychałam głośno, ciągnąc za kosmyki brązowych, roztrzepanych włosów. Doprowadziwszy mnie na granicę pomiędzy niecierpliwością, a spodziewaną euforią, zaprzestał dotychczasowych ruchów, zawisając tuż nade mną.
- Nie potrafię zbyt długo się na ciebie gniewać. – Mruczę, gładząc go po delikatnie zarośniętej szczęce. Rozczulona jego czarującym uśmiechem, opatuliłam dłońmi jego kark, by przyciągnąć go do długiego, subtelnego pocałunku. Starałam się uważać na drobną ranę zdobiącą wargę szatyna, choć nie zdawała się ona przeszkadzać mu w dalszych poczynaniach – całował mnie z niemniejszą zawziętością co dotychczas, rozchylając moje usta przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Wykorzystując jego zaangażowanie w stale pogłębiany pocałunek, sięgnęłam do zamka przeszkadzających mi spodni. Ostatecznie szatyn pomógł mi się ich pozbyć, odrzucając je poza zasięg mojego wzroku. Uśmiechnęłam się delikatnie, zyskując okazję do przygwożdżenia mężczyzny do miękkiego materaca.
- Nie lubię, kiedy tak późno wracasz. – Oznajmiam cicho, z pełną premedytacją opierając się o jego krocze. Wypuszcza wówczas powietrze ze sporym świstem, mocno przyciągając mnie do swojego ciała. Przysiadając tuż pod napiętym materiałem bokserek, z zadowoleniem obserwowałam, jak szatyn kładł dłonie na moich nagich biodrach. Zauważywszy, że już ma mi coś odpowiedzieć, skwitowałam jego niedoszłą próbę namiętnym całusem. Starając się, by nie odstępować od dotyku uzależniających warg na zbyt długo, sięgałam dłonią końca jego koszulki. Pozbyłam się jej prędko, z zadowoleniem mogąc przenieść pocałunki na pokryty tatuażami tors Harry’ego. Z niemalejącym uwielbieniem muskałam wargami każde pojedyncze dzieło, wzdychając lekko, gdy duże, męskie dłonie zaciskały się na moich pośladkach. W końcu i jego rozgrzane ręce dopadły ostatniej zakrywające moje ciało części garderoby. Mogłam spodziewać się, że na widok odsłoniętych piersi współlokator zacznie sunąć w ich kierunku dłońmi, lecz nie dane mu było ich dotknąć, kiedy na powrót nachyliłam się nad jego brzuchem, kąsając go gdzieniegdzie, gdy tylko czułam na sobie jego mocniejszy uścisk. Równo z pocałunkami, nieznacznie cofałam się na kolanach do tyłu, by wkrótce dotrzeć do gumki czarnych bokserek. Wskazującym palcem obrysowałam linię, gdzie podbrzusze mężczyzny znikało pod miękkim materiałem.
Na krótki moment zaprzestałam swoich ruchów. Położyłam przedramię na jego torsie, by móc wygodniej oprzeć podbródek na własnej ręce podczas przyglądania się jego przecudownym, niebieskim tęczówkom.
- Chyba niepotrzebnie mówiłem o tych torturach? – Prychnął zniecierpliwiony, kiedy bawiłam się rąbkiem bokserek. Odwzajemniając jego lekko rozbawiony uśmiech, pozbawiłam go całkowicie niepotrzebnego już materiału. Unosząc się z nóg szatyna, z początkową niepewnością objęłam jego członka dłonią. W akompaniamencie upewniających mnie w zadowoleniu mężczyzny głośnych westchnięć, powolnie przejeżdżając językiem po całej jego długości, by w końcu, nie chcąc utrzymywać go w ciągłej niecierpliwości, niepewnie wziąć go pomiędzy swoje wargi. Zaprzestałam jednak kontynuacji swoich ruchów, czując, że Harry był już niezwykle blisko szczytu. Odrywając się od niego, nie spostrzegłam nawet, gdy ponownie znalazłam się pod mężczyzną, który choć starał się być delikatny, to niesiony własnym rozdrażnieniem, prędko złączył nasze ciała w najcudowniejszą jedność. Mocno obejmowana przez niego ciepłymi ramionami, zyskałam na moment jego całkowitą uwagę, mogąc obdarować usta szatyna czułym pocałunkiem. Mając na względzie swoje poczynania z ubiegłego dnia, ulokowałam swoje dłonie w jego gęstych, miękkich włosach, ciągnąc za nie za każdym razem, gdy mężczyzna przyspieszał i mocniej poruszał biodrami. Zaczynałam uwielbiać to uczucie, gdy kierowana zaślepiającą mnie przyjemnością, rozluźniałam ostatecznie swoje mięśnie w ramionach ukochanego szatyna. Za sprawą jego mocniejszych ruchów, wkrótce uśmiechaliśmy się do siebie od ucha do ucha, całkowicie obezwładnieni spełnieniem.
- Kocham cię – Szepnął, składając pocałunek na moim mostku. Oddychając głęboko, usilnie staraliśmy się unormować prędkość pobierania powietrza. Opadłszy na dużą poduszkę tuż obok mojej głowy, Harry przyciągnął mnie niedługi moment później do siebie.
- Ja ciebie też, nawet bardzo. – Wtuliłam się w wystawione mi ramię, wygodnie opierając policzek na jego nagim torsie. Mimo odczuwanej błogości i chęci pozostania w ramionach współlokatora tak długo, jak tylko było to możliwe, z tyłu głowy wciąż pamiętałam o konieczności zjawienia się na zajęciach. Przez dłuższą chwilę jednak leżałam przy nim z przymkniętymi oczami, rozmyślając wówczas tylko nad tym, jak duże spotkało mnie szczęście.
- Muszę się zbierać na zajęcia… - Wymamrotałam niechętnie, próbując wstać z ramienia szatyna. Natomiast on, bawiąc się dotychczas moimi włosami, wyglądał, jakby nie miał zamiaru o tym w ogóle słyszeć. – Ty lepiej zostań, powiem, że się źle czujesz. Nie wyglądasz po tym „małym wieczorze” zbyt dobrze.
- Aż tak źle? – Uniósł brew, leniwie wypuszczając mnie spomiędzy swoich objęć. Gładząc go po policzku, skinęłam głową. Westchnął. – Nie chcesz zostać ze mną?
- Wiesz, że chcę. – Uśmiechnąwszy się słabo, pocałowałam go po raz ostatni przed opuszczeniem łóżka. Niemalże pogłębiłam pocałunek jeszcze bardziej, zatracając się w nim tak, jak mieliśmy to w zwyczaju, kiedy to mój wzrok powędrował na wiszący na ścianie zegar. Nabierając sporej dawki powietrza, szybko zbiegłam z materaca, zabierając ze sobą do łazienki czystą bieliznę. Choć byłam już dosyć konkretnie spóźniona, to wbiegłam niemalże pod prysznic, w jak najszybszym tempie starając się dokładnie umyć, niestety zmuszona do pozostawienia włosów w ich aktualnym stanie. Do tej pory nie wierzyłam, że jestem w stanie w ciągu ośmiu minut wziąć prysznic, umyć ponownie zęby, a nawet prawie w całości się ubrać. Z łazienki wyszłam znacznie czystsza i ubrana w jasną, niekiedy wręcz prześwitującą bieliznę, co skupiło na sobie uwagę zakopanego w pościeli szatyna.
- Powiesz mi, jak ja mam wyjść tak do ludzi? – Bezradnie wygładzałam najbardziej zakrywający szyję golf, który w największym stopniu chował podarowane mi przez współlokatora malinki. On za to, widząc moją nieporadność i nadal widoczne siniaki, śmiał się, doskonale wiedząc, że chcąc nie chcąc muszę w końcu zaprezentować jego dzieła całej reszcie Akademii. Obrzucając go lekko obrażonym spojrzeniem, naciągnęłam prędko na swoje nogi, naturalnie także opatrzone siniakami, dopasowane rurki. Nie pogodziłam się co prawda z wizerunkiem siebie w czarnym golfie, ale cieszyłam się, że materiał dokładnie opinał się na moim biuście. Przynajmniej tyle mogłam zrobić na złość współlokatorowi.
- Wyglądasz prześlicznie. – Wciąż się śmiejąc, podszedł do mnie, gdy w pędzie zabierałam swój płaszcz i wkładałam buty. Zaślepiona myślą o spóźnieniu na teorię prowadzoną przez jednego z najmniej wyrozumiałych instruktorów, wybiegłam z pokoju, niemalże zapominając o pożegnaniu z mężczyzną. Ten, na całe szczęście, o nim nie zapomniał, przyciągając mnie do siebie na choćby jedną, krótką chwilę.
- Bądź grzeczny. – Szepnęłam mu na ucho, gdy skradł z moich ust szybkiego, czułego buziaka.

Zajęcia na szczęście minęły mi w zaskakująco zadowalającym tempie, zważywszy na to, że cały chorwacki przespałam na złożonym płaszczu, a matematykę przegadałam z siedzącą przede mną dziewczyną. Nauczycielom o dziwo udzielił się noworoczny nastrój i fakt nieobecności znacznej części klasy, która, jak mniemam, albo nie wróciła jeszcze z rodzinnych domów, albo spotkała się ubiegłej nocy z moim współlokatorem. Po zakończeniu ostatnich zajęć tamtego dnia powolnym krokiem opuściłam salę, jako ostatnia zamykając za sobą drzwi. Niemalże podskoczyłam, gdy obracając się, stanęłam twarzą w twarz z Harry’m. Szatyn uśmiechał się nonszalancko, podpierając chłodną ścianę.
- Aż tak się stęskniłeś? – Prycham, wygładzając kołnierzyk jego koszuli. Zamiast jednak udzielić odpowiedzi, schylił się lekko, by pocałować mnie z zadziwiającą zachłannością. Odwzajemniałam nawet najdelikatniejsze muśnięcie jego warg, zaskoczona rzadką wylewnością uczuć szatyna w jakimkolwiek miejscu publicznym. Uśmiechnęłam się mimo wszystko, pozytywnie zadowolona z jego nieplanowanego przybycia. Poczułam jednak, jak delikatnie się spina, gdy powiadomiwszy mnie o obiecanym basenie, na horyzoncie zauważył Victora. Chwyciłam go wówczas leciutko za dłoń, spoglądając w niebieskie oczy mężczyzny.
- O co wam tak właściwie wczoraj poszło?

Harry? ♥
1337 słów = 6 punktów