poniedziałek, 9 grudnia 2019

Od Aidena C.D Caroline

- Nie jest moją winą dosiadanie mniej doświadczonego i młodszego od Twojego wierzchowca, konia. - odchrząknąłem, wstrzymując klacz do kłusa, by już po chwili wyciszać ją w stępie. Velvet wyjątkowo spociła się podczas tej pracy, ale siwka wykazała się dziś niesamowitym zaangażowaniem i wysłuchiwaniem moich wszystkich poleceń. Velvka jest uroczym koniem, z którym jednak nie jestem w stanie związać jakiegokolwiek wejścia w przyszłość, bowiem mimo ogromnego potencjału, nie odpowiadała mi swoimi flegmatycznymi reakcjami i brakiem jakiegokolwiek własnego zdania, była taką przemiłą krówką, która miała bardzo dobre rokowania na zostanie wyśmienitym profesorem dla młodszych, lub mniej doświadczonych jeźdźców. Wracając z chmur, posłałem spojrzenie naburmuszonej Caroline, która szykowała się najpewniej do ostatniego już ćwiczenia na tej jeździe. Nie raczyła mi żadną odpowiedzią, kończąc tym rozpoczynającą się dopiero słowną potyczkę. Ostatnie dwa tygodnie w naszej relacji było prawdziwą katorgą, dochodziło do wielokrotnego uprzykrzania sobie codziennego funkcjonowania. Rozpoczęliśmy coś w rodzaju Zimnej Wojny, walcząc o lepsze wyniki, nie tylko w jeździectwie, ale i również w nauce. Nie będąc złudnym, w tym drugim, dziewczyna zdecydowanie mnie przewyższała. Nigdy nie poczuwałem się odpowiedzialny do regularnej nauki i ślęczenia godzinami nad jedną z książek, którą zalecił nam do przeczytania wykładowca anatomii. W jeździectwie szliśmy łeb w łeb, ale to tak naprawdę Caroline miała większe możliwości na osiągnięcie najwyższych poziomów. Miała o wiele lepszą głowę, była spokojniejsza, a przede wszystkim cierpliwsza. Nigdy nie widziałem jej na koniu, gdy była wściekła przez źle wykonane zadanie. Zawsze konsekwentnie brnęła do wykonania go na co najmniej ocenę bardzo dobrą. Było w tym coś, czego jej zwyczajnie zazdrościłem, bowiem ja bardzo często dawałem ponieść się negatywnym emocjom, psując sobie tym samym cały, ale to calutki trening. Chciałbym się kiedyś nauczyć tej cierpliwości, ale nadal nawet nie marzyłem o przełamaniu w sobie jakiejś bariery, bo ani ja, ani nikt inny nie był w stanie mi w tym pomóc, a nawet dać jakiejkolwiek porady odnośnie tego. Można powiedzieć, że podczas mojego związku z Caroline, byłem wyjątkowo wyciszony, niepodatny na wpływy otoczenia, ale to co kiedyś łączyło mnie z szatynką, prawdopodobnie już nigdy nie zechce do tego samego stanu rzeczy wrócić. Z każdym dniem zaczynało mnie to boleć coraz bardziej, odruchowo broniłem się przed tym uczuciem, próbując jak najbardziej uprzykrzyć sobie postać całej Caroline, lecz nie potrafiłem dostrzec w niej dosłownie żadnej zawadzającej mi rzeczy. Cholernie irytująca sprawa, która chyba z moim podejściem nie miała żadnego wyjścia, prócz przetrwania tego. Zanim się obejrzałem, zmuszony zostałem do opuszczenia grzbietu drobnej kobyłki. Poklepałem spoconą szyję i pochwaliłem słownie siwkę, z lekkim szokiem zauważając, że na hali pozostałem tylko ja i Caroline, która z zawziętością próbowała poluźnić popręg. Chyba na jej nie szczęście, nie miała wystarczającej siły, by podciągnąć jeszcze odrobinę jedną z przystuł. Biorąc jak największy łyk powietrza, pozostawiłem Velvet na środku i ujeżdżalni, bezgłośnie podchodząc do siwego wałacha. Lekko przesuwając kobietę, sprawnym ruchem wypiąłem sprzączkę, by następnie bolcem trafić w o dwie niższe dziurki.
- Nie ma za co. - mruknąłem kąśliwie prosto do ucha szatynki, która niewzruszenie wpatrywała się w siwą sierść Hollywooda. Zadowolony ze swoich poczynań, chwyciłem po raz kolejne brązowe wodze i opuściłem halę, by ze spokojem udać się do kameralnej stajni koni dzierżawionych. Wykorzystując spory dystans do przejścia, przepraszając kobyłkę obok, z ciasnej kieszeni wyciągnąłem jednego papierosa i ośmieliłem się go podpalić, by z dużą starannością wypuszczać dym w kierunku przeciwnym, aniżeli klacz się znajdowała i kroczyła. Zniżyła swój łeb niemalże do samej kostki brukowej i bardzo niechętnie człapała do stajni, sprawiając wrażenie równie mocno opadniętej z sił co ja. Racząc się ostatnimi dawkami nikotyny, wyrzuciłem jak najdalej niedopałek i wkroczyłem na stajenny korytarz, z ucieszeniem twierdząc o braku jakichkolwiek innych uczniów. Nie było mi jednak dane się tym cieszyć, bowiem chwilę po mnie, do stajni wkroczyła szatynka w towarzystwie konia złudnie podobnego do mojej podopiecznej. Obrzuciła mnie tylko natychmiastowym spojrzeniem i ruszyła w dalszą drogę do odpowiedniego bosku. Rozsiodływanie Velvet poszło tak samo, jak zazwyczaj, czyli bardzo sprawnie i bez żadnych ekscesów z jej strony. Ostatni raz pogładziłem jej sierść i nagrodziłem kawałkiem marchwi, by w końcu móc odłożyć cały jej sprzęt, który swoją drogą na pewno nie należał do tych najnowszych. Najniższy wieszak przysporzył mojemu kręgosłupowi nie lada problem, z racji na to, że ostatni trening na Paris zakończył się niezłym rąbnięciem prosto w stojący na naszej drodze okser. Nie wymierzając totalnie odległości, kompletnie zdałem się na wyczucie klaczy, która nie miała ochoty mnie wyratować. Zapamiętałem tylko mocne przytupnięcie i trzask rozpadających się stojaków, które ważąc swoje, miały szczęście dognieść mnie do wilgotnego kwarcowego podłoża. Na szczęście po kolejnym najechaniu na przeszkodę, została ona wzorowo pokonana, dając wiele radości mojemu trenerowi, jak i mi. Nieudolnie starałem się ograniczać wszystkie swoje ruchy, by jak najmniej wykorzystującym mnie gestem, zawiesić siodło na drewnianym wieszaku. Po skończonej czynności poderwanie się do góry, zajęło mi dobre pięć minut. Umycie zaschniętej już śliny, było niesamowicie ciężkie, szczególnie na fakt nieco podniszczonej już gumy na wędzidle Velvet. Zaschnięte kawałki marchwi wepchnęły się w największe zakamarki, skutecznie utrudniając mi ich wyczyszczenie, nawet zużytą już nieco szczoteczką do zębów. Nie mając jednak ochoty na dalsze walki z wiatrakami, odwiesiłem je na wyznaczony haczyk i wygładziłem, by dobrze wkomponowało się na tle jasnej, mocno przybrudzonej już ściany siodlarni. Zarzucając jeszcze czaprak na kaloryfer, odrzuciłem jeszcze ochraniacze z futerkiem na ten najcieplejszy i z radością stwierdziłem, że moja praca została już zakończona. Szkoda, że do siodlarni wpadła jeszcze Caroline, która bezszelestnie próbowała przepchać się do wyznaczonych miejsc do przechowywania sprzętu jej dzierżawionego wierzchowca. Stwierdzając, że nadszedł już czas na skończenie tych dziecięcych przepychanek, utrudniłem jej drogę i niewzruszony śledziłem każdy ruch szatynki. Zmuszając dziewczynę do spojrzenia mi prosto w oczy, lekko uniosłem jej podbródek, by nie próbowała unikać naszej konfrontacji. Ciężko było mi się jakkolwiek odezwać, ale pełniąc tutaj funkcję starszego, poprawiłem rękaw polówki, a gdy już miałem zacząć mówić, Caroline przerwała mi lekkim parsknięciem.
- Dobra, Caroline, koniec tej zabawy, bo jakby nie patrzeć, jesteśmy już dorosłymi ludźmi, szczególnie naciskając na mnie. Nie czas na nastoletnie przepychanki, a raczej normalną rozmowę, z racji na to, że mieliśmy w końcu odzyskiwać naszą koleżeńską relację. - Tutaj otoczyłem wyrażenie 'koleżeńską relację' gestem palców robiących za cudzysłów. - Czy możemy wreszcie odpuścić? Zacząć rozmawiać? Być normalnymi ludźmi, którzy nie podkładają sobie kłód pod nogi? Wiem, że sam tak robiłem, ale zrozumiałem to i odpuszczam, jako ten mądrzejszy. - zaśmiałem się i posłałem jej błagalne spojrzenie.

Caroline?
1045 słów = 6 punktów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)