piątek, 17 sierpnia 2018

Od Ansela do Naomi

Porywisty, wiejący znad morza wiatr rozwiewał moje włosy we wszystkich możliwych kierunkach. Wtedy lekko przydługie, bo sięgające niemalże do ucha, brązowe kosmyki zaczęły mnie irytować, gdy nie udało mi się ich zaczesać do tyłu. Uparcie zakrywały mi czoło, ograniczając komfort przyglądania się powoli zachodzącemu słońcu. Gwiazda, choć długo i dla większości osób nieznacznie, sunęła ku horyzontowi, by w najbliższym czasie zakrzywić swój blask w tafli niespokojnego morza. Robiło się coraz chłodniej – gdyby nie to, że brałem tego dnia prysznic już dwukrotnie, rzekłbym, że po wysokich temperaturach, obecnych jeszcze kilka godzin wcześniej, nie było już najmniejszego śladu. Wreszcie nastał odpowiedni moment, w którym bez skrupułów mogłem pomyśleć o wyjeździe poza granice stajni — nie musiałem w końcu targać już ze sobą cysterny wypełnionej wodą, by móc przetrwać chociażby chwilę na końskim grzbiecie. Tym razem, podążając po usypanej kamyczkami ścieżce w kierunku pastwisk, trzymałem w lewej dłoni zgrabny, zielony kubek. Naczynie wypełnione było niemalże po samą górną granicę kawą, upijaną przeze mnie stopniowo, wraz ze wzrostem pokonywanej odległości. Zupełnie tak, jakbym usilnie nakłaniał siebie do przełykania wrzątku, pocieszając się wizją wcale już nie tak nierealnego terenu. Pozostało tylko dotrzeć cało do odpowiedniego budynku, dopić kawę i odnaleźć mityczną postać, poleconą mi przez właścicieli, rzekomo zwaną Naomi i znającą okoliczne szlaki.
  Jak się okazało, dopełnienie tych trzech prostych czynności było dla mnie zbyt trudne. Zachwiałem się. Straciłem równowagę, w panice rozglądając się za czymkolwiek, czego mógłbym się złapać. Zrobiłbym wówczas wszystko, byleby nie runąć na ziemię i zbierać ze ścieżki resztek swojej poobijanej godności. Cała sytuacja trwała zaledwie moment, bo w przeciągu kilku, może kilkunastu sekund głośno przekląłem, wylałem na siebie całą zawartość kubka i prawie skręciłem kostkę na zbyt ruchomych kamieniach.
- Zajebiście. – Odkaszlnąłem, uświadomiwszy sobie, że podczas całego tego zajścia uparcie broniłem się przed uskutecznieniem niezbędnego jednak oddychania. Pierwszy raz odważyłem się też spojrzeć w dół, gdzie spoczywały w drobnych odłamkach resztki porozbijanego naczynia. Zaraz po oblaniu się kawą, nie dbałem o to, by wciąż mocno trzymać uchwyt. – Za – je – biście.
Tego dnia, choć był spokojny i skończyć miał się równie dobrze, albo trzymał się mnie pech, albo wrodzony kretynizm postanowił poinformować najbliższe otoczenie o moich drobnych lukach w psychice. Zamiast od razu pozbyć się przylegającego do mnie, oblanego wrzątkiem materiału, wolałem zastanawiać się nad sensem egzystencji i przewrotnością losu. Dopiero po kolejnej, choć pewnie krótszej niż podejrzewam chwili, zrzuciłem z siebie koszulkę, do której zacząłem zbierać roztrzaskaną porcelanę. I nie, choć sam się wtedy tego obawiałem – poradziłem sobie całkiem nieźle, nie kalecząc się w dłonie i nie wyrządzając kolejnych szkód. Zawinięte w mokrą bawełnę odłamki brzęczały tylko czasem, gdy stawiałem bardziej gwałtowne kroki. Podążając już do głównej stajni, tylko podświadomie cieszyłem się z chłodnych powiewów wiatru, napierających na mój odkryty tors. Zagryzałem po prostu wargi, licząc, że ból związany z delikatnym zaczerwieniem na moim brzuchu przeminie, a zmarnowane przeze mnie wcześniej sekundy nie okażą się wyjątkowo kluczowe i okrutne w skutkach.
  Do prowizorycznego pomieszczenia socjalnego wpadłem szybko, odszukując własną szafkę, a zawiniętą na co najmniej kilka różnych sposobów bluzkę wrzuciłem do zbłąkanej, leżącej na ziemi siatki, notując szybko w głowie, by wyrzucić jej zawartość potem w bardziej bezpieczny i adekwatny sposób. Dziękowałem wtedy w myślach po raz pierwszy i pewnie ostatni właścicielom, którzy pomyśleli o zamontowaniu dla uczniów blaszanych, dosyć pojemnych kredensów, gdzie nie tylko trzymałem rzeczy stricte niezbędne do jazdy, ale też kilka zapasowych koszulek. W panujące ostatnimi czasami upały nietrudno było się prosić o częste zmiany ubrań.
Przekręciłem szybko zamek we właściwej szafce po wpisaniu kodu, by w pośpiechu móc w końcu przeszukać wszystkie trzy półki i udać się w niedalekiej przyszłości do przydzielonego mi konia. Z tego, co było mi wiadomo, Paris nie jeździła już trzeci dzień, więc na przygotowanie jej wolałem dać sobie więcej czasu, abyśmy najlepiej obydwoje wyszli z tego cało. Prawdopodobnie ratowało mnie tylko to, że przewyższałem ją wzrostem i zdążyłem w miarę przyzwyczaić się do jej zachowania w ciągu mojego krótkiego pobytu w akademii.
Nawet udało mi się całkiem uwinąć. Na bark zarzuciłem nową koszulkę, rękawiczki wrzuciłem do trzymanego przeze mnie kasku, podczas gdy drugą ręką siłowałem się z opornie zamykającymi się drzwiczkami. Zawiasy w końcu ustąpiły pod moim naporem, zamykając się z hukiem.
Siłując się z szafką, widocznie nie usłyszałem, jak przestałem w pomieszczeniu być sam. W odległości dosłownie trzech może czterech metrów, jak gdyby znikąd, pojawiła się niewysoka, drobna szatynka. Chyba ją przestraszyłem, bo usłyszawszy huk, wzdrygnęła się, przyciskając trzymany w ramionach top mocniej do swojego ciała.
- Długo będziesz się tak przyglądać? – warknęła, nie przerywając wymiany dziwnych, lecz absolutnie nieskrępowanych spojrzeń. Fakt faktem, trwaliśmy tak chwilę – uświadamiałem sobie, dosyć wolno jak na swoje dotychczasowe zmagania, że to właśnie ją polecali mi właściciele do zaciągnięcia w pierwszy teren. Zgodnie z opisem rozpoznałem ją po wzroście (a sięgała mi może nieco ponad zgięcie w łokciu), pojedynczym cechom aparycji i pierwszemu wrażeniu – małżeństwo opisało ją w punkt. Pewnie podejrzewali, że odstraszy mnie od siebie na dobre. W końcu, czy ja, najmilszy na świecie Ansel, mógłbym skrzywdzić nawet muchę? Dziewczyna stała przede mną odziana w biustonosz i dolne części garderoby, jak gdyby udając, że wcale sama nie wpatrywała się we mnie o sekundę za długo. Widoki dziewcząt w bieliźnie nie robiły już na mnie żadnego wrażenia. Choć musiałem przyznać – gdyby nie to, że… po prostu nie, to może i zwróciłbym na nią uwagę. Miała w sobie to coś.
- Naomi? – Dziewczyna uniosła wzrok jak poparzona, pewnie spodziewając się, że nie zamieni ze mną już ani słowa. Rozbawiła mnie reakcja na znajomość jej imienia. – Właściciele chyba nieszczególnie za tobą przepadają?
Wydawało mi się to dosyć oczywiste. Nie dość, że dawali jej do wykonania czarną robotę, bez możliwości sprzeciwu, to na dodatek wysyłali mnie. I nie przychodziłem z dobrą nowiną ani kuponami do fastfooda.
- Zawsze wtrącasz się w nie swoje sprawy? – Spojrzała w moim kierunku, uprzednio odwracając go ode mnie, chyba żeby dyskretnie nabrać powietrza. Czyżby hamowała się przed wypowiedzeniem kilku słów za dużo?
- A Ty zawsze jesteś naburmuszoną zołzą? – Narzucając na siebie podkoszulek, obdarowałem ją sztucznym uniesieniem kącików ust. – Za pół godziny wyjeżdżamy w teren.
- Słucham?
Nagrodziła moje starania dokładnie tym samym – kpiną. Przyglądanie się jej coraz to jaskrawszym odzewom było czystą przyjemnością. Na moje słowa wyprostowała się, tym razem już w pełni ubrana, skrzyżowała ręce na biuście i wyzywająco oczekiwała na nadchodzący odzew.
- Jak dla mnie, możesz wziąć nawet i metrowego kucyka – odparłem, z cieniem uśmiechu na ustach. Irytowała ją moja pewność siebie – dokładnie tak samo bardzo, jak mnie wyprowadzała z równowagi jej beznamiętność i ostentacyjne ignorowanie moich drobnych gestów.
Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, sięgnąłem po pozostawiony kask i rękawiczki, szykując się do wyjścia z pomieszczenia. Prawie już je opuściwszy, obróciłem tylko głowę przez ramię i szybko rzuciłem:
- Chociaż Rose powiedział, żebyś przygotowała Euforię.
- Żartujesz sobie? – Zagrodziła mi nagle drogę, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. Musiała unieść głowę nieco do góry, by móc wciąż kontynuować tę czynność.
Tym razem całkiem szczerze parsknąłem śmiechem, dając wciągnąć się w trwającą bitwę na spojrzenia. Rozśmieszała mnie.
- Wyglądam, jakbym nie był w stanie cię do tego nakłonić? Szczerze mówiąc, to nie masz innego wyjścia. – Uśmiechnąłem się, robiąc krok w bok, by móc wyminąć ją w przejściu. – Będziesz mogła sobie wpisać dzisiejszy wieczór do CV.
Szybko, by sprawnie mieć czyszczenie za sobą, skierowałem się do boksu Paris. Co prawda Naomi z całą pewnością nie uważała dyskusji za skończoną i miała coś jeszcze do powiedzenia, jednak w tamtym momencie zupełnie nie zwracałem na to uwagi. Liczyło się dla mnie tylko to, żeby za mniej niż dwa kwadranse znaleźć się w siodle i wyjechać poza akademię. Na dobrą sprawę, dziewczyna była jedynie przykrywką dla całego przedsięwzięcia – nie szukałem towarzystwa na siłę, ale nie miałem ochoty tłumaczyć się właścicielom z samotnego i całkowicie nieprzemyślanego wyjazdu.
Klacz stała w kącie boksu, na oko przybrudzona tylko z lewego, wytarzanego w błocie boku. Odłożyłem więc wszystkie swoje rzeczy. Puste, trzymaniem niczego zajęte już ręce pokierowałem po kantar i uwiąz, przewieszony przez metalowy haczyk. Na dźwięk otwieranych drzwiczek holenderka poruszyła się nieco energiczniej, odwracając łeb w moim kierunku. Zainteresowana wąchała jedną z moich dłoni, podczas gdy drugą nakładałem jej kantar na smukły, siwiejący pysk.
- Nic dla ciebie nie mam – wytłumaczyłem się, kiedy przeszukiwała kieszenie w moich bryczesach w poszukiwaniu czegokolwiek, co nadać mogłoby się do ewentualnej konsumpcji. Poklepałem ją po masywnej szyi, by zaraz zająć się przywiązywaniem uwiązu do krat po wewnętrznej stronie obszernego boksu. Wychodząc na chwilę od niej, by zabrać kilka szczotek i większą część osprzętu, usłyszałem tylko skrawki nieopodal toczącej się dyskusji. Jedno było pewne – Naomi, bo jeden z głosów należał do niej, próbowała przekonać właścicielkę o braku konieczności naszego wyjazdu. Śmieszyła mnie jej zawziętość i robienie wszystkiego, byleby trzymać się swojego diametralnie odmiennego zdania. Intrygowała mnie tym, choć byłem przekonany, że na dłuższą metę zdrowe zainteresowanie przerodzić się może w irytacje i bezwarunkowe chamstwo. Na razie byłem miły i starałem się nawet słuchać, gdy coś do mnie mówiła. Dziewczyna po krótkiej chwili, w której zdążyłem zaledwie odnaleźć sprzęt podpisany imieniem klaczy, wparowała do tego samego pomieszczenia. Zanim się odezwała, niemalże niezauważalnie wciągnęła powietrze i obdarowała mnie krótkim spojrzeniem spod gęstych rzęs. Gdybym był normalny, pewnie doceniłbym jej starania.
- Za dwadzieścia minut spotkamy się pod stajnią – wymamrotała, zaciskając zęby. – Nie spóźnij się, bo wyjadę wtedy sama. – Po czym wyszła, zostawiając mnie z triumfalnym poczuciem wyższości. Podwoiła u mnie idealne mniemanie o samym sobie. Nie, żebym nie spodziewał się, że i tym razem stanie na moim. Pomijając sprzyjające okoliczności, po prostu wygrałem argumentami. Mimo tego, że nie musiałem nawet wypowiedzieć ich na głos.
Wróciłem dwie minuty później do Paris. Siodło zawisło na stojaku, podczas gdy zająłem się czyszczeniem całego jej grzbietu, zadu, nóg i właściwie całej reszty ciała, do której należało dotrzeć szczotką. Po żmudnej, ale na szczęście absolutnie niemęczącej pracy, odetchnąłem z ulgą, gdy ponownie odzyskać mogła status czystego, zadbanego konia. Z kopytami był nieco większy problem – tutaj holsztynka nie zamierzała współpracować, a przynajmniej nie na takich zasadach, jakich oczekiwałem. Nawet jeśli otrzymywałem kopyto, zostało ono raz po raz zabierane sprzed zasięgu mojego wzroku, zanim zdążyłem na dobre schylić się z kopystką. Przy tylnym kopycie nie dużo brakowało, żebym oberwał we wciąż lekko opuchnięty brzuch. Jednak Paris widocznie postanowiła się nade mną w ostatnim momencie zlitować. Ostatecznie spód każdej z czterech nóg był dokładnie oczyszczony, a ja z czystym sumieniem mogłem nałożyć na nie bordowe ochraniacze. Czaprak, zresztą w tym samym kolorze, już w nieco szybszym tempie znalazł się na jej grzbiecie – zaczął gonić nas czas. Potem poszło już z górki – zarzuciłem na nią kolejno puchatego, amortyzującego miśka, wyprofilowane pod skoki, brązowe siodło i luźno dopiąłem skórzany popręg tuż za jej przednimi nogami. Wyciągnąłem też prawie maksymalnie strzemiona w dół – choć na Paris nie wyglądałem tragicznie pod względem wzrostu, tak moje nogi wciąż wymagały długich, często specjalnie dobieranych puślisk. Nim w jej pysku spoczęło wędzidło, poczęstowałem ją kawałkiem marchewki, zabranej wcześniej po drodze z paszarni. Podczas gdy ona mieliła zębami warzywo, ja sam założyłem już kask i poruszyłem dla upewnienia zamkiem oficerek. Po krótszej chwili wraz z klaczą wyszliśmy na pusty, zamieciony korytarz, będąc w pełni gotowi na w zasadzie… wszystko.
Nie odnalazłszy w zasięgu wzroku szatynki, przed wejściem do stajni zatrzymałem się na pustym uboczu. Zarzuciłem na szyję Paris wodze, zebrałem je tuż nad siodłem i odbijając się od ziemi, po chwili siedziałem na jej grzbiecie, po raz kolejny sprawdzając popręg. Klacz chyba niecierpliwiła się bardziej niż ja w oczekiwaniu na towarzyszki naszej drobnej ekspedycji.
- Ruszamy. – Ni stąd, ni zowąd, za nami pojawiła się Naomi, zajęta wsiadaniem na kasztanowatą arabkę. Nie zajęło jej to zbyt dużo czasu – poprawiła się w siodle, odrzuciła upięte w kucyka włosy do tyłu i prędko nas wyminęła. – Zasad jest kilka…
Prychnąłem.
- Nie siedzę pierwszy raz na koniu – odparłem szybko, nie dając dokończyć dziewczynie zdania. – Możesz sobie darować.
- Albo jedziemy po mojemu, albo możesz wracać. Z tym chyba dasz sobie sam radę? – zakpiła, zatrzymując Euforię.
Odwróciła się w siedzisku, obrzucając mnie wyczekującym spojrzeniem. Czyżby to jednak nie było pytanie retoryczne?
- Słuchaj, Słoneczko. – Pokręciłem ze śmiechem głową, również zatrzymując konia. – Po prostu już jedźmy. Ty mnie oprowadzisz po terenach, a ja sypnę dobrym słowem o tobie do właścicieli. Brzmi dobrze?
- Nie potrzebuję żadnych rekomendacji.
- Czyli jesteś nową Matką Teresą i działasz bezinteresownie? Dobre sobie.
- Nie, ale…
- Nie ma ale- uciąłem, czym tylko ją rozzłościłem. – Po prostu wiszę ci przysługę. Może kiedyś ci się przyda.
- Nie obiecuję, że tego nie pożałujesz. – Odwróciła się z powrotem, polecając arabce ruszenie stępem. – Pojedziemy na plażę. Mamy teraz kawałek do przejechania lasem, potem musimy przejść przez drogę, znowu wejść do lasu i znaleźć zejście do morza, gdzie nie będzie zbyt dużo ludzi.
- W porządku. – Przyjąłem, lekko dociskając łydki do boków klaczy. Mimo wszystko nie uśmiechało mi się zgubienie jedynego przewodnika i ponowne odzywanie się do Chorwatów. Nie wyobrażałem sobie spędzenia tutaj okresu dłuższego niż kilka miesięcy, góra rok. Rdzenni mieszkańcy przyprawiali mnie o nerwy, a ja sam nie zamierzałem z nimi kontynuować dyskusji, jeśli nie potrafili porozumiewać się po angielsku w stopniu choćby komunikatywnym. Być może było to egoistyczne, ale nieszczególnie mnie to interesowało. Gdybym stracił teraz Naomi z zasięgu wzroku, prędzej zdałbym się na intuicję i wracał do akademii na własną rękę, niż szukał pomocy w okolicach. Plusem było jednak to, że z uwagi na porę roku, Chorwację zalała fala turystów – podobnie jak i ja, nie mówili oni ani słowa w tutejszym języku i polegiwali na najbardziej uniwersalnej mowie świata. Choć biegle mówię także po niemiecku i norwesku, to uwielbiam swój rodzimy dialekt i znając życie, będę używał go tak długo, jak tylko się da.
Po krótkiej chwili kłusa, zarządzonej przez wykwalifikowaną, nieomylną i wprost cudem natchnioną instruktorkę, zwaną ponoć rzadko panienką Sullivan, ponownie wróciliśmy do najwolniejszego chodu. Dosiadana przeze mnie holsztynka wywarła na mnie pozytywne wrażenie – choć czasem trzeba było ją przytrzymać, by nie wyrywała się przed prowadzącego konia, to poruszała się wyjątkowo przyjemnie i reagowała na najdrobniejsze sugestie z mojej strony. Miło było dla odmiany jeździć na koniu, który nie miał betonu w pysku.
Korzystając z tego, że wyjeżdżaliśmy z lasu, z kieszeni wydobyłem ostrożnie schowanego papierosa i drobną zapalniczkę. Co prawda czynność ta była utrudniona przez założone na moich dłoniach rękawiczki, ale przez coraz dłuższą już wprawę szło mi to za każdym razem lepiej.
- Ty tak na poważnie? – Wskazała na trzymaną przeze mnie między wargami fajkę, której końcówkę zdążyłem podpalić kilka sekund wcześniej. – To infantylne i egoistyczne.
- A, rzeczywiście, gdzie moje maniery. Chciałabyś się poczęstować?
- Przecież wiesz, o co mi chodzi!
- Może i lepiej, bo to był ostatni – uśmiechnąłem się kpiąco. – Ale w ramach koleżeńskiej uprzejmości mogę dać ci bucha. Kuszące?
- Jesteś cholernie nieodpowiedzialny, to czysta głupota palić przy koniach. – Zmierzyła mnie wzrokiem. – Ale po tobie chyba nie ma się co spodziewać czegoś racjonalnego.
- Nie znasz mnie, Naomi. – prychnąłem, wypuszczając z ust kłębek dymu.
- I nie wiem, czy chcę poznać, Ansel. – Auć? Właśnie dlatego dowiedziała się nie ode mnie, jak mam na imię? W jej ustach wyraz ten brzmiał jak najgorsze, wypowiedziane z obrzydzeniem bluźnierstwo. Lekko ugodziło to w moją godność.

Naomi?


2507 słów= 9 pkt

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)