wtorek, 23 października 2018

Od Ansela C.D Riley

Nie do końca automatycznie, choć wydawać się może, że w zupełności naturalnie, przyjmuję postawę empatycznego, a przede wszystkim kulturalnego młodzieńca. Z pobłażliwym uśmiechem ignoruję zapraszający gest dziewczyny, z początku rzeczywiście nie spodziewając się takiego obrotu sprawy. Podpieram drzwi dłonią, tuż nad głową istoty, pod której pokojem znajdujemy się od znacznej chwili i papuguję jej wcześniejsze ruchy z wyuczoną do granic życzliwością. 
- Panie przodem.
Reakcja szatynki jest przekomiczna i sprawia, że bezwiednie na korytarzu rozbrzmiewa mój krótki, lecz absolutnie niepohamowany śmiech. Przez sekundę jakby upewnia się, czy dalej rozmawia z tym samym delikwentem, co wcześniej, w konsternacji marszczy też brwi, by w efekcie ze zdumionym uśmiechem na ustach przekroczyć próg swojego lokum. Podążam za towarzyszką nadchodzącego już popołudnia, poświęcając zaledwie kilkanaście sekund na rozglądnięcie się po pomieszczeniu. 
- Jesteś pewna, że musimy to napisać? – wzdycham, siadając na krześle. Nie jestem przekonany co do pomyślnego napisania czegokolwiek, kiedy mój organizm postanowił całkowicie przestać ze mną współpracować, a umysł krążył wokół rzeczy zbędnych. Marzyłem o własnym łóżku, silnej przeciwbólówce i chwili świętego spokoju. Siedzę więc co najmniej jak na skazaniu, tępo wpatrując się w biały sufit. – Mogę spróbować go jakoś przegadać albo…
- Wątpię, żeby zgodził się na jakiekolwiek ustępstwo. – ucina prędko, odkładając na łóżko wszystkie otrzymane wcześniej materiały. Jestem pewien, że mówi coś jeszcze – niemalże słyszę każde konkretne słowo, ale najwidoczniej mój mózg postanawia nie zarejestrować otrzymanych informacji.
Wstaję ostatecznie z krzesła. Riley znika za drzwiami łazienki, choć nie jestem w stanie określić kiedy – budzę się jakby z transu, a najistotniejsza myśl krążąca wówczas w mojej głowie jest absurdalna i zapewne stanowczo nie na miejscu. Realizuję ją jednak, podejrzewając, że w przeciwnym razie nie byłbym w stanie skupić się na czymkolwiek w choćby najmniejszym stopniu.
Odnalezienie praktycznie pełnej paczki papierosów w kieszeni przyprawia mnie o bezgraniczną euforię. Cieszę się niemalże jak dziecko, gdy w akompaniamencie ciszy mogę odpalić wyciągniętą fajkę z chirurgiczną precyzją i oddać się beztroskiemu paleniu, oparłszy się o parapet przy otwartym oknie. To właściwie cud, że podczas wychylania się za framugę, nie ląduję ostatecznie w obsadzonym różami ogródku.
- Tobie już chyba wystarczy. – Szatynka kręci głową, gdy krztuszę się dymem i właściwie to ledwo trzymam się na nogach. Mimowolnie kaszląc, nie protestuję, gdy szlug zostaje mi odebrany, a ja sam zepchnięty przez drobną dłoń z parapetu.
- Aż tak egoistyczny nie jestem, podzieliłbym się – wzdycham, kiedy Riley z uśmiechem dokańcza palenie na moich oczach. Zrezygnowany sięgam po schowaną wcześniej paczkę, ale i ona zostaje mi odebrana.
- Nie służy ci, dostaniesz, jak wytrzeźwiejesz.
- Jestem jak nowo narodzony, Złociutka. – Parskam krótkim śmiechem, przyglądając się jej przez dłuższą chwilę. – Udajesz cnotkę, czy po prostu zamierzasz wstąpić do zakonu?
- Nie wyglądasz na taką. – Stwierdzam zaraz. – Więc?
- Więc pisz. – Kończy, choć mam wrażenie, że bardziej z rozbawieniem, niż chęcią ukrycia przede mną swojej bezbożnej natury. Powstrzymując więc delikatny uśmiech, unoszę dłonie w geście kapitulacji. W głębi duszy mam jednak nadzieję, że sprawnie się ze wszystkim uwiniemy – muszę jeszcze wybrać się do stajni, zrezygnować z wieczornego treningu, wysłuchać dwudziestominutowego pouczenia i najlepiej jeszcze się wyspać. Nie chcąc tracić czasu, korzystam rzeczywiście z rady i biorę się za czytanie przekazanych nam materiałów.
Po chwili dołącza do mnie Riley, przerywając wertowanie pojedynczych kartek.
- Chorwacki – komentuję, gdy zagląda mi przez ramię. - Jesteśmy w dupie, bo się z niego wypisałem. Jedyne co właściwie potrafię powiedzieć to „polać jeszcze” albo „masz śliczny uśmiech”.
Widzę, jak hamuje się przed wybuchem śmiechu. Na całe szczęście odbiera ode mnie arkusze, bo niewiele z nich udało mi się przeczytać. Tym bardziej ze zrozumieniem. 
- Jak dobrze, że ja nauczyłam się czegoś więcej, niż tanich tekstów na podryw. – Obrzuca mnie bardzo wymownym spojrzeniem, co od dłuższego czasu nie wywiera już na mnie większego wrażenia. Wywracam więc tylko oczami, z niecierpliwością klikając w końcówkę długopisu. 
- Nie jest tragicznie, ale mam nadzieję, że my możemy napisać to po angielsku – stwierdza, gdy kończy analizę większej części tekstu.
- Ta, ja też. Bo jak nie, to raczej zbyt dużo ci nie pomogę.
- Będziesz musiał – uderza mnie w ramię plikiem kartek. – Trzeba nauczyć cię przydatności.

W taki o to sposób spędzamy następne półtorej godziny – ja leżę na chłodnych panelach, popijając od czasu do czasu otrzymaną wodę, a szatynka co jakiś czas mamrocze o tym, jak wielką katastrofą okazało się nasze pisanie referatu. Biorąc pod uwagę fakt, że do samego końca nie wiedziałem, o czym my tak właściwie piszemy, to połowa wykonanej ( a nawet wspólnie!) pracy jest sporym sukcesem. Nie potrzebuję zbyt długiej chwili, by stwierdzić, że bardziej nadalibyśmy się na jakąś imprezę niż wspólne kontynuowanie swojej edukacji. Przyznam też z bólem, że sporo utrudniałem Riley jakiekolwiek skupienie, rozśmieszając ją co i rusz coraz to głupszą anegdotą ze swojego prześmiesznego żywota. 
- Spróbowałam ci to przetłumaczyć, żebyś mógł zrobić cokolwiek – oznajmia, choć doskonale wiemy, że moje wsparcie w postaci obecności mojej osoby było wręcz niezastąpione. Jestem jakąś formą przerośniętego drewna, kiedy to spełniam funkcję trzeźwiejącego stolika, a na moim brzuchu ląduje kilka wydrukowanych kartek. Na podłodze dziewczyny naprawdę leżało się wyjątkowo dobrze.
- Jestem wielozadaniowy – szczerzę się. – Ale nie dzisiaj. I nie w tym kraju.
- Ciężko nie zauważyć. – Obdarowuje mnie krótkim, ale bardzo znaczącym spojrzeniem, gdy podniesienie się z paneli zajmuje mi dosyć sporo czasu. Wstaję jednak i jak się okazuje, z dużo lepszym rezultatem, niż do tej pory. Oparłszy się o ścianę, wygodnie rozkładam wszystkie arkusze i z dokładnością staram się rozszyfrować pismo szatynki. Jest dbałe i schludne, ale przy towarzyszącym mi zmęczeniu i względnej trzeźwości, zajmuje mi to moment więcej, niż zazwyczaj.
Po upływie dziesięciu minut mam już nawet jakieś notatki. Kiedyś zajmowałem się pisaniem całkiem poważnie, mniej więcej w szkole średniej, więc po podłapaniu narzuconego nam tematu, pisanie idzie mi coraz łatwiej. Przerywa mi dopiero osobliwy dźwięk, którego albo wcześniej nie słyszałem, albo usiłowałem uparcie ignorować. Rozglądam się za jego pochodzeniem, co także zwraca uwagę dziewczyny.
- To jakiś rodzaj spalonej na słońcu papugi? – Spoglądam z rozbawieniem na czarne ptaszysko, którego mógłbym przysiąc, że nie widziałem wcześniej. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie jest tylko wytworem mojej chorej wyobraźni.

Riley?
1001 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)