poniedziałek, 17 grudnia 2018

Od Gale'a do Riley - Zimowe Tereny

Poranne wstawanie nigdy nie należało do moich mocnych stron. Siłą zwlekłem się z łóżka. Godzina 4 rano to bardzo zły czas dla ludzi z mojego gatunku- leniwiec. Powłóczyłem się do łazienki, gdzie przemyłem twarz lodowatą wodą. Z szafy wyciągnąłem czarne dresy i moją ulubioną, bordową bluzę Vans. Wciąż zaspany zszedłem do stołówki, skąd ukradłem proteinowego batonika. Chrupiąc przekąskę, wszedłem do stajni. Z moich poprzednich zadań stajennego zostało mi wyprowadzenie koni i popołudniowe karmienie. Po kolei odstawiałem zwierzaki na padok. Zostawiłem sobie jedynie Paris, z którą zamierzałem pojechać w teren. Żeby do końca nie zdechnąć z głodu, wróciłem do budynku. Na stołówce nie było zbyt wiele osób. Szwedzki stół był pełen pyszności, więc nic tylko brać. Pochwyciłem talerz i pięć kromek chleba, zwinąłem jeszcze dodatki do kromeczki i mogłem pójść do stolika. Od kiedy postanowiłem być "fit", do śniadania brałem zdrowe produkty. Na pierwszą kanapkę położyłem sałatę, ser żółty, plasterki rzodkiewki i posypałem je szczypiorkiem, drugą wykonałem tak samą. Trzeci i czwarty kawałek chlebka został przykryty serem, szynką, pomidorkiem i jajkiem. Na ostatnią kromkę dałem sobie serek wiejski z miodem. Już miałem zabrać się za jedzenie, gdy zorientowałem się, że brakuje herbatki. Kiedy nareszcie zasiadłem przy stole, brakowało mi jednej, jako pierwszej zrobionej kanapki. Znalazłem swoją zgubę. W łapkach Esmeraldy... Przewróciłem oczami, po czym zabrałem się do konsumpcji.
 •~●~• 
Paris spokojnie stała przy dopinaniu popręgu. Szybkim i zdecydowanym ruchem zamieniłem kantar na ogłowie. Po chwili znajdowałem się na koniu. Po kilkunastu minutach energicznego stępu pogoniłem klacz do kłusa, a z czasem do galopu. Klacz zaczęła się denerwować, gdy z nieba zaczęły zlatywać płatki śniegu. Nagle z lasu wybiegła sarna. Paris stanęła dęba, zrzucając mnie z grzbietu, po czym pocwałowała w głąb drzew. 
- Świetnie!- Krzyknąłem do konia. - Może jeszcze się zgubisz, ha?! - Rozwścieczony zajściem, podążyłem śladami kopyt. Na moje nieszczęście zaczęło się ściemniać. Paris nie odbiegła daleko. Stała dosłownie 300 metrów od granicy lasu.
- Oj, ty dzidzie...- Mruknąłem, wsiadając na konia. Śnieg coraz mocniej prószył, przez co nie widziałem za bardzo, dokąd jadę. Zarówno klacz, jak i ja odczuliśmy śnieżycę. Stopnie spadały nieubłaganie, tak samo, jak słońce z nieba. Mój brzuch coraz mocniej domagał się obiadu. Gdy nareszcie wydostałem się z lasu, pomyślałem: "Hej, teraz może być tylko lepiej! Na spokojnie wrócimy do domu". Jednak, ślady przysypał śnieg, a niebo już było całkiem czarne. Byłem w przysłowiowej "czarnej dupie". Mimo obaw ruszyłem konia przed siebie. Z daleka usłyszałem krzyk: - Heeeej! Kto tam jest?!
- Gale! - Krzyknąłem, po czym pogalopowałem do dziewczęcego głosu. Powoli sylwetka postaci się wyostrzała. - Kto tam? 
- Riley. - Odpowiedziała, już całkiem widoczna dziewczyna. - Co ty tu robisz o tej porze? 
- Podziwiam kwiatki. - Powiedziałem, rozglądając się. - Czy ty też czujesz ich jakże mocny zapach?
- Zaśmiałem się. Nastolatka na szczęście znała drogę powrotną. 

<Riley? 
449 słów
Zaliczone, 20 punkcików prezentowych ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)