niedziela, 23 grudnia 2018

Od Camille'a - zadanie 5

Porec, 17.12.2018
Drogi pamiętniku!
Czy to nie trochę... dziewczyńskie? Nie, tak mówią w przedszkolu. Zaczynam zapisywać ten zeszyt, ponieważ czuję chwilowo taką potrzebę. Moje życie obróciło się o 360 stopni - wykoziołkowało dookoła własnej osi, żeby powrócić do stałego, spokojnego rytmu. Myślę, że jestem już na etapie ustabilizowania mojego planu dnia. Przywykłem do posiłków wydawanych w akademii, a wszyscy wydają się być mi przychylni. Spotkałem wiele miłych ludzi, jeszcze milszych koni. Chociaż wśród dwunożnych nie wyodrębnił się jeszcze konkretny przyjaciel, to na razie kilka koleżanek mi wystarczy. Słowem - układa mi się jak dawniej. Nie wiem, jak długo uda mi się poprowadzić ten pamiętnik, ale nie skupiam się na tym zbytnio. Pragnę przelać myśli na papier i opisać dzień, od którego to wszystko się zaczęło tak dla potomności, a właściwie przyszłego mnie, kiedy być może przyjdzie zmierzyć mi się z podobnymi przenosinami. Może tamtej doby nie działo się zbyt wiele, ale dla mnie to dotychczas najciekawszy dzień życia. Mowa o przyjeździe do akademii.
Już w nocy zdenerwowanie dawało mi się we znaki. Oczywiście, że Chorwacja była piękna! I tak, sam chciałem uczyć się gdzieś, gdzie równocześnie mógłbym rozwijać końską pasję. Ponadto pobliskie miasto oferowało studia na kierunku filologia klasyczna, co mnie interesowało. Akademia cieszyła się pozytywnymi opiniami. Rodzice byli wręcz zachwyceni odwagą posunięcia się do nauki za granicą. Nie oszukujmy się - Chorwacja leży bardzo daleko! Nie podejrzewałem, że chcieli się mnie pozbyć. Zwyczajnie zależało im na mojej przyszłości. Przez głowę przeszły mi ich słowa: ,,Będziemy pisać listy, synku." Rzeczywiście piszą od czasu do czasu. Już wtedy zdawali sobie sprawę, jak bardzo cenię sobie słowo pisane wysyłane pocztą. Trochę uspokojony obietnicą zasnąłem. Nazajutrz rano obudził mnie budzik. Ten sam dźwięk fanfar wydobywający się z telefonu przyprawiał mnie o dreszcze, odkąd zacząłem chodzić do szkoły. Udało mi się ogarnąć w miarę szybko. Pakowałem się dnia poprzedniego i byłem całkiem pewien, że nic mi nie zabraknie w nowym miejscu zakwaterowania. Porwałem ze sobą bagaż, poszedłem zapakować go do samochodu, aby sprawnie przetransportować się na lotnisko. I tu bezproblemowe funkcjonowanie właściwie się skończyło. Po drodze na lotnisko zaskoczył nas korek. I to taki ogromny! Okazało się, że został spowodowany przez protest drogowców. Typowy Paryż... Wszędzie protesty! Istnieje nawet specjalny grafik, ale najwidoczniej ci obywatele postanowili się nie wpisywać i urządzić manifestację w terminie, kiedy nikt się tego nie spodziewał. Coś czułem, że będzie z tego drama na cały Paryż! Westchnąłem ciężko. To mnie już nie będzie dotyczyło. Nie podyskutuję na tematy polityczne z koleżankami z paryskiej klasy. Nie zobaczę nagłówków paryskich gazet. Wieżę Eiffela będę mógł co najwyżej wyszukać w internetowej grafice. Praktycznie moje pożycie z Paryżem w tym momencie się kończyło na dłuższy czas. Kiedy korek ruszył znacznie do przodu, po raz ostatni spojrzałem na Luwr, a później w stronę Sekwany. W tamtym momencie przysiągłem sobie, że wrócę. Wkrótce po zatorze nie było śladu. Dziwne, że służby zadziałały tak szybko. Całe szczęście rodzice wzięli pod uwagę przypadki losowe, więc nie spóźniliśmy się na lotnisko. Przed bramką ostatni raz przed wylotem do Chorwacji spojrzałem na nich. W tamtym momencie nie mieli mi zbyt wiele do przekazania. Ojciec stwierdził, że sobie poradzę. Matka trochę płakała, bo podobno już tęskniła. Starałem się zachować zimną krew. Pożegnałem się i zapewniłem, że wszystko będzie dobrze. Łzy poleciały z moich oczu dopiero, kiedy odwróciłem się do nich tyłem. Wcześniej nie chciałem ich martwić, ale już nie wytrzymałem. Za bramką pomachałem do nich po raz ostatni. Zaczęło się dla mnie samodzielne życie. Niby bez barier, ale... tak pusto. Zebrałem się w sobie i przeszedłem kolejne kontrole - bagażu, osobistą, żeby spokojnie udać się do strefy wolnocłowej. Kupiłem tam tylko żelki i papierosy oraz gumy do żucia. Większość ludzi nabywało tam alkohol, jednak ja nigdy nie byłem fanem. Wystarczyła mi jedna używka. Czekanie na samolot dłużyło się. Tamtego dnia widocznie prześladował mnie pech, ponieważ nawet on miał opóźnienie. Poślizg czasowy? Mało powiedziane! Dwie godziny jawnego opóźnienia. Zacząłem nerwowo krążyć po lotnisku. Ze znudzenia zjadłem nawet kupione kilka minut wcześniej żelki i pochłonąłem słodką bułkę zabraną z domu. Jednak to nie wystarczyło, żeby mnie zająć. W końcu zdecydowałem się zagadać do dziewczyny, która stała przed ekranem z rozpiską lotów. Również wyglądała, jakby się czymś denerwowała. Była wyższa ode mnie (typowo), a do podejścia zachęciła mnie jej rumiana buzia. Jakoś tak mam, że jeśli ktoś ma ładną twarz, to charakter pewnie też. Przynajmniej w życiu się to niejednokrotnie sprawdziło.
- Na jaki samolot czekasz? - zapytałem trochę niezręcznie.
Blondynka obróciła się w moją stronę.
- Ten cholernik do Chorwacji, co się mega spóźnił - westchnęła.
- Ja też - odparłem szybko.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Szybko porównaliśmy swoje bilety. Okazało się, że mamy zarezerwowane miejsca obok siebie, ponieważ ona też leci sama. Na ten zbieg okoliczności zareagowaliśmy śmiechem. Jakie szczęście! Lot miałem spędzić w miłej atmosferze. Czekanie na samolot już się nie dłużyło. Francuzka pozbyła się resztek siedzącej w niej złości na obsługę linii lotniczych, które oboje wybraliśmy, aby odbyć podróż. Czas oczekiwania na samolot minął nam na wesołej pogawędce. Dowiedziałem się, że młoda kobieta zmierzała do rodziny w Zagrzebie, ale w najbliższym samolocie do tamtego miasta nie było już miejsc. Nie chciałem się zagłębiać w to, co się stało, że musiała podróżować tak nagle. Ja również opowiedziałem jej o powodzie znajdowania się na lotnisku i wyboru tego kierunku lotu. Nie mieliśmy wielu wspólnych zainteresowań, więc była to tylko towarzyszka pogawędki, ale urzekło mnie, jak z zaciekawieniem dopytywała najpierw o jazdę konną, później o psy, następnie studia, aż temat zszedł na ulubioną potrawę. Oboje gustowaliśmy w rodzimej kuchni. Jak dobrze, chociaż coś! Kiedy pokierowano nas do odpowiedniej bramki, żeby stamtąd udać się do samolotu, naturalnie nie musieliśmy się rozdzielać. Zapewne czytałbym książkę w powietrzu, ale zajęła mnie rozmową. Dyskutowaliśmy nad kształtem chmur. Do dziś zastanawiam się, czy naprawdę ją to interesowało... Ilekroć spotkam kogoś, kto lubi obserwować jak ja, dziwię się. Lot nie był długi, ponieważ odległość tylko zdawała się być ogromnym skrawkiem ziemi. Przecież, hej, nie leciałem na inny kontynent! Powietrzem podróżowało się szybko i wygodnie. Nie był to mój pierwszy raz w samolocie, ale jak zwykle odczuwałem dyskomfort przy lądowaniu. Zatykały mi się uszy. Na ziemi pożegnałem się z powietrzną koleżanką i każde z nas poszło w swoją stronę. Nie żałowałem tego czasu. Krótkotrwała znajomość, ale owocna w brak nudy. Z lotniska w Dubrowniku poszedłem na dworzec nieopodal. Stamtąd pojechałem do Porecu. Odbyło się bez niespodzianek. Reszta historii została utworzona w miejscu, z którego aktualnie piszę. Zwie się Akademia Magic Horse.
Nigdy nie zapomnę tego dnia. Był to poważny krok w stronę samodzielności i serii wspaniałych zdarzeń. Teraz wiem, że zbędnie odczuwałem niepewność. Otworzył mi drogę do tworzenia własnej historii w tej niezwykłej szkole przyjaznej obcowaniu ze zwierzętami oraz naturą, co tak bardzo kocham.

1119 słów

45 punktów ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)