- Właściwie to miałam taki jeden pomysł... - zerknęłam na dziewczynę, posyłając jej chytry uśmieszek - Ale nie wiem, czy przypadłby ci do gustu.
- To znaczy? - uniosła brew ku górze w oczekiwaniu na wielce tajemniczą propozycję.
- Dawaj kompa, to ci pokarzę - nie czekając na pozwolenie, ściągnęłam z półki niewielki laptop, po czym z pomocą niezawodnego wujka Google (no dobra, może niezawodnego nie jest stwierdzeniem zawsze zgodnym z prawdą, ale mniejsza z tym) wstukałam upragnioną stronkę poświęconą...
- Karate? - wyraz twarzy Any. Po prostu bezcenny - Serio?
- A niby czemu nie? - wzruszyłam ramionami - Na kilka pierwszych zajęć mogłybyśmy pójść, a jak nam się znudzi, to zrezygnujemy i tyle. Zaczynają się w przyszłym tygodniu.
Anę chyba zainteresował ten pomysł, bo już po chwili wertowała wzrokiem zawartość strony.
- Okey, a gdzie jest ten klub? - zainteresowała się przyjaciółka.
- Kojarzysz restaurację Konoba aba?
- Tak... Chyba tak.
- No to dwie ulice dalej i jesteśmy na miejscu - wyszczerzyłam się.
Nieoczekiwanie dobiegł do nas charakterystyczny odgłos z kuchni, po czym zorientowałyśmy się, że ciasteczka są już gotowe.
~•~●~•~
Kiedy już uporałyśmy się z nakarmieniem wszystkich kopytnych łakomczuchów, pochłaniających smakołyki w zastraszającym, niewytłumaczalnie szybkim tempie; strudzone bieganiną po wszystkich boksach, a zarazem całych trzech stajniach, które (nie oszukujmy się) są całkiem spore; powędrowałyśmy spokojnym krokiem w stronę budynku akademika, przez większą część drogi powrotnej przeglądając zdjęcia wierzchowców zrobione gdy te napychały się marchewkowymi łakociami.- Patrz na tą minę! To się nazywa fotogeniczność! - Ana uśmiechnęła się szeroko, wskazując na długi, zawinięty niczym spirala język należący oczywiście do Valencii. Bez wątpienia, żaden koń nie ma paszczy tak dobrze przystosowanej do różnorakich pokarmów jak ona! Swoją drogą, ma też chyba najbardziej pojemny brzuch, biorąc pod uwagę tony smakołyków, które dzisiaj wsunęła... Prawdziwa ekspertka w dziedzinie jedzenia.
Od drzwi wejściowych dzieliło nas zaledwie kilka metrów, gdy nagle usłyszałyśmy czyjeś kroki w pobliżu. Rose i Blythe zmierzali w naszą stronę.
- Ana! Riley! Dobrze że was widzę!
- Okey... Zdaje się, że Meli znowu wywinęła jakiś numer... - szepnęłam z przerażeniem spoglądając na coraz bardziej zbliżających się nauczycieli.
- Albo Charlie, to też możliwe... - dorzuciła jeszcze cichszym szeptem przyjaciółka.
Przystanąwszy, pani Elizabeth przeskanowała nas pytającym wzrokiem - A wy co takie spięte? Jest coś o czym chciałybyście mi powiedzieć?
- N-nie, nie. Zupełnie nic... - odparła pospiesznie Ana i lekko pchnęła mnie łokciem w ramię, dając mi do zrozumienia, żebym coś powiedziała.
Nim jednak zdążyłam wysłowić się w jakikolwiek możliwy sposób, Rose już zaczęła coś mówić, zaś Gilbert wciąż milczał, tylko podejrzliwie na nas łypiąc.
- Mam do was ważną sprawę - oznajmiła dyrektorka, uśmiechając się w dość nietypowy sposób.
- Sprawę? - wymieniłyśmy się z przyjaciółką spojrzeniami.
- Tak. Widzicie, w naszej akademii kilka razy w roku organizujemy zajęcia jeździeckie dla dzieci. Każdej wiosny i latem, przyjeżdżają do nas grupy w wieku od ośmiu do czternastu lat, zdarzają się także nieliczne oddziały przedszkolne. Celem tego projektu jest nauczenie młodych pokoleń, jak należy zachowywać się w towarzystwie koni, a tym samym, zachęcenie młodzieży do jazdy konnej... - tłumaczyła z przejęciem pani Rose, raz na jakiś czas robiąc krótką pauzę, aby złapać oddech, co wyglądało nawet trochę śmiesznie, ale nie wnikajmy w to zbytnio.
Przez cały, dość długi wykład stałyśmy jak kołki, tylko kiwając przytakująco głowami.
- No to jak będzie? Pomożecie? - wystartowała nagle z pytaniem, a w głosie kobiety zadrżała nutka nadziei.
- No... Ja w sumie mogę... - mój uśmiech musiał wyglądać teraz wyjątkowo sztucznie, choć wcale nie miał taki być.
- To ja też - zgłosiła się po chwili Ana.
To chyba musiał być jakiś impuls. Przecież miałyśmy świadomość na co się piszemy (a może nie?). Raczej obstawiałabym chęć jak najszybszego ucięcia tej rozmowy.
- Doskonale! Wobec tego, zapraszam jutro po południu do mojego gabinetu. Ustalimy co i jak - po tych słowach Elizabeth oddaliła się w nieznanym kierunku, zaś my przez długą chwilę nie ruszałyśmy się z miejsca.
Po kilkunastu sekundach, kiedy i sam Gilbert stwierdził, że nie już tu nic ciekawego do roboty; mogłyśmy wreszcie wyrzuć z siebie emocje, a raczej strach przed tym, co będzie jutro.
- Na co my się właśnie zgodziłyśmy...? - przyjaciółka zerknęła na mnie zmieszana.
- Na spie****ny weekend... - przewróciłam oczyma, błagając w myślach, żeby to co właśnie miało miejsce, okazało się tylko zwykłym, niegroźnym snem (ekhem, przepraszam, koszmarem).
Teraz to już właściwie, nie miałyśmy żadnego wyjścia. Zgodziłyśmy się. Aj, do jasnej ch***ry, dlaczego się zgodziłyśmy?! Czy naprawdę Rose budzi w nas aż taki respekt, że nie umiemy powiedzieć "nie"? No i oczywiście pan Blythe, nie zapominajmy o nim. Swoją drogą, zastanawia mnie dlaczego to właśnie on towarzyszył przy tej rozmowie. Nie żebym miała coś przeciwko temu (choć nie ukrywam, iż człowiek ten wnerwia mnie potwornie odkąd tu przyjechałam, wiem, to już mało istotne), ale o ile mi wiadomo, Gilbert raczej nie przepada za dziećmi, jeśli mogę to tak delikatnie ująć; i szczerzę wątpię, czy w ogóle chciałby brać w takich rzeczach udział. Cóż, to już nie nasza sprawa. W końcu ma do tego prawo. Ta, żal mi tylko tych dzieci, które miałyby się znaleźć pod jego opieką...
~•~●~•~
Tak więc, nazajutrz, zaraz po zajęciach udałyśmy się do domu kadry, a konkretniej do gabinetu pani Rose.- Witajcie dziewczyny, proszę usiądźcie... - przywitała nas niezwykle serdecznie dyrektorka, sięgnąwszy do szuflady w biurku i wyjęła kilka kartek, gdzie został rozpisany cały plan zajęć dla dzieci. Kiedy już się z nim zapoznałyśmy, Elizabeth przedstawiła nam listę zasad, których mają przestrzegać goście akademii.
- Nasza pierwsza grupa, przyjedzie w sobotę, czyli już jutro, więc przygotujcie się dobrze i pół godziny przed wyznaczonym czasem, wyprowadźcie kuce na plac. Wszystko jasne?
Jednocześnie skinęłyśmy głowami.
- Dobrze. W takim razie nie zajmuję wam już więcej czasu.
Szybkim krokiem opuściłyśmy gabinet, kierując się wąskim korytarzykiem w stronę wyjścia.
- Kto oprócz nas bierze udział w tej całej zabawie? - zagaiła Anuś, zerkając kątem oka na pogniecioną karteczkę uwięzioną w mojej ręce.
- Wygląda na to, że zgłosili się Dago, Niki, Naomka, Oriane, Cole, Esma, Gaia, Ivar, Ada, Lou... - czytałam kolejno, mając skrytą nadzieję, że gdzieś tam schowały się jeszcze dwa imiona ale... Nie było ich tam - Muszę podskoczyć gdzieś na chwilę, spotkamy się u mnie, okey?
- Okey, okey, spokojnie, nie spiesz się! - zaśmiała się, odchodząc w bliżej nieznanym mi kierunku, zaś ja pognałam do akademika.
Nie trudno zgadnąć, gdzie wparowałam na samym początku. Po dłuższej chwili dobijania się do trzynastki, w końcu chłopak otworzył drzwi. Przed jego oczami na dzień dobry wylądowała zmasakrowana już do granic możliwości karteczka z planem - Chyba mam problemy ze wzrokiem. Możesz mi powiedzieć, kogo na tej liście brakuje?
- O rany... - przewrócił wymownie oczyma, z rozbawionym uśmiechem - Miałem inne plany na weekend, wiesz?
- Oj tam, pomógłbyś trochę. Wiesz, że nie mam cierpliwości do dzieci... - spojrzałam niewinnie na bruneta.
- Hm, zastanowię się...
- Idziesz, nie ma innej opcji, kochanie - pocałowałam chłopaka, po czym chwyciwszy za rękaw pociągnęłam za sobą do dziewiątki, gdzie zastałam Christi, do której również miałam dzisiaj wstąpić, ale jak widać zadziałała magia telepatii.
- Super że jesteś, mam sprawę... - zaczęłam, jednak ciemnowłosa od razu mi przerwała.
- Spoko, Ada nie pozostawiła mi wyboru, więc idę z wami - uśmiechnęła się szeroko, zerkając na grzebiącą w telefonie siostrę.
Niedługo potem w pokoju zjawiły się także Esma, Nao i Lou, dzięki czemu mogłyśmy zająć się ustaleniem podziału obowiązków, co nie zajęło nam jakoś strasznie dużo czasu, a że nikomu nie chciało się zbyt szybko zbierać, rozsiedliśmy się wszyscy na kanapie przed telewizją i taki stan rzeczy pozostał do późnej nocy.
~•~●~•~
Dotarłszy rano do stajni, zastałam już tam Esmę i Ivara, którzy krzątali się bo boksach.
- Zaraz wrócę, wyprowadzę tylko Sunny - zakomunikowała Müller zmierzając w stronę wyjścia z malutką, tarantowatą klaczką u boku.
Równo o dziesiątej, w Magic Horse zawitali państwo Korwin'owie będący opiekunami całej grupy. Wysiadłszy z białego jeep'a przywitali się serdecznie z równie podekscytowaną jak wczoraj (a może nawet bardziej?) Elizabeth, po czym wszyscy udaliśmy się na padok, gdzie czekały już przygotowane do jazdy kucyki. Ani się obejrzeliśmy jak stuknęła nam równa godzina zajęć, czym oczywiście dzieciaki nie były zbytnio zachwycone, bo oznaczało to dłuższą przerwę na odpoczynek dla koni, a tym samym konieczność przerwania zabawy.
- Za pół godziny będzie obiad - zakomunikował Gilbert, wychodząc z sąsiedniej stajni z dużym, gniadym ogierem, którego najwyraźniej miał w planie zabrać na kolejny trening. Widok ten oczywiście wywołał zamieszanie wśród dzieci, wszystkie momentalnie zbiegły się by pogłaskać biednego Faldo. Wierzchowiec cofnął się kładąc uszy po sobie i wydał z siebie chrobotliwe rżenie na znak, iż nie podoba mu się to krzykliwe stado.
- Faldo, Faldo, spokój... - Blythe ostrożnie poluzował uwiąz tak, by zwierzak mógł powoli się wycofać. Ku ogromnemu rozczarowaniu dzieciarni, byliśmy zmuszeni odciągnąć całą grupę od konia, a że nie wszyscy mieli cierpliwość do tłumaczenia upartym podopiecznym Akademii, iż do niektórych wierzchowców zwyczajnie podchodzić nie wolno; dzieciaki jakby nigdy nic dały nogę każde w innym kierunku. Jak na złość akurat w tym momencie musiała przed nami wyrosnąć pani Rose, którą najwyraźniej zdziwiła nasza bieganina.
- Co się tutaj dzieje? - przekroczywszy próg stajni przeskanowała wszystko oczyma.
- Em, bo widzi pani... - przygryzłam wargę, szukając spanikowanym wzrokiem drogi ucieczki od jej jakże przenikliwego spojrzenia, jednak po nieudolnych próbach, wreszcie zdecydowałam się dokończyć zdanie - ... trochę głupia sprawa bo... Jakby to powiedzieć... No, pogubiliśmy dzieci...
Boże, jak to musiało zabrzmieć?Równo o dziesiątej, w Magic Horse zawitali państwo Korwin'owie będący opiekunami całej grupy. Wysiadłszy z białego jeep'a przywitali się serdecznie z równie podekscytowaną jak wczoraj (a może nawet bardziej?) Elizabeth, po czym wszyscy udaliśmy się na padok, gdzie czekały już przygotowane do jazdy kucyki. Ani się obejrzeliśmy jak stuknęła nam równa godzina zajęć, czym oczywiście dzieciaki nie były zbytnio zachwycone, bo oznaczało to dłuższą przerwę na odpoczynek dla koni, a tym samym konieczność przerwania zabawy.
- Za pół godziny będzie obiad - zakomunikował Gilbert, wychodząc z sąsiedniej stajni z dużym, gniadym ogierem, którego najwyraźniej miał w planie zabrać na kolejny trening. Widok ten oczywiście wywołał zamieszanie wśród dzieci, wszystkie momentalnie zbiegły się by pogłaskać biednego Faldo. Wierzchowiec cofnął się kładąc uszy po sobie i wydał z siebie chrobotliwe rżenie na znak, iż nie podoba mu się to krzykliwe stado.
- Faldo, Faldo, spokój... - Blythe ostrożnie poluzował uwiąz tak, by zwierzak mógł powoli się wycofać. Ku ogromnemu rozczarowaniu dzieciarni, byliśmy zmuszeni odciągnąć całą grupę od konia, a że nie wszyscy mieli cierpliwość do tłumaczenia upartym podopiecznym Akademii, iż do niektórych wierzchowców zwyczajnie podchodzić nie wolno; dzieciaki jakby nigdy nic dały nogę każde w innym kierunku. Jak na złość akurat w tym momencie musiała przed nami wyrosnąć pani Rose, którą najwyraźniej zdziwiła nasza bieganina.
- Co się tutaj dzieje? - przekroczywszy próg stajni przeskanowała wszystko oczyma.
- Em, bo widzi pani... - przygryzłam wargę, szukając spanikowanym wzrokiem drogi ucieczki od jej jakże przenikliwego spojrzenia, jednak po nieudolnych próbach, wreszcie zdecydowałam się dokończyć zdanie - ... trochę głupia sprawa bo... Jakby to powiedzieć... No, pogubiliśmy dzieci...
- S-słucham?! - twarz kobiety przybrała dość dziwny wyraz, przez co poczułam się jeszcze bardziej nieswojo niż przedtem. Rose wyglądała jakby ktoś potraktował ją prądem, ja pewnie jeszcze gorzej. Na szczęście, w samą porę pojawiła się... Ana.
- Riley, mogę cię prosić na słówko? - przyjaciółka przebiegła po nas oczyma.
- Tak, przepraszam na moment... - mruknęłam speszona, usuwając się z zasięgu wzroku pani Elizabeth, niczym skarcony za szczekanie pies.
- Błagam, powiedz, że znalazłaś któregoś dzieciaka... - popatrzyłam na ciemnowłosą błagalnie, kładąc dłonie na jej ramionach.
Ku wielkiemu rozczarowaniu, pokręciła tylko przecząco głową - Nie.
- To co robimy?
- Nie mam pojęcia. To dziwne, za dużo ich żeby od tak sobie po prostu wyparowały...
- Dziewczyny, chodźcie do mnie - usłyszałyśmy za sobą. Rose wciąż stała w tym samym miejscu, a na jej twarzy malowała się teraz jedynie złość - Macie znaleźć te dzieci. Akademia ma je pod swoją opieką, jeśli któremuś z nich coś się stanie, cała odpowiedzialność za to spadnie na mnie, rozumiecie?
Mijała kolejna godzina, poszukiwania zdawały się nie mieć końca.
- To co robimy? Jaki mamy plan? - westchnęła zniecierpliwiona ciszą Christi.- Nie wiem, szukaliśmy już wszędzie... - Bell podrapał się po głowie, przygryzając wargę.
- Oprócz krytej hali... - zaznaczyła słusznie Ana. Miała rację. Hala to idealne miejsce do ukrycia się, zwłaszcza jak się jest kurduplem i się można wcisnąć w każdy kąt. Oby nie przyszło im tylko do głowy wyprowadzenie z boksu któregoś z koni, to mogłoby się bardzo źle skończyć...
- Halo! Czy ktoś nas słyszy...? - czyjś krzyk przedarł się przez nasze głosy. Brzmiał niepokojąco znajomo. Po chwili ujawnił się także drugi głos, który oczywiście należał do...
- Naomi, Lou! Co wy tu robicie? - Riha wytrzeszczyła oczy zaskoczona, otwierając niewielki schowek, gdzie z ciemności wyskoczyły dziewczyny - Jak wyście się tam znalazły?
- Naprawdę musisz wiedzieć? - Nao przewróciła wymownie oczyma, z ciężkim westchnięciem oparłszy się o ściankę boksu - Te dzieciaki zaczynają mnie już powoli wkurzać...
- Słyszeliście to? - Esma uniosła brwi, odwracając się przez ramię w stronę boksu oznaczonego numerkiem osiem, należącym do miśka imieniem Wogatti. Tak, nie myliła się. W środku, wraz z mieszkańcem owej kwatery siedziała Diana.
- Jest tutaj! - pomachała nam wyprowadzając dziewczynkę z boksu.
- Całe szczęście... - odetchnęłam z ulgą. O jednego dzieciaka do ganiania mniej.
- Wiesz gdzie mogli się schować twoi koledzy? - zapytała Riha nachyliwszy się nad blondyneczką, jednak ta milczała jak grób.
- Jeżeli nam powiesz będziesz mogła posiedzieć jeszcze w stajni z Woggati, okey? - dorzuciła Ada.
Po dłuższym namyśle na ustach małej wykwitł szeroki uśmiech, uwydatniony białymi ząbkami w aparacie.
- Pobiegli tam - wskazała na kamienną ścieżynę prowadzącą bezpośrednio do budynku zajęć. Dobra, nie było tak źle. Teraz tylko musimy znaleźć pozostałe dzieci. No właśnie, tylko. Pięcioro dzieci. Zaledwie pięcioro, a rozbiegły się jakby ich było z pięćdziesiąt. Fascynujące. Oby nasza informatorka mówiła prawdę, bo jak się okaże, że musieliśmy drałować taki kawał drogi na próżno; to osobiście wsadzę wszystkich odnalezionych do boksu Black Scream.
- Tam są! - krzyknęła Ada, odwlekając na moment mój umysł od planów odnośnie stosownego karania winowajców; wskazując na zmykające już w podskokach ludziki.
Czym prędzej wystartowaliśmy za nimi. Boże, jakie to gnojstwo zwinne! Nie do wiary ile siły kumuluje się w tych karlich nóżkach. W całym tym zamieszaniu, ani się obejrzałam jak podczas gonitwy za jednym z dzieciaków, chcąc wykonać skok przez ogrodzenie, który przynajmniej w filmach akcji wychodził aktorom wyjątkowo zgrabnie; zaryłam w wielkim stylu, przy okazji posmakowując ogródkowej gleby. No super. Grządki pani Rose. Lepiej już chyba nie mogłam wylądować. Podniósłszy się czym prędzej z gleby, nawet nie spojrzałam na wyrządzone straty, pędząc co sił w nogach, w nadziei, że niejaki złośliwiec Kevin nie zdążył pobiec zbyt daleko lub co gorsza pobiec na skargę do opiekunów grupy, którzy znając życie, usytuowani w fotelach w domku kadry, kulturalnie popijają sobie teraz gorącą herbatkę u pana Rose. Po dłuższej chwili biegu, a właściwie podskakiwania na jednej nodze, bo w międzyczasie udało mi się zgubić nie tylko strzępki zdrowego rozsądku, ale i but, którego zapewne już nigdy więcej nie zobaczę, biorąc pod uwagę okoliczności w jakich zaginął; dotarłam do jednej ze stajni, gdzie zastałam oczywiście Anę. Dziewczyna zdawała się być jeszcze bardziej zbulwersowana ode mnie, podobnie jak zresztą Eska i Louise. Po wściekłych, jak i po części przygnębionych wyrazach ich twarzy, nie trudno było zgadnąć, czy udało im się kogoś złapać. Z naszym szczęściem i przebiegłością tej nadpobudliwej dzieciarni, równie dobrze możemy sobie od razu odpuścić.
- Dobra, nie stójmy jak kołki. Trzeba sprawdzić pozostałe stajnie i to szybko - zarządziła Esmeralda, opuszczając szybko budynek, a zaraz za nią podążyli także Nao, Lou, Christie, Niki, Cole i Ivar, zaś Ana, Ada, Oriane, Gaia, Bellamy i ja postanowiłyśmy jeszcze raz dokładnie przeszukać lonżownik.
~•~●~•~
Powoli dochodziła piętnasta. Jakimś cudem udało nam się dopaść w stajni dwójkę poszukiwanych gagatków - Ado i Davora. Szczerze powiedziawszy nie mam zielonego pojęcia, co oni tam właściwie robili, jednak pewne było, iż sytuację uratowały (na szczęście) zacinające się drzwiczki od boksu Blue Sky, przy których uciekinierzy tak uparcie majstrowali.
- To dokąd teraz? - zagaiła Oriane, gdy maszerowaliśmy strudzeni niczym ekipa ratunkowa ścieżką koło parkuru, w nadziei że gdzieś tutaj natkniemy się na któreś z dzieci. Chyba żadne z nas nie znało odpowiedzi na to pytanie. Byliśmy we wszystkich stajniach, na hali, lonżowniku, a nawet w paszarni i siodlarni.
Jak na złość, dla odmiany słońce postanowiło dziś zaszczyć niebo swoją obecnością i odpędziwszy chmury grzało niemiłosiernie, przez co wszystkim powoli zaczynało brakować sił na tą całą bieganinę. Nieoczekiwanie naszym oczom ukazała się znajoma sylwetka w oddali. Pan George uśmiechnął się szeroko na na nasz widok. Szczerze powiedziawszy nie wiem czy był to objaw dobrego nastroju, czy też rozbawienia zaistniałą sytuacją (tia, raczej bym obstawiała to drugie, zważywszy na nasze umordowane twarze, co dla niektórych pewnie mogłoby być nawet zabawne).
- Zobaczcie kogo spotkałem przy basenach - roześmiał się Lee, zerkając kątem oka w stronę wychodzących za nim z budynku Katriny i Marko. Baseny. Dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy? A zresztą, mniejsza. Grunt, że się wszyscy znaleźli.
- Dobrze się spisaliście - pochwaliła nas z promiennym uśmiechem trenerka, oparłszy się o drewnianą barierkę. Po dłuższej chwili, kobieta przywołała do siebie przybywającego właśnie na pastwisku Faldo, po czym dodała - Myślę, że skoro ta grupka rozbrykanych brzdący nie stanowiła dla was problemu, w przyszłym tygodniu moglibyśmy zorganizować kolejne zajęcia. Co wy na to?- To dokąd teraz? - zagaiła Oriane, gdy maszerowaliśmy strudzeni niczym ekipa ratunkowa ścieżką koło parkuru, w nadziei że gdzieś tutaj natkniemy się na któreś z dzieci. Chyba żadne z nas nie znało odpowiedzi na to pytanie. Byliśmy we wszystkich stajniach, na hali, lonżowniku, a nawet w paszarni i siodlarni.
Jak na złość, dla odmiany słońce postanowiło dziś zaszczyć niebo swoją obecnością i odpędziwszy chmury grzało niemiłosiernie, przez co wszystkim powoli zaczynało brakować sił na tą całą bieganinę. Nieoczekiwanie naszym oczom ukazała się znajoma sylwetka w oddali. Pan George uśmiechnął się szeroko na na nasz widok. Szczerze powiedziawszy nie wiem czy był to objaw dobrego nastroju, czy też rozbawienia zaistniałą sytuacją (tia, raczej bym obstawiała to drugie, zważywszy na nasze umordowane twarze, co dla niektórych pewnie mogłoby być nawet zabawne).
- Zobaczcie kogo spotkałem przy basenach - roześmiał się Lee, zerkając kątem oka w stronę wychodzących za nim z budynku Katriny i Marko. Baseny. Dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy? A zresztą, mniejsza. Grunt, że się wszyscy znaleźli.
~•~●~•~
Wszyscy wytrzeszczyliśmy oczy, części uczniów opadły jadaczki, a reszta... po prostu wzięła nogi za pas.
- Nie wiem jak ty, ale mam dziwne przeczucie, że lepiej na jakiś czas się stąd zmyć... - wysunęłam propozycję, gdy z Aną oddaliłyśmy się od trajkoczących nauczycieli - Przejażdżka po lesie?
- Okey, mnie pasuje - na twarzy dziewczyny wykwitł delikatny uśmiech - O ile nie będzie to kolejna krzakoterapia - dorzuciła po chwili.
Tak więc oporządziwszy kopytniaki wyprowadziłyśmy je na pobliską polanę, skąd pogalopowałyśmy wydeptaną, piaszczystą trasą przez las.
- Co powiesz na mały wyścig nad brzeg morza? - zaproponowała przyjaciółka, gdy znalazłyśmy się nieopodal sosnowego boru.
- To wyzwanie?
- A jeśli nawet, to co?
- To przegracie z kretesem! - roześmiałam się triumfalnie, klepnąwszy zad karoszki, która w jednej chwili ruszyła dzikim cwałem przed siebie, nie zważając na napotykane przeszkody, w tym liczne krzewy, których gałęzie oczywiście nokautowały również mnie, przez co byłyśmy zmuszone trochę zwolnić. Korzystając z okazji, Ana i jej wierny kompan bardzo szybko nas wyprzedzili i w efekcie już po kilku sekundach znaleźli się hen daleko przed nami, nie pozostawiając nawet cienia szansy na wygraną. Dotarłyśmy do plaży niecałe dwie minuty po nich.
- Wow, niezły jest! - wysapałam spoglądając z podziwem na Charlie'go spokojnie przeżuwającego kawałek marchwi.
- Prawda? - pogładziwszy pupila po głowie, Ana zgrabnie zsunęła się z siodła, po czym nie czekając na pozwolenie zdjęła szybko buty i pobiegła w stronę morza - Co z wami? Chodźcie! - zachęciła gestem ręki, będąc już po kolana w słonej wodzie.
W obawie o swą właścicielkę, która najwyraźniej zdaniem biednego Mon'a mogła utonąć; ogier bez chwili wahania z głośnym pluskiem pognał jej na ratunek.
Anuś? ^-^
25 punkcików *.*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)