piątek, 16 lutego 2018

Od Esmeraldy C.D Riley - Gonitwa w Porec


***dwa miesiące później***
-Riley! Idziesz ćwiczyć?- wrzasnęłam, wybiegając przed budynek stajni dla koni prywatnych.
-Tak. - dziewczyna, dociągnęła popręg swojej karej klaczy, po czym pomachała do mnie.
-To wait, Jaskółke trza tylko osiodłać. Czekaj na placu!- znów wrzasnęłam, znikając w stajni.
Podbiegając do przypiętej po obu stronach korytarza Jasi, wzięłam żelową podkładkę i czaprak, niezwykle przypominający kawałek firanki, powszechnie nazywany ścierką, po czym wygładzając ochronę przed czasami ocierającym ją siodłem, chwyciłam leżące nieopodal siodło wyścigowe, klepiąc ją po szyi, powoli założyłam je na grzbiet Kasztanki.
***
Z moją pomocą, Riley zasiadła w wyścigowym siodle Melindy, po chwili wsadzając nogę w strzemiona, ruszyła na tor. Włączając złoty czasomierz w momencie startu dziewczyny, lekko zakaszlałam, pierwsze co pomyślałam, albo co mi przyszło na myśl "No proszę, czyli jednak kiwanie w fontannie to był zły pomysł.",  a w chwili, w której klacz z Riley na swym silnym grzbiecie wpadła na metę, zatrzymałam czasomierz, z zadowoleniem odczytując całkiem niezły wynik. Towarzyszka zsiadła z klaczy, przywiązując ją do ogrodzenia węzłem bezpieczeństwa, sprawnie pomogła mi z zasiąściem na młodym ciałku folbutki, która czując mnie na sobie, strzeliła focha i uparcie stając w miejscu, podniosła wysoko łeb w formie jawnego buntu, którego niezwykle nie lubiłam, tak samo jak klacz w tej chwili mnie.
-Podasz mi bat na chwilę?- zapytałam, trzymając klacz mocno na wodzy.
Po chwili do mojej ręki wpadł krótki bat, którym po opuszczeniu nieco wodzy, na początek lekko, przyłożyłam w zad upartej klaczy. Mimo użytej pomocy, Jaśka nadal nie raczyła ruszyć z miejsca, więc jeszcze raz przykładając klaczy w jej starannie wypucowane cztery litery, wygięłam się jak do gry w limbo, czując jak złośnica próbuje mnie strącić z wygodnej miejscówki w mniej wygodną, jaką był po prostu rów ogradzający tor. Mając nadzieję, że Riley ze śmiechu nie zapomniała włączyć stopera, walcząc z Jaskółką zabijałam się w myślach za użyty bat, pamiętając, że nie chcemy jej zepsuć. W omalże ostatnim momencie przyjęłam dobrą pozycję, inaczej złe sny mogły stać się rzeczywistością i znów miałabym szczęście wylądować w krzakach. Nietrzymanie sztywno wodzy było jedną z podstawowych rzeczy, które dżokej miał wiedzieć, jednakże nie było to tak łatwe co w normalnym siodle przy normalnej długości strzemion, w normalnym ustawieniu tyłka, pleców i nóg. Przecięłyśmy punkt mety w dość dobrym czasie, jednakże początkowe zmagania z uruchomieniem petardy w tyłku młodej wyścigówki były strasznie niefartownym zrządzeniem losu i gdyby nie jej przedstartowy foch, czas byłby zdecydowanie lepszy. Ze zmęczonego pyska Jaśki i Meli płynęła piana, więc mimo krótkiego treningu postanowiłyśmy ich więcej dziś nie męczyć, a jedynie zabrać w krótki teren. Po powrocie do stajni, zajęłyśmy się błyskawiczną zmianą siodeł (ja zdecydowałam jechać na oklep), a kilka minut później stępowałyśmy je przez oszroniony lasek, w którym gwar Akademii cichł.
-Hej, nie bocz się. Ty też nie zachowywałaś się ładnie moja droga.- spokojnie odpowiedziałam na bryknięcie klaczy, gdy próbowałam ją zatrzymać.- Możemy je tu wypuścić, teren jest od tamtego miejsca do padoków ogrodzony. - zsiadłam z klaczy, zabezpieczając wodze.
Niecałe dwie godziny później siedziałyśmy z dziewczyną pod kocem z kubkiem gorącej herbaty malinowej z imbirem, a przed nami na ekranie leciał właściwie nieznany nam film.
***
Klacz do pierwszego wyścigu była przygotowywana prawie cały rok, a jednak gdy na jej grzbiet założyłam ponownie lekkie siodło, Jaśka stała nadal ze zwieszoną głową, zamiast cieszyć się z okazji na grube pobieganie przed tysiącami ludzi. Do tranzelki przypięłam lonżę i odpinając niepotrzebne uwiązy, zaprowadziłam ją na duży lonżownik, po czym strzelając batem za jej zadem, cmoknęłam.
-No, mała, stęp tylko.- powiedziałam, cmokając nadal.
Jaśka stępowała powolutku, patrząc co chwila na mnie. Klacz krążyła blisko mnie, rzucając głową całkiem nagle ruszając galopem. Niechcący wypuściłam z ręki lonżę, na szczęście po chwili zorientowałam się, że coś jest nie tak i zatrzymałam galopującą klacz.
-Stój! Prrr!- krzyknęłam, nie myśląc, zabiegłam drogę kobyle.
Kasztanka stanęła przede mną, jakby chcąc mi pokazać, że jestem całkowitym debilem i szybko odwróciła się. Niespodziewanie przeskoczyła przez ogrodzenie, by po chwili wbiec prosto do stajni w ręce...Willa.
-Nie radzisz sobie, moja droga.- chłopak złapał klacz, rzucając mi wściekłe spojrzenie, po czym krzyknął do mnie tak znienawidzone zdanie, które padało z ust mojego ojca, przy każdym spotkaniu.
-Wal się, Will.- mruknęłam cicho.
Chłopak podszedł spokojnie do lonżownika, przywiązując swojego ogiera do ogrodzenia, wziął ode mnie bat i wprowadził folbutkę na okrąg, po czym cmokając, ruszył ją do galopu. Z otwartą japą patrzyłam na pięknie chodzącą Kasztankę, w ręce mojego brata, który z zadowoleniem na twarzy, popędzał klacz nadal cmokając. Klacz po kilkuminutowym galopie była lekko spocona na piersi.
-Dobra, biorę ją za chwilę do przyczepy i jedziemy do innej stajni. - oznajmiłam, całując brata w policzek.- Dzięki braciszku. - wzięłam Jasię w dłoń, po czym zaprowadziłam ją do boksu, w którym ją oderkowałam.
Jakiś czas później wprowadziłam nie współpracującą klacz do przyczepy, w której już stała Melinda, a Riley po moim wejściu do koniowozu zamknęła drzwi. Klepiąc klacz po łopatce wyszłam z przyczepy, po czym zasiadłam z tyłu, za panią Mondgomery. Plotkując z Riley, te 10 minut minęło wyjątkowo szybko.
-Dziewczynki, wyprowadźcie klacze i idźcie je ubierać, bo za 30 minut zaczyna się wyścig, migiem!- pani Smith pogoniła nas, zamykając tylne drzwi przewozu dla koni.
Jaśka grzebała kopytem w ziemi i co chwila trącała moje ramię łbem, na co odpowiadałam klepnięciem jej w szyję. Pociągnęłam konia na uwiązie, po czym za Mondgomery poprowadziłam ją na stanowisko, gdzie przywiązałam pełną energii klacz do rury. Udało mi się w 10 minut dokładnie ją wyczyścić i kilka razy pochwalić za to, że grzecznie stała i nie wyrywała kopyt jak to miała w zwyczaju. Cały osprzęt wyścigowy odziedziczyłam w spadku po dziadku, z tym, że rolę dziadka objął Edward, który nie miał co zrobić z Jaskółką. Gdy na podekscytowanej klaczy ułożyłam już żel i piankową podkładkę, obok mnie przemknęła niespokojnie coś mrucząca pani Smith.
-O, Esmeralda, właśnie, jak nazywa się twoja klacz?- kobieta poprawiła swoje wpadające w kolor rudy włosy, po czym podrapała się po głowie, przestępując z nogi na nogę.
-Jaskółka.- odparłam lekko zdziwiona zapominalstwem nauczycielki wyścigów, której na identyczne pytanie odpowiadałam dzisiaj rano.
Nim na klacz założyłam siodło, z kieszeni wyciągnęłam jabłkowo-porzeczkowe smaczki, które były nagrodą za zajęcie 1. miejsca w zawodach z ujeżdżenia. Desert ich nie lubiła, za to Jasia wręcz uwielbiała, i byłabym skłonna stwierdzić, że wolała je nawet bardziej niż musy jabłkowo-marchewkowe, które przyrządzam wszystkim koniom co piątek, według sprawdzonego przepisu. Dopięłam lekki popręg, po czym chwyciłam obergur i mocno podciągnęłam, zapinając go.
-Dobra maluchu.- podrapałam Jaskółkę po pysku, po czym kantar zsunęłam na szyję i założyłam na nią wodze.
W lewą dłoń chwyciłam ogłowie, a prawą wprowadziłam do pyska folbutki wędzidło. Tranzelka w jaskrawych kolorach świeciła na smukłym pysku angielskiej klaczki, która obserwowała wszystko wokół, tylko nie to, co chciałam by zobaczyła. Po kilkunastu minutach wróciłam do klaczy, podciągając jeszcze popręg oraz obergur, następnie odpięłam ją. Na starcie stawiłyśmy się jako prawie ostatnie, po czym założyłam na oczy gogle. Nie wspomniałam nic o moim ubiorze - na sobie miałam kamizelkę ochronną, którą założyłam pod niebieski kamzon (jak to sie pisze). Białe bryczesy i lekkie,czarne buty z cholewami, oraz piankowy bat, którego zwolenniczką byłam od kilku lat. W chyba 5 stanowisku ma dobrze znanej mi klaczy siedziała Riley, już z goglami na oczach. Pani Smith wprowadziła nas do stanowiska, po czym jedyne co słyszałam, to niespokojne oddechy innych zawodników. Nagle - wystrzał, drzwi od stanowisk otwierają się, a wszystkie konie wypruwają do przodu, tylko my nadal stoimy w stanowisku. W głowie od razu straszne przepowiednie. Przed oczyma widziałam tylko konie w pełnym biegu, jednak coś się działo. Jaśka ruszyła niczym torpeda, wypruła ze stanowiska elektrycznie, jak za dotknięciem paralizatora. Nim się spostrzegłam wyprzedziła ostatniego konia, jednakże podejrzewałam, że na końcu zabraknie jej sił, więc lekko wstrzymywałam jej zapał. Jaskółka targała strasznie wodzami, więc musiałam je poluzować, by nie porozdzierała sobie pyska, gdyż to byłoby dość...utrudniające pracę, a i ją trawił by ból przez całe dnie.
-Spokojnie!- powiedziałam do klaczy, która niczym pocisk armatni gnała przed siebie.
Z trybunów dobiegały okrzyki dopingujące jakieś bardziej znane konie, nikt nie dopingował Jaskółki, jednakże było to na pewno lepsze, gdyż nikt najpewniej nie liczył na naszą wygraną. Uderzenia o piaszczyste podłoże, przyśpieszony oddech klaczy i mój, tabuny kurzu przed nami. Do końca zostało parę prostych, jeśli można to tak nazwać, a my byłyśmy, hmm, szóste? Dałam upust energii klaczy, a ku mojemu zdziwieniu, pominęła do przodu, wymijając siwego konia, chamsko (moja krew) wepchnęła się bardziej do wewnętrznej bariery, a po chwili za nami zniknął gniady i kolejny siwek, jednakże przed nami nadal były trzy konie, wraz z Melindą. Lekko uderzyłam o zad klaczy bacikiem, który wytworzył mały hałas, a ta jak za dotknięciem magicznej różdżki, którą w tej sytuacji był bat piankowy, momentalnie przyśpieszyła, wyrównując z karą klaczą mojej koleżanki. Słyszałam bicie serca rozpędzonej kasztanki, która pobijała wszelkie granice szybkości i rekordy, ustanowione przez nią samą. Z samego końca znalazłyśmy się w czołówce peletonu. Szeptając coś do klaczy, niemal straciłam równowagę, ale raczej szybko ją unormowałam. Kilkanaście sekund później, nie zwracając uwagi na nic, stanęłam wyżej w strzemionach, na co klacz zarżała, wpadając na metę...
***
Przytuliłam smukłą szyję folbutki, w rękę biorąc masażer, którym następnie wymasowałam dokładnie obolały kłąb mojej klaczki, która z zadowoleniem skubała mój polar.
-Esma? Jedziesz się przejechać po terenach tej Akademii? I tak jutro wracamy, ale musimy poczekać na wyniki. - Riley stanęła przy drzwiach boksu.- Możemy wypożyczyć konia stajennego stąd podobno, więc...idziemy?- dziewczyna zapytała, a ja ekspresowo wyszłam z boksu.
-Jasne.- uśmiechnęłam sie do przyjaciółki, idąc za nią do stajni.
Udało mi sie wybrać siwego wałacha, imieniem Dumbledore, którego oporządziłam i osiodłałam. Z Riley spotkałam sie przed stajnią, w ręce z pięknym (no koniem)...

Rileyu? ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)