piątek, 26 października 2018

Od Ansela C.D Naomi

Wstaję dopiero po wyłączeniu dziewiątego budzika z kolei. Wcześniejsze postanowiłem przemilczeć, zagryźć zęby i udać, że kiedy schowam głowę pod grubą poduszką, to alarmy przestaną dzwonić i wszystko w mgnieniu oka się wyciszy. Tak jednak się nie dzieje, a ja wzdycham ciężko, uświadomiwszy sobie, że wczesna pobudka nie była przypadkowa.
Nie dziwi mnie to, że kiedy zjawiam się w wyznaczonej sali, oprócz mnie nie ma żadnej innej żywej duszy – po drodze z akademika mijałem zaledwie kilka znajomych twarzy, które chyba prędko nie zamierzały dotrzymać mi towarzystwa. Usadawiam się na krześle w ostatnim możliwym rzędzie, po prostu licząc na to, że wszyscy pojawią się na miejscu jak najszybciej, załatwimy to, co mamy załatwić, a potem spokojnie powlokę się do własnego pokoju i dopełnię kontynuacji wyjątkowo krótkiego odpoczynku. Z drobnym przystankiem na szluga. Albo dwa.
Pomieszczenie powoli zaczyna się zapełniać. Nikt nie sili się na żadne rozmowy czy tym bardziej uprzejmości, bo bestialsko odebrana nam godzina snu wszystkim odbija się na przystosowaniu do życia w społeczeństwie. Rose wchodzi do sali dosyć zasadniczo spóźniony – nie kłopocze się jednak z jakimikolwiek wyjaśnieniami dla garstki nieszczęśników, którym zafundował pobudkę tuż po czwartej nad ranem. Rozglądając się dookoła, utwierdzam się w przekonaniu, że prawdopodobnie nikt nie zna przyczyny całego zajścia. Tym bardziej zaczynam się denerwować. Nie znoszę niespodzianek.
Mija dokładnie osiem minut. Czterysta osiemdziesiąt skrupulatnie liczonych przeze mnie sekund, zanim instruktor przechodzi do sedna. O czterysta za długo, jeśli oczekiwano ode mnie względnej świadomości.
- Świetnie - zaciera w końcu dłonie, opierając się plecami o blat biurka. Boże, niech ten facet skończy pierdolić. - Jak wiecie albo i nie, jutro wyjeżdżamy na zawody.
Robi się szum. Wyjeżdża bowiem tylko garstka z całej stawki uczniów, na swoich prywatnych wierzchowcach i dzięki nimi my wszyscy, pozostający na miejscu, zyskujemy przepiękne dni względnej wolności. Począwszy od ówczesnego, piątkowego południa, skończywszy na późnym niedzielnym wieczorze.
Zdaje się, że James mówi coś jeszcze, ale standardowo już przestaję zwracać uwagę na jego denerwujący i całkowicie nieinteresujący mnie monolog. Gdybym mógł, usadowiłbym się na krześle jeszcze wygodniej i bez względu na konsekwencje, odebrał należytą godzinę snu.
-...dlatego też postanowiliśmy, że najbardziej sumienni pojadą z nami i przydzielimy jedną osobę do każdej pary, jako luzaka i ogólną pomoc. Od razu mówię, że nie ma możliwości zmiany przydziału czy zostania w Akademii, bo to absurd.
Słowa mężczyzny docierają do mnie dopiero po chwili – mam wrażenie, jakby znajdował się w oddzielonym szybą pomieszczeniu i wręcz mruczał to, co w rzeczywistości okazywało się donośnym artykułowaniem kolejnych, całkowicie aprobowanych przez niego racji. Budzę się z chwilowego transu, gdy wymawia kolejne dopasowane przez niego nazwiska. Liczę na to, że trafię na jakiegoś znajomego i nie będę musiał się denerwować, kiedy to naprawdę jestem solidnie zmęczony. Potrzebuję kawy. I papierosa. Papierosa i kawy.
- Naomi i… - szybko łączę fakty, gdy mężczyzna, zerknąwszy do jakiegoś świstka, przenosi wzrok prosto na mnie. Gdybym znał jakiś pacierz, to pewnie właśnie bym się modlił. To musi być żart. Żart, żart, żart. Nieśmieszny żart. Nietrafiony. Absurdalny. Do cholery, ten gościu musi być najebany. – Ansel. – oznajmia lekko, co upewnia mnie, że albo uczynił to z dokładną świadomością, co czyni, albo jest idiotą i nie widział tego, ile razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni skakaliśmy sobie do gardeł.
Nie wierzę, że to naprawdę się dzieje. Cudowne dwa dni ramię w ramię z najcudowniejszą, empatyczną panienką Sullivan. Notabene, moją ulubioną. Najulubieńszą.
W tym samym momencie mierzymy się spojrzeniami – ona obraca się w moim kierunku, a ja właściwie byłem tylko w trakcie mordowania instruktora. Nabieram gwałtownie powietrza, gdy na dobre dochodzi do mnie, co właśnie zostało mi zakomunikowane. Może nie będzie aż tak źle?
Chyba muszę potraktować to jako wyjazd czysto służbowy.
- Jakieś pytania? Nie? Świetnie. – Wszyscy spoglądają na Jamesa dopiero po dłuższej chwili, ale zdaje mu się to nie przeszkadzać. Czy słuchamy, czy też nie, dla niego to nie robi większej różnicy.
- Wyjazd o trzynastej, osoby startujące wszystko wiedzą. – kontynuuje. – Mam nadzieję, że wszyscy są zadowoleni i wszystko pójdzie zgodnie z naszym planem.
~*~
Nie mam siły, by lamentować, gdy po wczesnoporannym spotkaniu nie mamy już na tyle czasu, by rozejść się do pokoi. Na całe szczęście, zresztą, po ponad trzydziestominutowym siedzeniu w jednym miejscu wszelkie moje dotychczasowe priorytety uległy zmianie. Dotarłszy na kuchnię, a co lepsze, uzyskując solidną porcję niewątpliwie potrzebnego mi ówcześnie jedzenia, ze spokojem siadam tym razem na uboczu i poddaję się obserwacji sytuacji. Dopijając ostatnie łyki kawy, widzę tylko, jak Naomi dosyć szybko, w porównaniu do całej reszty, wychodzi z budynku i umyka moim dokładnym analizom otoczenia. Nie ukrywam, że nieszczególnie mam na to ochotę, ale muszę ją znaleźć i jakoś się dogadać.
Udaje mi się wyjść przed całym tłumem. Stwierdzam też już nawet, że czuję się już jak całkiem żywa istota, dzięki czemu z łatwością nadrabiam połowę dystansu dzielącą mnie od Naomi. Zatrzymuję się jednakże wpół kroku.
Z pastwiska zbiega koń. Dosyć przestraszony, w dodatku niemały i co gorsze, z tego, co zdążyłem zaobserwować, wbiega we wszystko, co tylko staje mu na drodze.
Szatynka zdaje się go ani nie widzieć, ani nie słyszeć, bo tętent kopyt rozpędzonego konia wzbudza uwagę wszystkich, którzy są w jego najbliższym otoczeniu. Ciemnooka wariatka, jak się okazuje, założone ma słuchawki. Patrzy się też w przeciwną stronę, przez co sylwetka nadbiegającego ogiera umyka jej uwadze. Choć wzdycham krótko, to w ostateczności szybko do niej podbiegam i odciągając mocnym chwytem do tyłu, nie tylko ratuję ją przed ewentualnym zbliżeniem ze sporymi kopytami, ale i jak się okazuje, wyjątkowo zaskakuję. W pierwszym momencie odchyla opartą o mój tors głowę, by posłać mi zdziwione i całkowicie zdezorientowane spojrzenie. Dopiero później, gdy sam wypuszczam ją z ramion, spogląda na łapanego już przez kogoś konia.
- Życie ci niemiłe? – raczę ją dzienną dawką zdrowej ironii, przeszukując już kieszenie w poszukiwaniu papierosów.
- Teraz już tak.
Obrzuciwszy mnie krótkim spojrzeniem, zwieńczonym wywróceniem oczu, niemalże obraca się na pięcie i po prostu zmierza przed siebie. Pewnie do stajni.
- Ależ nie ma za co – wołam za nią, z początku mając się już udać w swoją stronę i zignorować fakt, że właściwie, to i tak jej szukałem.
Bijąc się z własnym myślami, nim jednak na dobre podjąłem decyzję, znalazłem się już właściwie z powrotem przy dziewczynie.
- Musimy porozmawiać, Kwiatuszku. – Mówię ze względnym opanowaniem, choć wewnętrznie mam zupełnie inne odczucia co do stojącej przede mną istoty. Przygryzam wewnętrzną stronę policzka, by skupić na czymś konkretnym swoją uwagę.

Naomka?
1050 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)