niedziela, 8 grudnia 2019

Od Aidena C.D Caroline

Nie było nic lepszego na bolesną, skacowaną głowę, jak głos spokojnej i pogodnej Caroline, która stojąc w progu siodlarni uśmiechała się lekko, związując swoje włosy w schludną kitkę. Dobierając sprzęt Paris, próbowałem udawać lekką obojętność, co przychodziło mi z niezwykłym trudem. Nie odezwałem się do momentu, gdy poczułem na swoim ramieniu dotyk chłodnej, dziewczęcej dłoni.
- Książę mnie zlewa, unika, czy może nie słyszy? - mruknęła, odstępując mnie na jeden krok. - Bo jeśli zlewa, bądź unika, to chyba nici z naszych koleżeńskich relacji. - dodała, szukając odpowiedniej szafeczki ze sprzętem, przydzielonego jej konia. Zdziwiłem się, gdyż sięgnęła po sprzęt jednego z prywatnych wierzchowców, który ani trochę nie przypominał naszej akademickiej Rosabell, która swoją drogą wypoczywała na jednym z pastwisk. Posyłając dziewczynie wnikliwe spojrzenie, nie doczekałem się odpowiedzi, więc z troską zabrałem brązowy sprzęt Cortes'a, z jednych z najwyższych półek. Granatowy czaprak spoczął na siodle, a gdy miałem już opuszczać siodlarnię, nastolatka, uraczyła mnie ciepłą barwą swojego głosu, mówiącą coś do samej siebie.
- Księżniczka chyba ma problemy z główką po wczorajszej alkoholizacji? - zaśmiałem się i wystawiłem język do stojącej naprzeciw mnie szatynki. - Czemu nie bierzesz sprzętu Rosabell? - posłałem jej pytające spojrzenie, pełne nie tyle co ciekawości, ale i niezrozumienia.
- Victor powierzył dzisiaj w moje ręce swojego rumaka. - mruknęła, przepychając się przez spore ilości uczniów do wyjścia.
- Jakkolwiek, by to nie zabrzmiało. - bąknąłem pod nosem, stąpając twardo po stajennej posadzce.
- Jesteś kretynem. - zachichotała. - Karym ogierem, na pewno rzucił Ci się w oczy. Ma niesamowitą budowę i bujny wzrost, a charakterem to już na pewno zawładnąłby Twoim sercem. Rendes jest dość specyficzny, na pewno wiesz o którego mi chodzi! - powiedziała i skręciła w kierunku boksów dla koni prywatnych. Dobrze wiedziałem o jakim wierzchowcu mówi, holsztyński Rendes Vous, stojący tuż przy wejściu do pięknie zdobionej stajni. Był niesamowity, monumentalny, łatwo zapadał w pamięci, gdyż ruszał się niczym północny wiatr, kołyszący wierzby i inne akademickie drzewa. Kara sierść zawsze połyskiwała, czy to w świetle słońca, czy reflektorów rozmieszczonych na ujeżdżalni, jak i hali. Marzyłem o koniu podobnej budowy i charakteru, ale nie było mi znaleźć nigdzie rodzeństwa, czy chociaż kuzynostwa tego wspaniałego ogiera. Podchodząc do bosku siwego wałacha, nie byłem dobrze nastawiony w stosunku do dzisiejszego treningu. Brak instruktora, jak i nieznany mi wierzchowiec, bardzo zmieniał moje typowe podejście do nadciągających wyzwań. Wolałbym raczej pozostać na grzbiecie Paris, stojącej zaraz obok wielkiego C, który w amoku odbijał się niemalże od drewniany ścian dzielących inne konie od niego. Zacisnąłem szczękę i przesunąłem jedyną dzielącą naszą przestrzeń barierę. Koń momentalnie się uspokoił, by podejść i dokładnie obwąchać kieszenie moich bryczesów. Doskonale wyczuł zapach świeżej, posiekanej na multum kawałków marchewki, którą zachęcająco wysunąłem w stronę ciekawskich chrap. Siwek niepospiesznie przeżuwał marchew, dając mi w spokoju pozbyć się cienkiej polarowej derki, która założona była prędzej po to, by nie pobrudził się na padoku, który teraz prędzej przypominał błotną kąpiel. Wdzięczny losowi, odrzuciłem derkę na wieszak i wybrałem ze stosu szczotek, tę miękką z plastikowym zgrzebłem, które prędko oczyściły warstwę kurzu z śnieżnobiałej sierści. Wałach stopniowo otwierał się na moją osobę, czasami poruszając moją ręką, bym w końcu zrezygnował z polerowania jego skóry. Nie wyczekując, zabrałem czaprak i wygładziłem go, by dokładnie przylegał do wygolonych boków siwka. Robiąc przysłowiowy dzióbek nad kłębem, narzuciłem wypastowane, najnowsze z akademickiego sprzętu siodło, które wyglądało wręcz na robione na miarę. Pięknie wpasowywał się w granatowy kolor lekko wypłowiałego już czapraka. Podpinając popręg z fartuchem, raczej skupiłem się na odpowiednim jego miejscu, aniżeli siły jego zapięcia. Ogłowie wraz z pasującym napierśnikiem i wytokiem, prędko odnalazły swoje miejsce na koniu, który w zabawie przeżuwał podwójne kiełzno. Dokładnie zapiąłem łańcuszek pelhamu, który wesoło pobrzękiwał przy każdym ruchu łba ciekawskiego rumaka. Na nogach znalazły się ochraniacze na kołki i kaloszki z futerkiem, które miały za zadanie chronić i tak obtarte już piętki siwego ośmiolatka. Zaczesałem włosy do tylu i prędko uchowałem je pod czarnym kaskiem, którego sprawnym ruchem zapiąłem pod brodą. Nakładając w skupieniu rękawiczki, otworzyłem szerzej boks, by ułatwić sobie i koniu jego opuszczenie. Wałach kroczył za mną, popychając mnie od czasu do czasu swoim łbem, by przyspieszyć mój krok, który ociężale zmierzał na halę. Nie minęło wiele czasu, gdy moje oficerki zatonęły w kwarcu i fizelinie, która wyróżniała się wyjątkową czystością. Z radością stwierdziłem, że podłoże zostało w końcu jakkolwiek odnowione. Caroline stępowała już na lekko spienionym w pysku ogierze, który sprężystym krokiem chciał wyrwać się już do wyższego chodu. Był niesamowity, krótko mówiąc, odbierał mi umiejętność mowy.
- Jakieś wyjątkowe plany na dzisiejszy trening? - zapytałem, zajmując miejsce na grzbiecie wałacha. Był niezwykle miękki i od razu odpuszczający na proszące działanie ręką.
- Poskakać i się nie zabić, więc raczej nic nowego. - wzruszyła ramionami i poklepała ogiera za wzorowe wykonanie zadania. Bijąc się w myślach, próbowałem jakkolwiek dogadać się z siwkiem, który bardziej chciał się bawić, aniżeli pracować. Przełykając głośno ślinę, modliłem się w duchu, by ze wściekłości nie opuścić zaraz wygodnego, niemieckiego siodła.

Skończyłem trening na pełnym walki galopie, w którym tylko pragnąłem wysiedzieć każde bryknięcie i zbuntowanie wałacha, który miał chyba marzenie odbijać się od ścian hali, aniżeli w pełnym zebraniu galopować i pokonywać co jakiś czas pojedyncze przeszkody. Jakiekolwiek moje starania kończyły się prędkim fiaskiem, co ściągało moje wymagania na ziemię, o ile nie pod nią. Zrezygnowany rozstępowywałem wałacha na luźnej wodzy, machając sobie nogami, niczym mały chłopczyk na huśtawce. Obserwowałem Caroline, która w pełnym skupieniu wydawała polecenia galopującemu ogierowi, który chętnie szedł do przodu, czasami tylko próbując wyrwać się spod kontroli dziewczyny. Ponad metrowe przeszkody nie stanowiły żadnego problemu, Rendes pokonał każdą z nich z niemałym zapasem, walcząc o skrócenie dystansu do kolejnych stacjonat. Okser wieńczący cały parkur, mierzył sobie na oko sto dwadzieścia centymetrów, dorównując tym stojącym na pełnowymiarowej klasie N. Kara maszyna nie ustępowała w tempie, zadzierając głowę najwyżej jak mogła. Szatynka przysiadła Vous'a na zadzie, spokojnie czekając na pasujący do odskoku dystans. Lot zdawał się trwać kilka minut, a na dobrą sprawę skończył się w niecałe dwie sekundy. Zadowolona kobieta oddała luźniejszą wodzę ogierowi i głaskała szyję, w podzięce za wspaniały trening. Spieniony koń wydawał się równie zadowolony z wykonanej przez siebie pracy. Pokręciłem głową i zacząłem bić w ręce, uśmiechając się lekko do Caroline, która zdążyła już przejść do niższego kroku.
- Jesteś niesamowita, Caroline. - mruknąłem, opuszczając grzbiet wierzchowca.

Caroline? <3
1027 słów = 6 punktów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)