czwartek, 27 grudnia 2018

Od Camille'a C. D Any - Z kopyta kulig rwie

Westchnąłem ciężko.
- Zostaję tu - odparłem krótko, zajmując miejsce na kanapie obok dziewczyny. - Rodzice dzwonili do mnie wczoraj wieczorem, że hm... nie tyle nie życzą sobie mojej obecności na Wigilii, co obawiają się o zdarzenia w Paryżu.
Ana popatrzyła na mnie zmieszana.
- Co to ma znaczyć? - spytała, jakby ją samą zmartwiło moje położenie.
Uśmiechnąłem się z politowaniem, widząc współczucie.
- Sytuacja polityczna jest napięta, ale nie rozumiem, żeby jakieś protesty czy zamachy przeszkodziły mi w podróży do ukochanej Francji i mojej rodziny - odparłem cicho, a z mojego tonu głosu dało się wyczytać zdenerwowanie sytuacją, w jakiej postawili mnie rodzice.
Ana bezgłośnie kiwnęła głową, jakby nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów na wyciągnięcie mnie z dołka emocjonalnego, w który wpadłem chwilę temu. Co prawda wczoraj dość prędko się wygrzebałem, więc nie było po mnie widać przygnębienia, ale złe emocje wracały jak bumerang, kiedy tylko ktoś wspomniał o świątecznych wojażach. Ponadto moi rodzice należeli do tych bardzo opiekuńczych. Woleli mnie nie narażać, jeśli nagle miałoby zdarzyć się coś złego. 
- Zawsze odbywały się protesty, ale... Może mają rację, bo nigdy wcześniej lud nie dewastował Łuku Triumfalnego, a w okresie świątecznym terroryzm zbiera szczególnie krwawe żniwa - powiedziałem, kiedy udało mi się ochłonąć w przenikliwej ciszy. - Przyślą mi coś pocztą, a ja też im wyślę prezenty. Na pewno wykonam kilka telefonów w ten niezwykły dzień roku. Ale dość o mnie - cieszę się, że ty masz szansę zobaczyć się z rodzicami w te Święta.
Posłałem jej niewyraźny, acz szczery uśmiech. Aby bardziej klarownie nawrócić na miły temat, postanowiłem zapytać:
- Dokąd jedziesz? Gdzie mieszkają?
Ana wyraźnie się ożywiła:
- W USA, miasteczko Duck - odparła. - Ty się nie martw! Na pewno nie jesteś jedynym, który nie wyjeżdża. Chociaż zdaję sobie sprawę, że musi być ci bardzo ciężko...
Machnąłem ręką, aby nie rozpamiętywać tego dłużej.
- Święta spędzę z Neronem - zaśmiałem się w ramach rozluźnienia atmosfery, a na dźwięk swojego imienia pies powolnie poderwał się z posłania.
Gestem ręki dałem znać, że nie było to zawołanie i może powtórnie lec na kocu. Nieszkolona, ale mądra bestia!
- Hm, à propos Bożego Narodzenia... Wiedziałaś, że francuski Mikołaj zamiast ciastek i mleczka woli mieć zaoferowane wino? Ciekawe czy zadziała w Chorwacji... A jak prowadzi sanie pijany? - podzieliłem się z dziewczyną zabawnym nawiązaniem do mojej kultury, na co zareagowała głośnym śmiechem.
- Tak szybko dostarcza prezenty, że na pewno przekracza ograniczenie prędkości - dopowiedziała rozbawiona.
Śmialiśmy się przez chwilę, a zły nastrój odszedł w zapomnienie.
- Mam nadzieję, że zostajesz jeszcze jutro. Pan Withmore miał organizować zajęcia tematyczne - przypomniałem sobie po fali śmiechu.
- Jeszcze będę. - Skinęła głową.
Reszta wieczoru upłynęła nam na miłej rozmowie przy kubkach z ciepłą herbatą. Dla mnie obowiązkowo dużo cytryny!
~~~~~~~
Kolejnego dnia stawiliśmy się przed stajnią. Oboje byliśmy zaciekawieni, jeśli chodzi o plan instruktora wobec uczniów. Tym razem się nie spóźniliśmy. Ana pomyślała o głośnym przypomnieniu w telefonie. Wymienialiśmy się hipotezami dotyczącymi dzisiejszych zajęć, kiedy przybył pan Withmore.
- Z czym kojarzy wam się zima? - zaczął, a grupa uczniów umilkła. - Z choinką? Kolędami? Potrawami właściwymi dla tradycji świątecznych waszych krajów? A może... z kuligiem?
Na jego twarzy zagościł tajemniczy uśmieszek. Wzdrygnąłem się. Następnie mężczyzna podszedł do uczniów z dwoma miskami. Każdy losował jedną kartkę. Co dziwne właścicielom koni prywatnych podsuwał inną miskę niż tym w mojej sytuacji. Wylosowałem karteczkę. Otworzyłem ją, by uchylić rąbka tajemnicy. Mon Cherie? Odruchowo spojrzałem na Anę, która ze zdziwieniem patrzyła na swoją kartkę.
- O co tu chodzi? - zapytała, czując mój wzrok na sobie. - Wylosowałam Ice Tea.
W tamtej chwili miałem więcej pytań niż odpowiedzi. Moje wątpliwości jak na zawołanie rozjaśnił instruktor:
- Zapewne dziwią was konie, które zostały przydzielone drogą losowania. To nie jest pomyłka! Właściciele koni  zajmą się stajennymi i dzierżawionymi, a pozostali prywatnymi. Przygotować się do wyścigu kuligów, potrzebny ekwipunek znajdziecie w stajniach!
Wymieniłem zmieszane spojrzenia z koleżanką. 
- Twój koń czy się mylę? - zapytałem dla pewności, bo chociaż o swoim wierzchowcu częściej wypowiadała się Charlie, ta wersja również padała. 
- Tak, na kartce masz oficjalne imię mojego Charliego - odparła, uśmiechając się jakby na samą myśl o podopiecznym.
Ach, tak! Zdałem sobie sprawę, że chociaż skrót brzmi przyjemnie, pełna wersja jest równie czarująca, więc nie mogłem się powstrzymać, aby akcentując typowo po francusku ostatni wyraz, powiedzieć:
- Charlie? Raczej Mon Cherie! 
Zamachałem kartką. 
- Jakieś rady dotyczące obsługi siwka? - zapytałem po chwili, kiedy uświadomiłem sobie, że takie słowa mogą okazać się naprawdę przydatne przy wykonywaniu tego zadania. 
Ana zastanowiła się chwilę. 
- Najważniejsze fakty? - zaczęła. - Lubi się czasem wygłupić, ale przy czytelnych sygnałach to przyjemny ujeżdżeniowo gość.
Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem. Nie zapowiadało się ciężko. Wszakże każdy koń miewa humory! Jednak z drugiej strony - dlaczego Ana wraca taka zmęczona z treningów? Wysoki poziom czy wariackie pomysły Charliego? Pożyjemy, zobaczymy. W międzyczasie Ana zapytała o specyfikę pracy z Ice Tea. Mimo że wydzierżawiłem ją stosunkowo niedawno, zdążyłem poznać jej główne cechy. 
- Nie ma powodów do zmartwień! Ice Tea to bardzo towarzyska klaczka i wystarczy ją przytulić, żeby złapać wspólny język - odpowiedziałem i ani jedno słowo w mojej wypowiedzi nie było przesadzone. 
- Serio? - zdziwiła się nieco. - Skąd wiesz? 
- Cóż... Tą drogą ją wydzierżawiłem. Wystawiła łeb zza boksu. Z resztą sama się wkrótce przekonasz. - Zaśmiałem się na myśl pierwszego ze wspólnych wspomnień. 
Oboje życzyliśmy sobie powodzenia. Po drodze do stajni koni prywatnych z ciekawości zajrzałem do stajennych wierzchowców w celu zerknięcia, komu przypadła moja paryska ulubienica. Spojrzałem do boksu, gdzie krzątała się już Holiday. 
- Nadzorujesz? - spytała z uśmiechem, kiedy mnie spostrzegła. 
- Oui, dla spokoju ducha - odparłem. - Powodzenia!
Poszedłem do stajni dla koni prywatnych. Mon Cherie okazał się przytulachą dorównującą Ice Tea, co cieszyło mnie, ponieważ wiedziałem, że Ana została już zaznajomiona z tym typem zwierza. Zaglądał mi w kieszenie bluzy, ale tym razem nic nie miałem. Szybko uporałem się z czyszczeniem i założeniem specjalnej uprzęży. Koń nieznacznie ruszał się, jakby był trochę zniecierpliwiony i rżał raz po raz. Wyprowadziłem Charlesa przed stajnię, gdzie czekał już pan Withmore. Pomagał każdemu z osobna zaprząc konia do specjalnych sań. Czekając w kolejce, zamieniłem kilka słów z Gaią. 
- Szalony pomysł, co nie? - oburzała się półszeptem, drapiąc klacz pełnej krwi angielskiej między uszami. - Nawet nie znamy tych wierzchowców, a on rzuca nas na głęboką wodę. 
Wzruszyłem ramionami. 
- Zawsze mogło być gorzej - mruknąłem. 
Nadeszła moja kolej. Podprowadziłem Charliego do instruktora. Kiedy poczuł dodatkową uprząż, bryknął kilka razy, jakby dziwiąc się, cóż to za nim ma się ciągnąć. Po chwili poddał się w działaniach antysankowych, a ja zająłem na nich miejsce. Na linii startu stanąłem obok Any, aby ta mogła podziwiać swoje oczko w głowie w kuligowym ekwipunku. 
- Nie widzę go w tej roli - stwierdziła dziewczyna. 
Okazały Andaluz prychnął. Zeskoczyłem z sań, aby popieścić Ice Tea w okolicach kłębu. 
- Jest szybka, więc uważaj - rzuciłem w stronę Any, kiedy ponownie zajmowałem swoje miejsce. 
Na miejsce wyścigu przyszedł instruktor. Naturalnie nie mogliśmy ścigać się w tak wielkiej grupie. Mężczyzna losowo wskazał cztery osoby, a w tym... mnie? Nerwowo przełknąłem ślinę. Reszta uczniów wycofała się, a ja zostałem na starcie z dwoma chłopakami i dziewczyną, której nie znałem. Zebrałem wodze. Nigdy wcześniej nie powoziłem w wyścigu sani... Kiedy dostaliśmy sygnał do startu, z wyczuciem smyrgnąłem Charliego po zadzie długim batem, cmokając głośno. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać, bo wzorowo ruszył do przodu. Nie byliśmy jednak pierwsi. Dziewczyna wysunęła się na prowadzenie, a ja jechałem łeb w łeb z innym uczniem. Czwarta osoba pozostała z tyłu. Zadowalała mnie obecna pozycja, jednak nagle poczułem, że sanie chwieją się. Nachyliłem się i przerażony spostrzegłem, że konstrukcja odczepia się od uprzęży konia. Co robić, co robić? Zdecydowałem się na ryzykowny krok. Stanąłem na krzesełku woźnicy, aby chwilę później wykonać skok wprost na grzbiet rozpędzonego Mon Cherie. Wylądowałem niezbyt gładko, kurczowo łapiąc się bujnej grzywy ogiera. Bryknął kilka razy pod rząd, będąc zdziwionym nagłym balastem na grzbiecie. Z trudem się utrzymałem. Zdążyłem w samą porę, ponieważ spostrzegłem, jak sanie odczepiają się i pozostają na śniegu. Ostatni zawodnik wyścigu zgrabnie je wyminął. Kolejność zmieniła się diametralnie. Charlie pozbawiony ciężaru sani wyrwał do przodu z większą zaciętością, kolejny raz prawie zrzucając mnie z grzbietu. Rozkręcił się, zostawiając innych z tyłu, chociaż ja wiedziałem, że ukończenie wyścigu w ten sposób się nie liczy. Zagarnąłem w pięść długie wodze, aby nie plątały się ogierowi pod nogami. Poczułem się bardziej stabilnie, kiedy w mojej dłoni grzywa Charliego splotła się delikatnie ze skórzaną pomocą i przez myśl przemknęło mi nawet, żeby za swoją specjalizację obrać wyścigi galopem. Pęd podobał mi się, mimo że był nieprzewidywalny. Wkrótce z impetem wpadliśmy na metę. Ściągnąłem wodze, a Charlie niemalże od razu zahamował. Prędkość była jednak tak duża, że połączona z natychmiastową reakcją konia oraz wesołym bryknięciem triumfu doprowadziła do spektakularnego upadku przez szyję konia andaluzyjskiego i wylądowania tyłkiem w najbliższej zaspie. Na szczęście widząc całe zdarzenie z linii startu, Ana zdołała podjechać na metę, aby złapać Charliego w ostatnim momencie przed pognaniem dalej w przód. Z tyłu nadciągał już instruktor. Burczał coś o wadzie technicznej i dyskwalifikacji. Ja natomiast wygrzebałem się z zaspy, otrzepując ubranie z białego puchu. Poglądowo obejrzałem swoje ciało. Wyglądało na to, że komicznie wyglądająca gleba przyczyniła się jedynie do drobnych zawrotów głowy, które wkrótce ustały oraz obitego łokcia. Ana podjechała do mnie na Ice Tea, za przydługą wodzę trzymając Charliego. Nie wyglądała na wściekłą. Wręcz przeciwnie!
- Nie sądziłam, że wyścigi kuligów przemienią się w szalony galop. - Zaśmiała się. - A mój ukochany ujeżdżeniowiec znacznie lepiej poczuł się bez oporu. 
Spojrzała najpierw na Charliego, następnie na mnie. W międzyczasie doszedł do nas pan Withmore. 
- To jasne, że nie wygrałeś, ale reakcja wyglądała dość... specyficznie, aczkolwiek ekscytująco. Na przyszłość polecam przesiąść się na Angliki albo Araby - mruknął instruktor. - Wygląda na to, że oboje mieliście wystarczająco dużo emocji na dziś. Wracajcie do stajni, ale stępem!
Odczepił sanie Ice Tea. Przyglądałem się, jak mężczyzna informuje o wynikach pozostałych uczestników tej części wyścigów. 
- Mam nadzieję, że nie szkoda ci utraconego startu - zwróciłem się do Any. 
Wzruszyła ramionami.
- A skądże! Pomysł dziwny, a znacznie mniej stresującym jest oglądanie swojego konia w wersji wyścigowej niż mierzenie się z innymi, sterując prawie zupełnie obcą klaczą - odparła, sprawnie zsuwając się z grzbietu Ice Tea. 
Przyznałem jej rację. Przejąłem swojego konia w dzierżawie i u boku Any zacząłem zmierzać ku stajni. Mon Cherie drobił kroczki przy dziewczynie, co jakiś czas rżąc triumfalnie. Tym sposobem razem ze współlokatorką oszczędziłem sobie "przywileju" oglądania reszty tragicznych starć. 

Ana? 
1687 słów 

+20 punktów prezentowych

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)