poniedziałek, 7 stycznia 2019

Od Any - zdobycie konia

- Da - rzuciłam odbierając telefon.
- Ana - usłyszałam po drugiej stronie słuchawki głos Lore'a. - Jest sprawa.
- Yhy - przytrzymałam telefon o ramię, żeby mieć wolne dwie ręce, co bym mogła wyczyścić Charlie'emu kopyta.
- Znalazłem konia - momentalnie zaprzestałam wykonywania zabiegów pielęgnacyjnych. Wzięłam telefon z powrotem do ręki i wyprostowałam się.
- Gdzie? - niepokój w moim głosie był doskonale słyszalny. Przypomniał mi się hodowca koni, który mieszkał z nami niemal po sąsiedzku, zanim wyprowadziliśmy się do NC. Nie nazwałabym go idealną osobą do tej pracy. Często je zaniedbywał, stosował nieodpowiednie metody zajeżdżania i tym podobne.
- Na plaży. Był wystraszony - odetchnęłam z ulgą, ale tylko częściowo.
- To mógł być dziki koń, Lore - delikatnie odepchnęłam pysk Charlesa, upominającego się o uwagę. - Pełno ich na plażach Caroliny.
- Wątpię. One są inne niż ten koń, którego znalazłem - zamilkł na chwilę. - Ten jest bardziej zgrabny, nie tak baryłkowaty... Poza tym on biegał po plaży przed naszym domem, a to jednak kawałek od tej ogrodzonej części, gdzie żyją Dzikusy. Zatem na 100% nie jest dzikim koniem. Wygląda na sportowego.
- Skoro wygląda ci na sportowego, to powinieneś w pierwszej kolejności popytać, czy komuś nie uciekł - zasugerowałam, wychodząc z boksu.
- Pytałem. Wszyscy pytaliśmy. Zrobiliśmy akcję poszukiwawczą, porozwieszaliśmy ogłoszenia... - znowu zamilkł. Zaczynałam się zastanawiać, czy nie stoi właśnie koło tego konia i w chwilach wypełnionych jego milczeniem nie przygląda mu się. - I nic. Żadnego odzewu.
Westchnęłam ciężko.
- I co mam ci na to poradzić? Skoro nie znalazł się właściciel, oddaj go do jakiejś dobrej stajni. Na pewno nie zrobią mu krzywdy i będą potrafili się nim zająć.
Znowu cisza. Zgarnęłam sprzęt do czyszczenia konia i ruszyłam w kierunku siodlarni, żeby odłożyć go na miejsce.
- On się boi ludzi, Ana - usłyszałam w końcu po drugiej stronie słuchawki.
- Lore, nie jestem zaklinaczem koni. Gdybym wiedziała, jak się nim zająć, na pewno bym to zrobiła. Ale nie mam bladego pojęcia.
- Na pewno sobie poradzisz. Ana, proszę. Matka się już denerwuje, że stoi na naszym ogródku. Argument, że dzięki niemu nie trzeba kosić trawnika, do niej nie przemawia.
Przymknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. To się nie dzieje naprawdę.
- Dobrze - usłyszałam, jak Lore wypuszcza z ulgą powietrze z płuc. Widocznie wstrzymywał oddech, czekając na moją reakcję. - Przylecę tak szybko, jak się da i zobaczę, co zrobić dalej.
- Jesteś cudowna - powiedział jeszcze mój brat, zanim się rozłączył.
~•~
- Znowu muszę jechać do domu - powiedziałam, gdy wraz ze znajomymi siedziałam wieczorem w swoim pokoju, nie kierując swoich słów do nikogo konkretnego.
- Do USA? - spytała zaskoczona Riley. Nie odpowiedziałam, uznawszy to za pytanie retoryczne. Po chwili moja przyjaciółka dodała. - Po co?
- Lore znalazł konia - nadal brzmiało to tak samo nieprawdopodobnie jak w momencie, gdy o tym usłyszałam. Z każdą mijającą minutą zaczynałam coraz poważniej sądzić, że mój brat robił sobie ze mnie żarty i chciał po prostu mnie ściągnąć do domu, bo "dawno mnie nie widział" (a jest do tego zdolny).
- Jak to "znalazł konia"? - siedzący nieco dalej w głębi pokoju Camille oderwał się od czytanej przez siebie cegły. - To konia można tak po prostu znaleźć?!
- Tak, tak, wiem, to nieprawdopodobne - odpowiedziałam, przewracając oczami. - Sama nie mogę w to uwierzyć, ale wszystko wskazuje na to, że to prawda - zaśmiałam się nieco histerycznie. Oparłam się czołem o blat stołu. - Jasna choĺera, będę miała dzikiego konia. Przecież on mnie zabije!
- Może za bardzo panikujesz - Riley poklepała mnie przyjacielsko po ramieniu. - Może twój brat przesadza.
- Aha, na pewno - mruknęłam, nadal nieprzekonana. - W każdym razie wychodzi na to, że i tak muszę lecieć do USA. Znowu.
Jeszcze nie zdążyłam odpocząć po ostatnim dziewięciogodzinnym locie nad Atlantykiem, a już czekał mnie następny. Doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, żebym na wyjazd uczknęła sobie tydzień ferii (a jeśli będzie trzeba, to dwa, cóż poradzić). Jednak wypadało to już za kilka dni, więc...
- Mam tylko nadzieję, że nie okaże się, że jadę tam po próżnicy... - westchnęłam.

~•~

Jak było do przewidzenia, podróż i zmiana stref czasowych wyczerpały mnie do cna. Gdy ok. 6:00 czasu amerykańskiego wyszłam ze strefy odbioru bagaży na lotnisku w Charlotte, ze zmęczenia nie wiedziałam już, jak się nazywam. Gdyby nie głośne, entuzjastyczne szczekanie Ghosta i krótkie psie zawodzenie, które rozległo się w odpowiedzi kawałek dalej, pewnie nie zobaczyłabym nawet swojego brata.
Pomachałam mu bez entuzjazmu. Chwilę potem doczłapałam do niego oraz siedzącego u jego boku psa, ciągnąc za sobą walizkę i transporter huskiego. Ghost natychmiast rzucił się przywitać z Vulriciem, podczas gdy ja zawisłam na szyi Lore'a.
- Błagam, spraw, żebyśmy już znaleźli się w domu - mruknęłam półprzytomna.
- Niestety siostrzyczko, muszę cię zmartwić - Lore wydawał się rozbawiony moim stanem i bezskutecznie starał się mnie od siebie odkleić. - Jak z resztą doskonale wiesz, czeka nas jeszcze bite sześć godzin drogi, o ile nie napotkamy korków. Ale nie martw się, po drodze na pewno zatrzymamy się w jakimś fast foodzie, żebyś sobie przypomniała, co to znaczy "amerykańskie jedzenie". I nawet zafunduję ci największy kubek twojej ulubionej herbaty mrożonej, żebyś się obudziła.
- Kawa też byłaby niczego sobie - zauważyłam, prostując się w końcu i podsuwając dłoń pod nos wilczaka, który towarzyszył Lore'owi. - Nie zostawiłeś go w domu?
- Tata wyjechał w delegacji i wraca dopiero jutro. A wiesz, że mama sobie z nim nie radzi - chłopak wzruszył ramionami. - Nie miałem więc większego wyboru - wziął ode mnie walizkę i zaczął przeciskać się w stronę wyjścia.

~•~

Wjechaliśmy już do naszej miejscowości, kiedy Lore, widząc, że już nie śpię, poinformował mnie:
- Co do konia - zaczął, zerkając na mnie. - Nadal nie znalazł się właściciel i nic nie wskazuje na to, aby się to zmieniło. Zgodnie z twoją radą pytałem również okolicznych stadnin, czy nie chciałyby się nią zaopiekować, ale nikt nie wyraził chęci ponownego kontaktu ze mną. A ponieważ już się w zasadzie zgodziłaś... - niedoczekawszy się żadnej reakcji z mojej strony, dokończył na jednym wydechu. - Złożyłem już odpowiednie pismo do lokalnych władz, aby przyznano ci opiekę nad nią.
Postanowiłam tego nie komentować. To nie tak, że nie cieszyłam się, że będę miała drugiego konia. Nie chodziło nawet o to, że opieka nad dwoma końmi zabierze mi zbyt dużo czasu. Ja się po prostu bałam. Bałam się odpowiedzialności, która miała na mnie spocząć. Tego, że niechcący zrobię mu krzywdę. Chyba że ostatecznie to on mi coś zrobi...
- Skręć tutaj - poleciłam bratu, zamiast odpowiedzi. Wskazałam jeden z parkingów po lewej stronie drogi, pod Water Front Shops. - Mam ochotę na Duck Donuts.

~•~

Gdy podjechaliśmy pod nasz dom nad oceanem, było już ciemno. Wysiadłam z samochodu uzbrojona w pudełko donut'ów wypiekanych na miejscu w sklepie, do którego na moją prośbę zajechaliśmy. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam do drzwi wejściowych, gotowa na konfrontację z mamą. Obydwa psy podreptały za mną, zostawiając Lore'a z bagażami.
Otworzyłam drzwi kluczami, które zabrałam wcześniej ze schowka w samochodzie i od progu zawołałam moją rodzicielkę. Odpowiedziała mi grobowa cisza. Dopiero po chwili usłyszałam zbliżające się od strony kuchni kroki.
- Dobry wieczór, Ana - przywitała mnie, jak zwykle bez zbędnych ciepłych słów, takich jak "Cieszę się, że znów cię widzę" albo "Co tam u ciebie?".
- Dobry wieczór, mamo - odpowiedziałam, siląc się na szczery uśmiech.
- Jak minęła podróż? - ha, a jednak. Czyli jest dzisiaj w dobrym humorze. Albo to te pączki.
- Prawdę mówiąc, beznadziejnie - powiedziałam, tym razem już z niewymuszonym uśmiechem. - Ale Lore zadbał, żebym o tym zapomniała, kiedy zabrał mnie do Golden Coreal. No i przywieźliśmy pączki - wyciągnęłam przed siebie karton.
- To miłe - mama odebrała ode mnie pakunek i ruszyła do kuchni. - Mam nadzieję, że się nie przejedliście, bo na kolację przygotowałam steki i twój ulubiony makaron z serem.
Ach, mama jednak mnie kocha!

~•~

Jednak zanim zasiedliśmy do kolacji, postanowiłam zobaczyć klacz, która już niedługo miała polecieć ze mną do Chorwacji. Lore pokierował mnie w tym celu na odgrodzoną od ulicy, tylną część ogrodu, która pełniła funkcję jej tymczasowego pastwiska.
- Nie próbowała uciekać plażą? - zapytałam zdziwiona, gdy mnie o tym poinformował. - Przecież płot oddziela ogród tylko od ulicy.
- Tyle jej starczyło - chłopak wzruszył ramionami, otwierając przede mną drzwi na ogród. - Zrobiłem z tatą prowizoryczne ogrodzenie z liny. Nie spodziewaliśmy się, że spełni swoją rolę, ale do tej pory nie próbowała uciekać.
Ledwo przekroczyliśmy próg, naszym oczom ukazała się w całej okazałości klacz, która była powodem mojej wizyty. Miała zgrabną figurę, długie nogi. Do tego umaszczenie... Nigdy wcześniej nie widziałam takiego na żywo. Czekoladowa barwa sierści nieco zlewała się z otoczeniem z powodu panujących ciemności, za to grzywa i ogon odcinały się od tła swoją bielą. Gdy nas usłyszała, przerwała przeżuwanie trawy i podniosła na nas wzrok.
- Łał - wyrwało mi się. Klacz szybko straciła zainteresowanie naszą obecnością i wróciła do skubania trawy. - Nie spodziewałam się...
- Wiedziałam, że przypadnie ci do gustu - zaśmiał się Lore.
- Tak, dobra, jest PIĘKNA - zmierzyłam ją jeszcze raz wzrokiem. - Ale nie na to powinno zwracać się uwagę przy kupnie konia. Raczej na to, czy dogaduje się z jeźdźcem...
- Będziesz miała okazję się przekonać - Lore ruszył w kierunku konia, uzbrojony w jeden z moich starych uwiązów, których nie zabrałam do Akademii, a który widocznie wygrzebał z dna mojej szafy.
- Jeśli tymi słowami chciałeś dać mi do zrozumienia, że mam na nią wsiąść, to moja odpowiedź brzmi: Chyba cię pogięło - podtruchtałam do brata i złapałam go za ramię, żeby zatrzymać. - Jeśli tak jak mówisz, jest w zasadzie dzika, to prawdopodobnie nigdy nie chodziła pod siodłem i...
- Daj spokój, przecież nie o tym mówię. Nie jestem aż tak zielony, jeśli chodzi o konie - Lore był już w odległości dwóch metrów od klaczy, która nic sobie z jego obecności nie robiła i tylko dalej przeżuwała trawę. - Spróbuj do niej podejść. Jeśli cię oleje, tak jak mnie, to już połowa sukcesu.
- Chcesz powiedzieć, że grunt, żeby nie zwracała na mnie uwagi? - wydawało się to idiotyczne.
- Nie wiem, nie znam się. Ale tylko mnie do tej pory ignorowała. Na resztę albo ostrzegawczo tupała, albo kłapała zębami, albo przed nimi uciekała.
Nie mając lepszego pomysłu, ostatecznie skorzystałam z pomysłu Lore'a. Podeszłam powoli do klaczy, w którymś momencie łapiąc z nią kontakt wzrokowy. Jej oczy... wydawały się inteligentne...
Zatrzymałam się tuż koło Lore'a. Klacz przez jakiś czas na mnie patrzyła, ale ostatecznie w żaden inny sposób nie zareagowała na moją obecność. Jeśli to, co mówił Lore, to prawda, mamy już połowę sukcesu.
Postaliśmy tak jakiś czas, dopóki mama nie zawołała nas na kolację. Cały czas zastanawiało mnie, po co Lore zabrał ze sobą uwiąz, skoro nie miał zamiaru go używać. Gdy go o to zapytałam, odpowiedział:
- Bała się go, uciekała, gdy znalazł się w zasięgu wzroku. Uznałem, że skoro ty przylecisz dopiero za jakiś czas, mogę spróbować ją przyzwyczaić chociaż do niego. Jak widzisz, poczyniliśmy już w tym kierunku spore postępy.
Po tych słowach zaczęłam się zastanawiać, czy nie byłoby lepszym pomysłem zostawić klaczy tutaj, z Lore'm, z którym widocznie się dogadywała. Jednak ostatecznie brat wybił mi ten pomysł z głowy uzmysławiając, że on też nie mieszka już tutaj, przyjeżdża tylko, gdy mu pasuje, a jazda konna nie jest jego pasją. I że lepiej dla konia, jeśli zabiorę go do Chorwacji, a on będzie miał przynajmniej powód, żeby częściej przyjeżdżać do mnie w odwiedziny.

~•~

Cały mój pobyt w Stanach postanowiłam poświęcić na wstępne uspołecznienie Dzikuski. Chodziło o przyzwyczajenie do obecności ludzi na tyle, żeby dało radę ją przetransportować przez ocean, dalszymi etapami postanowiłam zająć się już w Akademii. Postanowiłam rozpocząć od przyzwyczajenia klaczy do mojej obecności. Całe dnie przesiadywałam zatem w ogródku, starając się nie zwracać większej uwagi na znajdującego się nieopodal konia. Lore zaopatrywał mnie w jedzenie i książki, które czytałam w międzyczasie, tata, gdy wrócił z delegacji, siadał koło mnie na drewnianej ławeczce i zabawiał rozmową. Nawet mama kilka razy zeszła do mnie, żeby dotrzymać mi towarzystwa.
- Trzeba by chyba pomyśleć nad imieniem dla niej, co? - zasugerował któregoś dnia Lore, stawiając przede mną kubek termiczny z kawą. - Zasługuje na jakieś majestatyczne... - podrapał się w zastanowieniu po brodzie.
- Majestatyczne imię dla majestatycznej księżniczki - zachichotałam. Wyglądało na to, że będę właścicielką pary królewskiej. Aż dziw, że trafił mi się dwa tak bardzo dworskie z charakteru konie...
- Coś w tym stylu - podchwycił Lore. - Może coś z Księżycem.
- Księżycem?
- Ta jej grzywa i ogon przypominają mi światło odbijane przez Księżyc - chłopak wzruszył ramionami.
Zastanowiłam się przez chwilę. Biała grzywa, ciemna sierść...
- Coś w tym jest - przyznałam z uśmiechem na ustach. - To może Moonnight? Księżycowa noc, na cześć jej pięknego umaszczenia.
- Lady - dodał. - Żeby oddać cześć jej księżniczkowatości.
- Czyli mamy - uśmiechnęłam się do brata promiennie. - Moonnight Lady.

~•~

Oprócz kilku dni, które poświęciłam na wyjście na miasto ze znajomymi, których dawno nie miałam okazji widzieć, oraz jednego wieczoru, podczas którego rodzice zabrali mnie i Lore'a do naszej ulubionej restauracji bufetowej z owocami morza "Captain Gorge's Seafood Restaurant", całe ferie i jeszcze tydzień (który musiałam opuścić, ponieważ Lady nie była jeszcze gotowa na podróż) spędziłam na uspołecznianiu mojego Dzikusa.
Mimo tego czasu nikomu poza mną i moim bratem nie udało się przeprowadzić jej w ręce. A ponieważ nic nie wskazywało, jakoby miało się to zmienić, pojawił się problem - jak ją przetransportować? Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli wylecę kilka dni przed Moon, żeby wszystko przygotować w Akademii na jej przybycie, a potem dojadę na lotnisko, żeby ją osobiście wyprowadzić na ląd. W USA do samolotu wprowadzić miał ją Lore.
Innej opcji nie mieliśmy, po konsultacji z władzami lotniska, przelotu i kilkoma specjalistami także na nic lepszego nie wpadliśmy. Stanęło więc na tym.
Zaraz po dotarciu do Akademii postanowiłam wybrać się do dyrektora. "Albo teraz, albo nigdy", przekonywałam się, gdy z każdym krokiem przybliżającym mnie do drzwi gabinetu pana Rose coraz bardziej trzęsły mi się ręce ze zdenerwowania.
Zapukałam do drzwi, a gdy usłyszałam po drugiej stronie "Proszę!", pospiesznie, zanim się rozmyśliłam, otworzyłam drzwi.
Gdy pan Rose mnie zobaczył, uśmiechnął się ciepło, wskazał mi krzesło i wrócił do wertowania jakiś papierów.
- Ja w sprawie... - zacięłam się na chwilę i uciekłam spojrzeniem do okna. - Ja w sprawie mojego nowego konia.
- A tak, dobiegły mnie słuchy, że poleciałaś po niego do USA - poinformował pan Rose, przerzucając papiery zaścielające biurko. - Już tu jest? - podniósł na mnie zaciekawiony wzrok.
- To jest... - znowu nie wiedziałam, jak powiedzieć prawdę tak, żeby nie spartaczyć sprawy. - To bardzo specyficzny koń.
Widocznie udało mi się osiągnąć zamierzony cel, bo dyrektora moje słowa nie ruszyły.
- Każdy koń jest specyficzny na swój sposób - zauważył. - Na przykład wałach Camille'a boi się swojego cienia. To nietypowe.
- Ona jest jeszcze bardziej nietypowa - powiedziałam ostrożnie. - To... Ja jej w zasadzie nie kupiłam - widząc zaskoczone spojrzenie pana Rose, które na mnie poderwał z nad papierów, dodałam szybko. - Och, nie nie, nie ukradłam jej ani nic, zdobyłam ją w jak najbardziej legalny sposób... Nietypowy. Ale legalny. Mam wszystkie pozwolenia i w ogóle...
Dyrektor opadł brodę na splecionych przed sobą dłoniach i spojrzał mi w oczy, w końcu poświęcając mi całą uwagę.
- Coś kręcisz. Wyduś w końcu z siebie to, co chcesz powiedzieć.
Przygryzłam wargę i zdenerwowana zaczęłam bębnić palcami w blat.
- To jest w zasadzie dziki koń. To znaczy, nie jest jednym z tych dzikich koni, które żyją na plażach Ameryki, tylko... Pfff... - po raz trzeci podczas tej rozmowy zacięłam się, nie wiedząc, jak kontynuować. - Wydaje mi się, że komuś uciekła, ale przeprowadziłam z rodziną akcję poszukiwania właściciela i nic. Prawdopodobnym jest zatem, że ktoś się jej po prostu pozbył. Lokalne władze przyznały mi opiekę nad nią i niedługo ma tutaj przylecieć...
Dyrektor patrzył na mnie z widocznym niedowierzaniem. By zaraz potem wybuchnąć śmiechem.
- Chyba tylko ty potrafisz takie akcje przeprowadzić! - wydusił w końcu. - Dziki koń! - opanował się w końcu, widząc moje zmieszanie. - Mam tylko nadzieję, że wiesz, w co się pakujesz. Jest młoda?
- Ze trzy lata, tak na oko - odpowiedziałam.
- Hm, no to może być problem. No ale cóż, jak już się w to wpakowałaś... - uśmiechnął się do mnie i wstał zza biurka. - Zaraz przekażę nowinę reszcie kadry, więc w razie jakichkolwiek problemów nie bój się, tylko śmiało się do kogoś zgłaszaj, na pewno z chęcią instruktorzy ci pomogą. Ja również, jakbyś chciała.
Słowa pana Rose uspokoiły mnie nieco i w końcu zdołałam się uśmiechnąć. Już miałam wychodzić, kiedy przypomniałam sobie o jeszcze jednej ważnej sprawie.
- Ona nie lubi zamkniętych przestrzeni - poinformowałam. - To znaczy, moim zdaniem, nie jest przyzwyczajona. Nie chciałabym jej więc od razu wstawiać do boksu.
- To zrozumiałe - przyznał dyrektor.
- Na padokach pod lasem jest ta stara, otwarta stajnia. Czy byłaby możliwość...?
- Oczywiście - pan Rose poklepał mnie uspokajająco po ramieniu. - Zaraz polecę naszym stajennym przygotowanie wszystkiego na przybycie Dzikusa do naszej Akademii.

~•~

Na lotnisko zabrałam ze sobą dla towarzystwa Riley. Camille miał czekać na nasz przyjazd przy padokach, razem z panią Sue, gdybyśmy potrzebowały pomocy przy przeprowadzeniu Moon na jej pastwisko (chociaż byłam nawet gotowa na to, że spanikowany masą nowych sytuacji klacz po otwarciu przyczepy rzuci się byle dalej od stresujących rzeczy).
Po przebyciu wszystkich zabezpieczeń na lotnisku, za specjalnym pozwoleniem wjechałam w końcu moim Jeepem na pas niedaleko samolotu.
- Idziesz ze mną? - zapytałam przyjaciółki, odpinając pas i otwierając drzwi samochodu. - Przydałoby mi się wsparcie psychiczne.
Okazało się, że przyjechałyśmy w ostatniej chwili - obsługa samolotu była już gotowa do wyprowadzania koni, a Moon stała na samym wylocie, żeby jak najbardziej skrócić jej czas przebywania w maszynie. Ledwo zobaczyłam klacz już wiedziałam, że nie będzie lekko. Dreptała w swojej przegrodzie i rozglądała się panicznie dookoła. Kilka razy kłapnęła nawet zębami na stojącego przy wyjściu pracownika, który profilaktycznie się od niej oddalił. Gniadosz lecący koło niej również nie był zbyt zadowolony z towarzystwa, co chwilę kładł uszy i uciekał głową od podenerwowanej sąsiadki.
- Mam przerąbane - mruknęłam do stojącej koło mnie Ril. - Chyba lepiej, jeśli zaczekasz w bezpiecznej odległości - zasugerowałam. - Otwórz przyczepę, postaram się wprowadzić ją do niej z rozpędu, żeby nie zdążyła się zastanowić, co ją czeka.
Podeszłam powoli do Lady, starając się jak najostrożniej stawiać kroki, żeby za bardzo nie hałasować blaszaną platformą. Wyciągnęłam ostrożnie dłoń przed siebie.
Klacz w końcu zwróciła na mnie uwagę i stanęła jak wryta. Wykorzystałam sytuację i przypięłam do jej sznurkowego kantaru uwiąz. Klacz natychmiast ożyła, serię nerwowych ruchów podsumowując głośnym rżeniem.
- Kto wpadł na pomysł przewozić takiego konia - usłyszałam za plecami słowa wypowiedziane przez faceta, którego wcześniej Moon chciała ugryźć.
- Ja - warknęłam do niego. - Innej opcji nie miałam. A teraz, zamiast marudzić, mógłby pan zrobić to, za co zapłaciłam.
Mamrocząc pod nosem, zapewne jakieś obelgi w moim kierunku, zaczął otwierać przegrodę. Zanim położył metalową ścianę na ziemi, ostrzegłam, żeby zrobił to możliwie delikatnie, jeśli nie chce zostać stratowany zaraz po mnie.
Uwolniona klacz, zgodnie z moimi przewidywaniami, natychmiast szarpnęła do wyjścia. Teraz jedyne, o czym musiałam pamiętać, to nie puszczać uwiązu. Gdybym to zrobiła, musiałabym ją ganiać po lotnisku. Nie wiadomo z resztą, czy nie zrobiłaby sobie przy tym krzywdy...
Jakimś cudem udało mi się od razu, tak jak chciałam, wpakować ją do przyczepy. Lady,  chcąc jak najszybciej uciec od hałasującej maszyny, nie zwracała uwagi na to, gdzie biegnie. Dopiero gdy zobaczyła, gdzie ją prowadzę, włączyła jej się lampka alarmowa, jednak była zbyt rozpędzona, żeby od razu się zatrzymać, a moje zdecydowane szarpnięcie jej za kantar w kierunku przeciwnym, niż chciała skręcić, skutecznie powstrzymało jej wywinięcie się. W efekcie zatrzymała się dopiero na ścianie przyczepy, a Riley zamknęła ją za nami, zanim klacz zdążyła się cofnąć. Poczekałam z Lady, aż się uspokoi. O dziwo nie próbowała mnie zaatakować czy w jakikolwiek sposób uciec ode mnie. Pogładziłam ją delikatnie po chrapach, aż przestała się rzucać i po chwili wyszłam bocznymi drzwiczkami, żeby dołączyć do przyjaciółki na zewnątrz.
- Nieźle mnie wystraszyłaś - oznajmiła na powitanie. - To wyglądało...
- Nieciekawie, wiem - od razu ruszyłam do drzwi kierowcy. - Mam tylko nadzieję, że przez tę akcję nie znienawidzi przyczep. Ale nie było tutaj miejsca na delikatność. Gdybym tego tak nie rozegrała, pewnie w ogóle by do tej przyczepy nie weszła.

~•~

Wróciłyśmy do Akademii jeszcze przed zmrokiem. Zaparkowałam przyczepę tyłem do odgrodzonego, niewielkiego pastwiska, które zgodnie z obietnicą załatwił dla mnie pan Rose. Po przedyskutowaniu sprawy z panią Sue doszłam do wniosku, że najlepiej będzie pozwolić Moon samej zdecydować, kiedy wyjdzie z, teraz bezpiecznej dla niej, przyczepy.
Otworzyłam ją i upewniłam się, że nie ma jak wydostać się przez przejście, które teraz było zastawione przyczepką. Lady, ku dziwieniu wszystkich, natychmiast z niej wyskoczyła, prawie zderzając się ze mną, ale zaraz odbiła na bok i ruszyła galopem wzdłuż ogrodzenia. Zamknęłam szybko przyczepę i dałam znak Camille'owi, żeby odjechał kawałek moim Jeepem. Jak najszybciej wycofałam się z terenu, po którym klacz galopowała teraz jak głupia, co jakiś czas brykając i zmieniając kierunek, a Riley i pani Young zamknęły za mną bramę.
- Praca z nią będzie bardzo ciekawa - zawyrokowała instruktorka, patrząc z widocznym zafascynowaniem na karo srebrną klacz.
- To samo pomyślałam, gdy pierwszy raz ją zobaczyłam - przyznałam.
Staliśmy tam całą czwórką jeszcze jakiś czas, obserwując poczynania Dzikuski. Do akademika wróciliśmy, gdy zrobiło się już zupełnie ciemno.

3395 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)