Obudziłem się, a dookoła było dziwnie ciemno. Orientacyjnie zerknąłem na zegarek. Siódma nad ranem? Był weekend! Przesada, organizmie! Wychyliłem się z łóżka, aby wzrokiem odszukać jasne cielsko Nerona na jego posłaniu. Z powodu względnej ciemności dostrzegłem jedynie kontury jego długich, wyciągniętych łap, jednak byłem pewien, że spał. Kiedy już się przebudziłem, zwykle nie udawało mi się zasnąć z powrotem, więc dodatkowy czas postanowiłem wykorzystać na coś pożytecznego. Z psem nie pójdę, bo on nie lubił być wyrywany z objęć Morfeusza - jest wtedy bardziej humorzasty. Any też nie obudzę. Nie wypadało. Pozostał koń. Chwilę namyślałem się, czy mogę o tej porze pójść do stajni, ale szybko doszedłem do wniosku, że przecież to mój koń, więc mogę zabierać go na przejażdżki, kiedy mi się żywnie podoba. Cicho ubrałem się w strój jeździecki i zjadłem jabłko, aby nie iść do Rokosza na głodniaka. Dyskretnie wyślizgnąłem się z pokoju. Poszedłem do stajni dla koni prywatnych. Od razu po wejściu skierowałem się w stronę boksu na samym końcu, gdzie stał mój wierzchowiec. Sprawnie wyczyściłem jego siwą sierść oraz kopyta. Miał to być jedynie miły wypad w teren o poranku, więc nie przywiązywałem wagi do nałożenia siodła, które Rokosz niezbyt lubił. Założyłem mu tylko jego kantar z wodzami, aby łatwiej było mi się z nim komunikować, mimo że był i tak dość grzeczny. Wskoczyłem na grzbiet konia, stępem skierowałem się w stronę leśnego toru crossu. Wybrałem najłatwiejszą ścieżkę z niskimi przeszkodami ze względu na upodobania Rokosza w obrębie ekwipunku oraz mojego poziomu umiejętności w jeździe na oklep. Wyglądało na to, że siwek mi je poprawi. Kiedy wjechałem do lasu, poprosiłem Rokosza o przejście do kłusa. Dopiero na widok pierwszej z niskich przeszkód zagalopowałem. Koń gnał w przód niezbyt prędko, ale pewnie przeskakiwał przez przeszkody. Pokonaliśmy go całego, a harmonię było w stanie zaburzyć jedynie kilka potknięć na bruzdach ziemi. Jeździliśmy w tą i z powrotem, chłonąc radość ze wspólnie spędzonego poranka. Nagle spostrzegłem ścieżkę odbijającą w bok z toru cross. Zdecydowałem się nią pojechać. Skręciłem wodzami, aby siwek skierował się wąską ścieżką w niewiadomym dla mnie kierunku. Po kilku minutach spokojnego kłusa dotarliśmy do urokliwego jeziorka. Cieszył mnie fakt, że właśnie zaczynał się wschód słońca. Zatrzymałem Rokosza i rozkoszowałem się widokiem. Trwaliśmy tak jedynie kilka sekund, bo niespodziewanie mój wierzchowiec zaczął dziko galopować w przód, zarzucając łbem. Wbiegł prosto na zamarznięte jezioro, a ja nie potrafiłem go powstrzymać. Chwilę później tafla zaczęła gwałtownie pękać. W popłochu obróciłem głowę w stronę brzegu. Wysokie drzewa rzucały cienie. To one spłoszyły Rokosza! Wpadłem do lodowatej wody jak śliwka w kompot, jednak nadal byłem w sytuacji lepszej niż mój koń. Ten bowiem musiał utrzymać na powierzchni nie tylko siebie, ale i mnie. Niewiele myśląc, zeskoczyłem z grzbietu wałacha. Starałem się pomóc mu, łapiąc go za kantar, przytrzymując w górze. Koń miotał się przeraźliwie. W tym wypadku mogłem tylko dziękować sobie, że tym razem nie trudziłem się zakładaniem na jego grzbiet siodła. Dzięki temu ciężar był mniejszy. Starałem utrzymać się na powierzchni i postępować według wskazówek z EDB. Nie machałem panicznie kończynami. Zamiast tego starałem się uspokoić, utrzymać głowę na powierzchni, pomyśleć chwilę, rozejrzeć się. Ostatnia wskazówka okazała się na wagę złota! Spostrzegłem długą, grubą, stosunkowo nisko położoną gałąź przybrzeżnego drzewa. Przełożyłem jedną z rąk przez wodze i postarałem się jej dosięgnąć. Na oko powinna spokojnie mnie utrzymać. Kiedy się to udało, nieznacznie się podciągnąłem i za pomocą rąk zacząłem powoli przemieszczać się w stronę brzegu, holując Rokosza za sobą. Na początku panikował bardziej, ale w końcu dał za wygraną. Na brzegu natychmiast poprowadziłem go w cień. Chwila oddechu i musieliśmy wracać. Obaj dygotaliśmy z zimna. Poprowadziłem konia do stajni. Dawno się tak nie spieszyłem! Tam okryłem go derką polarową, a z braku lepszej opcji ja sam również się pod nią wślizgnąłem. Poczułem ciepło mojego konia. Z każdą chwilą dygotanie ustawało. Dzięki szybkiej reakcji udało uniknąć się skrajnego wychłodzenia, a nawet utopienia w jeziorze. Prawdopodobnie będę mocno przeziębiony, ale przynajmniej zachowałem nasze życia.
651 słów
+20 punktów prezentowych
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)