środa, 19 grudnia 2018

Od Alice do Marco

Dzień zaczął się dość... Spokojnie. Tak, zdecydowanie zbyt spokojnie. Jak co dzień rano niechętnie zwlokłam się z ciepłej pierzyny, snując jakieś dziwne rozmyślania, tym razem zastanawiając się jak beznadziejne zapowiada się mój pierwszy dzień w Magic Horse. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj tak się cieszyłam z przyjazdu do Akademii, tymczasem dziś mam wątpliwości co do tego, czy w ogóle powinnam wychodzić z pokoju. Co prawda budzik darł się już od dobrych dwudziestu minut, jak nie więcej, ale szczerze powiedziawszy nie przejmowałam się tym zbytnio, bo w zasadzie nastawiłam go tylko po to, by nie obudzić się zupełnie przypadkiem po godzinie dwunastej, co z teoretycznego punktu widzenia mogłoby mieć miejsce, zwłaszcza, że siedziałam wczoraj do późna z nosem w telefonie, bo cóż innego można robić tu wieczorami? No dobra, może i parę zajęć by się znalazło, ale biorąc pod uwagę fakt, iż (jak na razie) nie mam tutaj praktycznie żadnych znajomych, a moja kuzynka wyemigrowała gdzieś ze swoimi kumplami na jakiś trening, jakoś tak nie uśmiechało mi się wczoraj opuszczanie akademika.
Upiwszy kilka łyków zielonej herbaty, przeciągnęłam się czując strzykające w plecach kości. Dobra, najwyższa się stąd ruszyć. Tylko gdzie ja mam właściwie iść? Dłuższy spacer zdecydowanie odpada, jest za zimno, do Riley też nie zajrzę, bo znając życie o tej porze jeszcze śpi. Hm, chyba że przejdę się do stajni? Tak, to chyba najbardziej optymalna opcja. Nie poświęcając więc już więcej czasu na beznamiętne gapienie się w okno, pomknęłam do łazienki wziąć szybki prysznic. Kiedy już możliwie doprowadziłam się do ładu opuściłam pokój, uprzednio dosypując jeszcze trochę ziarna i orzechów do karmnika w wolierze Artura, który o dziwo wciąż drzemał sobie w kącie klatki. Najwyraźniej zmiana miejsca zamieszkania niezbyt mu służy. No nic, minie trochę czasu, to się przyzwyczai, przynajmniej mam taką nadzieję...
~•~●~•~
Wszedłszy do środka rozejrzałam się po pomieszczeniu. Trzeba przyznać, tutejsze stajnie naprawdę robią wrażenie. Piękne, czyste i przestronne - tego bez wątpienia mogłaby im pozazdrościć niejedna stadnina. Przechadzając się między boksami uważnie przyglądałam się mijanym wierzchowcom, starając się zanotować w głowie imię każdego z nich. Kilka koni nawet wychyliło głowy, z zainteresowaniem obserwując moje poczynania. W pewnej chwili dostrzegłam dość smukły, podłużny ciemny pysk, wyłaniający się zza ścianki boksu. Marwari. Ach, nie ukrywam, że od zawsze miałam słabość do tej rasy. Ich zawinięte na końcówkach uszka po prostu mnie rozbrajają.
- Hej przystojniaku - uśmiechnąwszy się do zwierzaka, podeszłam bliżej i wyciągnęłam rękę, by pogładzić go po chrapie, jednak ku memu zaskoczeniu ogier parsknął tylko oburzony, po czym obrócił się do mnie zadem. Oho, ktoś tutaj chyba jest nie w sosie, już mi się podoba jego charakter.
Kątem oka zerknęłam na tabliczkę zamieszczoną na drzwiczkach kwatery wierzchowca. "Black Scream", dostojne imię. Wcisnąwszy dłoń do kieszeni jeansów szybko wygrzebałam kilka wcześniej przygotowanych plasterków marchwi, przy czym stworzenie podniosło na mnie wzrok, by po chwili znów znaleźć się obok ścianki. Przez żołądek do serca, nie da się ukryć. Długo nie musiałam czekać aż Black spałaszuje ze smakiem zawartość mojej ręki. Korzystając z okazji, że jest zajęty jedzeniem delikatnie pogładziłam aksamitną szyję wierzchowca, który chyba w ogóle tego nie zauważył, a nawet jeśli, to nie zawracał sobie tym zbytnio głowy.
Nagle dobiegł do mnie odgłos otwierających się drzwi. Odwróciwszy się przez ramię ujrzałam jakiegoś ciemnowłosego, dość wysokiego chłopaka, który z bliżej nieznanych przyczyn skierował wzrok w naszą stronę. Zapewne ma tutaj jakiegoś konia, którego dzierżawi, albo coś w ten deseń. A zresztą, nie moja sprawa.

Marco?

562 słowa = 3 punkty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)