- Zapłaciliście zaliczkę? - nerwowo powiedziałem do słuchawki telefonu stacjonarnego w korytarzu akademika, nie mogąc doczekać się odpowiedzi. - Dopilnuję, aby dalsza część transakcji przebiegła uczciwie.
Mocniej ścisnąłem w dłoni plik banknotów, kiedy mój ojciec bełkotał w słuchawce coś o tym, żebym się nie dał kopnąć. Myślami byłem już przy nowym koniu, więc wysłuchałem do końca jego wywodu, podziękowałem za życzenia owocnej pracy z siwym podopiecznym, po czym odłożyłem słuchawkę. Na moją twarz momentalnie wpełzł bananowy uśmiech. To dziś! ,,Nowy" był pikusiem przy epitecie ,,własny". Mój koń - to brzmiało tak dumnie, że jeszcze nie do końca wierzyłem w swoje szczęście. Nawet zwolniono mnie z ostatniej lekcji, abym mógł wyjść na spotkanie przyczepie z moim przyszłym wierzchowcem. Podekscytowany pognałem pod stajnię, zapominając nawet zabrać paczkę papierosów z pokoju, a pragnę nadmienić, że nosiłem ją ze sobą prawie wszędzie, jakby miało mi się nagle zachcieć. Na miejsce wpadłem w sam raz, bowiem wóz właśnie zajechał przed budynek. Auto nie robiło wrażenia - rozklekotany Citroen wyglądał, jakby miał się zaraz rozkleić. Z przyczepy konnej odpadała farba. Ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że to działanie zamierzone i obecny właściciel nie dba o konia. Może zwyczajnie nie miał pieniędzy na nową? Rolnicy i pasterze to przecież niezbyt zamożna grupa społeczna, o ile nie żyją z produkcji maszynowej, lecz z rozmowy telefonicznej z tym mężczyzną wywnioskowałem, że żywi się z pracy własnych rąk, a koń był mu potrzebny w pracy, ale aktualnie zakupił już nowego, ponieważ pozwolił mu na to budżet. Tyle wiedziałem o właścicielu. A koń? Ano, rodzima rasa, siwek, miły i jedynym defektem jest jakiś tam typowy lęk. Nie zdziwiło mnie to, ponieważ konie jako ofiary wykształciły system strachów, aby uciec we właściwym momencie, kiedy ostrzegą je zmysły. Pewnie bał się wystrzałów! O, albo kałuży jak koń z Paryża, na którym zaczynałem! W każdym bądź razie mój nastrój był szampański i zdawało się, że nic go nie popsuje. Z auta wysiadł wysoki mężczyzna w średnim wieku ze śmiesznie zakręconym wąsem. Rozejrzał się i uśmiechnął, kiedy dojrzał mnie opierającego się o framugę wrót wejściowych do stajni dla koni prywatnych.
- Monsieur Camille de Croissant? - zapytał niepewnie.
Poczułem się trochę dziwnie. Nie przywykłem do tej formy grzecznościowej.
- To ja - odpowiedziałem, podchodząc bliżej do jegomościa. - Czy dokumenty są gotowe?
Mężczyzna skinął głową na znak twierdzącej odpowiedzi. Podał mi plik kartek. Wszystko było przygotowane tak, jak tego chciałem. Paszport konia, badania weterynaryjne i w końcu ten jeden, najważniejszy dokument - umowa kupna. Zdziwiło mnie widniejące w papierach imię wierzchowca. Kokosz? Przesłyszałem się! Cóż, nietrudno przyznać, że Rokosz i tak brzmi lepiej. Postanowiłem nie przejmować się tą błahostką. Dla mnie Rokosz Rokoszem pozostanie. Kiedy przyglądałem się szczegółom badania zdrowotnego wałacha, mężczyzna szukał czegoś na ekranie telefonu dotykowego. Wkrótce odezwał się do mnie:
- Człowiek imieniem Horace przysłał mi wczoraj zaliczkę na konto bankowe. Po nazwisku domyślam się, że to ojciec szanownego pana, tak?
Przytaknąłem. Po dogłębnym przyjrzeniu się dokumentom przeliczyłem pieniądze, które dzierżyłem w dłoni. Podałem odliczoną kwotę mężczyźnie. Tysiąc siedemset Euro i ani centa więcej dzieliło mnie od spełnienia marzenia. Kiedy starszy Francuz przeliczał pieniądze raz jeszcze, ja zainteresowałem się moim przyszłym koniem. Podszedłem do przyczepy i zajrzałem do środka. Koń patrzył. Mimo że z zewnątrz nie wyglądała pięknie, w środku była schludna ściółka i nie mogłem się doszukać śladu brudu. Widocznie w czasie podróży obecny właściciel zadbał o higienę. Koń również wyglądał na zadbanego. Powiedziałbym coś do niego, ale przeszkodził mi głos mężczyzny:
- Brakuje tu 200 Euro.
Serce podskoczyło mi do gardła.
- Pardon. - Jednym susem znalazłem się przy nim w celu przeliczenia mamony kolejny raz.
Przecież sprawdzałem i kwota się zgadzała. Mężczyzna się tylko śmiał.
- Żartowałem, żartowałem - zawtórował rozbawiony. - Proszę się nie denerwować.
Odetchnąłem z ulgą, jednak dziwnie było patrzeć, jak starszy facet miał ze mnie ubaw. Upchał banknoty do kieszeni. Zniosłem to z pokorą, a kiedy ten już opanował śmiech, powiedział spokojniejszym tonem, wskazując na niewypełnione pole na akcie kupna:
- Jeśli wszystko się zgadza, proszę o podpis.
Byłem na to gotowy. Zdrowie się zgadza, koń jechał w dobrych warunkach... Drżącą dłonią wyjąłem pióro z kieszeni. Podpisałem się imieniem i nazwiskiem. Kiedy tylko napisałem literę "t", mężczyzna klasnął w dłonie. Wystraszyłem się nagłego dźwięku i na dokumencie powstał kleks. Wzdrygnąłem się.
- W porządku. - Mężczyzna prawie wyrwał mi kopię z rąk, pozostawiając mi jedynie oryginał. - Proszę zabrać tego konia... pańskiego konia.
Jego słowa budziły we mnie dziwny niepokój, ale nie było już odwrotu. Klapa przyczepy została otwarta, a ja miałem szansę wyprowadzić mojego wierzchowca. Złapałem go za uwiąz i poprowadziłem na bruk przed stajnią. W tym czasie mężczyzna rzucił w moją stronę krótkim pożegnaniem, zamknął klapę, aby zaraz potem jak najszybciej się ulotnić. Nie próbowałem nawet krzyczeć. W niepokoju mocniej zacisnąłem ręce na przedmiotach, które trzymałem - w jednej dokumenty, w drugiej uwiąz. Spostrzegłem, że mój koń podejrzanie się rozgląda. Nagle wydobył z siebie przeraźliwy kwik, wierzgając kopytami. Nie oberwałem, ale szybko zacząłem zmierzać ku stajni ze spanikowanym wałachem. Na początku myślałem, że wystraszył go warkot silnika, ale obserwując spojrzenie konia, zorientowałem się, że chodzi o cień. To od niego odskakiwał, a kiedy znaleźliśmy się pod dachem stajni, wszystko ucichło. W tamtej chwili bałem się nawet bardziej niż Rokosz własnego cienia. Ogarnęła mnie niemoc i lęk przed opieką nad nim. Przecież ja sobie nie poradzę! Szybko wpuściłem konia do przydzielonego mu boksu. Zrezygnowany oparłem się o drzwiczki i ukryłem twarz w dłoniach. Byłem bliski płaczu, gdy poczułem, jak Rokosz nieśmiało obwąchuje moje plecy. Obróciłem się ku niemu. Spojrzałem na konia raz jeszcze. Był piękniejszy niż na zdjęciach. Niezbyt duży, ale ja sam nie odznaczałem się nawet przeciętnym wzrostem. Błądził po stajni wzrokiem. Był zagubiony zupełnie jak ja. W dodatku jego dzika grzywa przypominała moje niezbyt ułożone włosy. Więcej? On również przyjechał z Francji, więc i ziemia była dla niego obczyzną. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Parlez vous français? - zwróciłem się do niego szeptem.
Rokosz nadstawił uszu i zarżał cicho. Naturalna reakcja na dźwięk? A może rozpoznał ojczysty akcent oraz język, którym przemawiano do niego od czasów, kiedy hasał może nawet jako źrebak? Jedno wiedziałem - jeszcze nigdy nikt nie był mi tak bliski, będąc obcym.
1000 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)