piątek, 9 czerwca 2017

Od Will'a C.D Oriane

Drzwi zatrzasnęły się za mną. Radość rozpierała mnie z wielu powodów- jednym z nich a zarazem pierwszym była przeprowadzka do 47. Wreszcie nikt nie będzie nam dodawał po każdym słowie, które wypowiemy. Po korytarzu plątały się nieliczne osoby, które śledziłem z nikłym zainteresowaniem. W związku z tym, że na popołudnie zaplanowałem wreszcie ruszyć dupsko i chwycić rękawice, musiałem trochę przyśpieszyć tempa z jakim poruszałem się po czerwonej wykładzinie. Minąłem panią Rose i kilku innych instruktorów. Zszedłem po schodach na parter i rozglądnąłem się, szukając wzrokiem pani z portierni, której nigdy nie było, gdy jej potrzebowałem. Tak więc jak się spodziewaliście, na moje nieszczęście nigdzie jej nie było, więc szybkim krokiem ruszyłem do drzwi wyjściowych. Pociągnąłem za klamkę,wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi. Powietrze dziś było wyjątkowo rześkie, a po niebie nie plątała się ani jedna chmurka. Włosy opadły mi na oczy, nie zwracając na to uwagi ruszyłem do stajni, gdzie czekać miał zniecierpliwiony gniadosz. Wchodząc do stajni przewróciłem łopatę, która jak się pewnie spodziewacie, walnęła z impetem w stajennego, ten wygiął się w łuk i stęknął (proszę bez skojarzeń xd). Odwrócił się w moją stronę i wziął łopatę w swoje ręce.
-Panie, jak Pan chodzisz?- warknął do mnie Malcolm. posyłając mi pełne wyrzutu spojrzenie.
-Ech...-zamyśliłem się teatralnie, rzucając rękami na wszystkie możliwe strony.-...Nie wiem....Może po prostu nie zostawiaj łopat na środku 'chodnika'?-udałem, że robię cudzysłów w powietrzu i nie zważając na dalsze odzywki chłopaka, ruszyłem do boksu mojego wierzchowca.
Gniadosz jak zwykle gryzł boks, z prostej przyczyny- brak lizawki, którą wczoraj zdeptał... Odsunąłem pysk konia i chwyciłem powieszony obok czarny uwiąz. Wałach prychnął, powodując tym samym, że moja koszulka ubrudziła się żelowatą mazią...
-Dziękuję Whipher...- poklepałem konia po łopatce, zgarnąłem ze swojej koszulki ten syf i zdenerwowany otworzyłem boks gniadosza, który jak z procy wystrzelony, pokłusował w siną dal... Przez moje myśli przemknęło tylko jedno: On mnie kiedyś stratuje. Niechętnie gwizdnąłem, na co wałach odwrócił swój łeb w moją stronę a jego grzywa zatelepała się i już koń stał przede mną. Bez słowa przypiąłem karabińczyk do zaczepu i tak samo zaczepiłem drugi uwiąz po drugiej stronie, powodując tym samym, iż wałach chociażby chciał to nie mógł uciec, gdzie go nogi poniosą. Spojrzałem w zdenerwowaniu na zegarek i wręcz dostałem porażenia. Jak mogła być 15?! W pośpiechu wyczyściłem gniadosza i wyprowadziłem go na przykryty padok. Pożegnałem się z nim i pobiegłem do 47, by zabrać rękawice i portki. Nie dość, że nigdy się nie mogę wyrobić- a co się z tym wiąże, też spóźniać-, to jeszcze nigdy nie mogę niczego znaleźć. Tak też było i tym razem. Zziajany wpadłem do pokoju, w którym Oriane robiła coś z wiolonczelą, którą całkiem niedawno kupiła. Uśmiechnęła się szybko i wróciła do dawnego zajęcia.  Mój sprzęt, jak zwykle zagrzebany pod stertą ubrań, ja zdyszany i zdezorientowany i jeszcze on- Renesans, przeraźliwie szczekający doberman. Odgarnąłem ciuchy na bok i szybko chwyciłem sportową torbę z pumą, każdy się domyśla co to za firma.
*****
Sala treningowa była ogromna, podzielona na 10 stanowisk. Zaglądnąłem do przebieralni i uśmiechnąłem się pod nosem, albowiem w przebieralni nie było żywej duszy.  Wślizgnąłem się do pomieszczenia, rzuciłem niedbale torbę na ławkę i zacząłem się przebierać. Heh...Już słyszę ten śmiech, tych wszystkich kulturystów, którzy przyszli po prostu pobić sobie w worki i pokazać jacy to oni są świetni, gdy ja- takie chuchro, wejdzie na salę. Moja wątła postura nie ułatwiała sprawy.
Ściągnąłem biały sznurek w gaciach i owinąłem ręce bandażem. Chwyciłem w swoje ręce bidon z wodą i ruszyłem na halę gdzie boksowało się już kilku osiłków. Rozłożyłem się na wolnym stanowisku z workiem.  Po około 20 minutach walenia w worek, dostałem propozycję spróbowania czegoś na ringu. Moim rywalem miał zostać wysportowany facet, możliwe, że w moim wieku. Zgodziłem się, jednak z niewielką obawą, że to może być ostatni dzień mojego życia... Wszedłem na ring, z 'widowni' słychać było:
-Zbije go na kwaśne jabłko!
-Haha! Takie dziecko pokona Maryne!
Moje rękawice aż się skurczyły. Założyłem ochronę na zęby i zaczęliśmy. Po chwili leżałem na ziemi, z rozkrwawionym nosem. Wolno wstałem i sapnąłem...
-No dajesz chłopaczku...- zaśmiał się podle Maryn.-Jesteś tak mały, że mogę zgnieść cie jednym palcem!
-Podobno nie wielkość się liczy, tylko technika...- sapnąłem, formując usta w podły wyraz.
Walnąłem w faceta z całej siły w ryj, a ten poleciał na plecy. Zadowolony z siebie oparłem się na barierach, gdy Maryn podnosił się z ziemi. Wściekły chciał mnie walnąć, gdy nagle na ring wpadła Afroamerykanka i powaliła faceta na łopatki.
-Wszystko okej?- uśmiechnęła się w moją stronę, podając mi rękę.- Nos masz złamany...- wskazała na mój przekrzywiony nos.
-Okej...
Bez dalszego słowa odszedłem i skierowałem się do szatni...
**********
 Otworzyłem drzwi, Oriane nadal siedziała na wiolonczeli, tylko, że tym razem coś grała. Spojrzałem w kąt pokoju, w którym leżała moja gitara. No to zróbmy jej małą niespodziankę... Ociężale podszedłem do gitary i chwyciłem ją. Przećwiczyłem parę chwytów i zacząłem grać byle co. Nie grałem na tym wspaniałym instrumencie od dobrych 3 lat... Usiadłem obok zdziwionej Przenicy i zacząłem już śmielej brzdękać. Moje struny głosowe same zaczęły drgać i po chwili już 'śpiewałem'.
-When the world shakes us
Trying to take us out of line
Fear of tomorrow
Feelings we borrow for a time
Water so deep, how do we breathe?
How do we climb?
So we stay in this mess
This beautiful mess toni...
- Will?- zdziwiona mina Orci wskazywała na to, że nie spodziewała się tego, że potrafię śpiewać.

<Orciu? :3 >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)