poniedziałek, 26 lutego 2018

Od Louise - Halowe Zawody Skoków przez Przeszkody w Rijece (P)

Zaśmiałam się cicho pod nosem, kiedy na tablicy, wykonanej z jasnego korku i otoczonej przez cztery litewki, przybito czerwoną szpilką (jeszcze) bielusieńką kartkę. Po tłumach niecodziennie zgromadzonych przed źródłem informacji nie dawałam świstkowi najmniejszej szansy na przetrwanie przy natłoku. Cierpliwie czekałam pod ścianą korytarza na przerzedzenie studentów.
Po niecałych dziesięciu minutach kartka straciła takie silne zainteresowanie, robiąc z siebie jedynie "przypominajkę” dla tych, którzy nie potrafili podejść do kogokolwiek i się zapytać o temat. Ludzie stale przychodzili i odchodzili, aż zdecydowałam się na brutalne przebrnięcie między ściśniętymi ramionami. Sezon zawodów zapowiadał się bardzo pracowicie. Głównie dla najlepszych jeźdźców, których interesowały głównie krajowe WKKW. Jako iż w poprzednich konkursach nie miałam okazji uczestniczyć z powodu choroby, najbliższy konkurs w klasie, która byłaby najbliższą moim dotychczasowym, nabytym umiejętnościom, miał rozgrywać się w położonej na półwyspie Istria, Rijece.
Zawody regionalne okazały się na tyle sensowne, że moje nazwisko szybko zostało przeze mnie zapisane błękitnym tuszem na karteczce w lewej tabeli, a w prawej, nie wiele myśląc, znalazła się Lemon. Chwila minęła, zanim dotarło do mnie, co właśnie uczyniłam sobie i biednej Gniadoszce, zwłaszcza że halowe zawody zdawały się tętnić poczuciem zamknięcia i znacznego ograniczenia. Z plusów wynikało jedynie, że mróz panujący na dworze nie będzie wpływał aż tak na moje biedne, lubiące marznąć ciało.
Nagle dziwnym trafem na korytarzu przed biurem znaleźli się członkowie kadry, zapędzając swoich podopiecznych, niczym bydło, do stajni.

~*~
Razem z nowo poznaną mi Riley i Naomi chodziłyśmy od boksu do boksu, szukając tych podpisanych mieniem naszej Akademii, imionami koni. Ostatni rząd oddany w nasze ręce iście wołał o pomstę do nieba. Z trudem otworzyłyśmy drzwi boksu, a w środku zastały nas żłoby z gnijącym owsem, a w poidłach woda wyraźnie zdążyła zabarwić się na nieciekawy odcień szmaragdu.
— Zabraliśmy ze sobą wiadra, prawda? — upewniłam się nieco spanikowana towarzyszek.
— Tak, na całe szczęście pakowałam je. Musimy to wszystko wybrać. — Riley spojrzała z niesmakiem na pokarm.
— Za piętnaście minut przyjeżdża koniowóz. Musimy się pospieszyć. Zacznę z drugiej strony.
Cieszyłam się w duchu, że Esmaa wszystko jeszcze w miarę ogarnęła, gdyż dzisiaj czułam się zupełnie bezużyteczna.
~*~
Nieroztopiony śnieg, upchnięty na boki trybun pod krzesełka, nadawał jeszcze zimowej atmosfery. Zmarzniętą lewą dłoń (mimo że w rękawiczce) niepewnie umieściłam za materiałem kieszeni w atramentowym fraku, prawą zostawiając przy lekko napiętych wodzach.
Pogoda nie należała do najprzyjemniejszych — mokry śnieg wymieniał się opadami z kroplami deszczu. Stojącą nieopodal Naomkę poprosiłam, by jeszcze raz sprawdziła ochraniacze Gniadoszki. Dziewczyna kiwnęła głową na znak, że wszystko trzyma się na tyle, by wystartować na parkurze.
Zachęcając Lemon do żwawego stępa, przekroczyłyśmy wejście na parkour, które otworzył wysoki mężczyzna, uważnie spoglądający na naszą parę. Przeszkody nienagannie postawione na jasnym piachu sprawiały, że o zawodach nabierało się poważniejszego zdania. Komentator wyraźnie, starając się, by każde słowo było zrozumiałe, zapowiedział obecnie startującą parę, czyli nas oraz następną po nas dziewczynę ze stajni w Buzet, jednak potężny, nieco zmęczony głos z łatwością się odbijał o ściany hali, powodując nieprzyjemne echo. Ku mojemu zdziwieniu (i uciesze, żeby nie było), hałas zbytnio nie interesował Lemon, widocznie częste wypady z uczniami mojego pokroju zdążyły ją przyzwyczaić do napiętej atmosfery.
Przez skórę klaczy przeszedł nieprzyjemny dreszcz, który przez chwilę miał styczność z moimi nogami. Przejechałam pokrzepiająco dłonią po ciepłej szyi Lemon. Przez moją skórę przepłynęła adrenalina. Krew zaczęła szybciej krążyć, kiedy do moich uszu przez deszcz dopłynęły jedynie cichy dzwonek. Szturchnęłam łydką pozornie spokojną klacz.
Lemon zgrabnie przeszła do żwawego galopu, nadając mojemu ciału lekkie odbicie, póki mięśnie nóg nie uniosły mnie delikatnie nad ciemnobrązową skórą siodła. Za nami w bardzo szybkim tempie pojawiały się regularnie cztery wgniecenia w kształcie końskich podków i opancerzone przez nie kopyta. Jasny piach, jeszcze w miarę ubity, zostawił na sobie ślady podków poprzedników Lemon, niedyskretnie wskazując trasę przejazdu. Mimo że parkour zbytnio nie miał jak pochwalić się żadnymi ozdobami, często występującymi na tego rodzaju zawodach, przeszkody były gdzieniegdzie udekorowane kwiatami, nawet nie wiem skąd wytrzaśniętymi. Przez miłą chwilę trójdzielnego chodu, klacz za moją łydką, zaczęła niebezpiecznie się zbliżać do pierwszej przeszkody. Poczułam przepływ dumy ze swojej nieprzewidywalnej pamięci, która w takiej chwili mnie nie zawiodła i wskazała średnią wysokość stacjonaty, mierzącej niewiele ponad metr. Pobierając coraz szybciej tlen z otoczenia, przygotowałam się na małą przerwę między galopami.
Lemon stawiała idealnie wyliczone, ostatnie kroki, aż tylnymi nogami z olbrzymią siłą odbiła się od podłoża, przednie zginając nad przeszkodą. Ze świstem wypuściłam powietrze i pochwaliłam klacz, kiedy obie powróciłyśmy do dawnego tempa. Nagle nastąpił gwałtowny skręt w lewo i jak najszybsze zebranie na kolejne utrudnienie.
Podmuch powietrza wpadającego niewinnie w moją twarz niósł za sobą zapach charakterystyczny dla hal mieszany z końskim potem.
Nim zdążyłam zebrać myśli na kolejną przeszkodą, czyli nie zbyt przyjemny dla większości jeźdźców i wierzchowców okser, Gniadoszka już wydłużyła krok, by oddać skok. W ostatniej chwili upewniłam ją łydką silniej przyłożoną do jej boku. Nagle rozległa się cisza w trzytaktowych krokach klaczy, a pozostał jedynie ciężki oddech i bicie serc. Przednie kopyta klaczy automatycznie się wyprostowały do w miarę stabilnego wylądowania. Pod wpływem grawitacji ziemskiej delikatnie pociągnęło moje ciało do ziemi wraz z obniżeniem wysokości skoku. W myślach zganiłam się za rozkojarzenie i obiecałam Lemon, która jak zwykle uratowała mi tyłek, poprawę oraz zadośćuczynienie. Tempo było całkiem szybkie i zadowalające. Utrzymując je, mógł się pojawić cień szansy na pojawienie się w pierwszej dziesiątce, jednak warunkiem było porządne skupienie i współpraca z wierzchowcem.
Przez moment galopując przy ścianie, poczułam na sobie przeszywające spojrzenie ludzi zebranych na trybunach. Próbując zebrać resztki spokoju w moim ciele.
Kolejną przeszkodą sprawiała wrażenie ,,osamotnionej". Pojedyncza stacjonata, mimo że jedna z wyższych utrudnień na parkurze, była znacznie oddalona od kolejnych dwóch przeszkód w szeregu, dając pole do popisu w prędkości.
Drągi, zabawnie pomalowane na zmianę błękitem i białym, spokojnie wisiały, póki hanowerka nie zarzuciła diabelskiego tempa do przeszkody. Cóż, pozostało mi jedynie trzymać ją w ryzach, by nie rozwaliła się na pierwszej lepszej przeszkodzie. Pociągnęłam wodze o parę milimetrów do siebie, by przypadkiem klacz nie zrozumiała, że ma przejść do kłusa. To by była istotnie grecka tragedia. Zgięłam się w pasie, przechodząc do pół siadu, a Lemon oddała skok. Wzrok, uparcie uwięziłam akurat na trzyletniej dziewczynce tulącej się do kobiety, jak podejrzewałam, swojej matki.
Poczułam w brzuchu nieprzyjemne uczcie, jakbym znowu spadała. Dodałam czym prędzej łydkę, posłuszna Lemon jeszcze szybciej ruszyła potężnym galopem, wdzięcznie się odbijając od drobnego piachu. Mknęłyśmy prosto w stronę szeregu, póki nie musiałyśmy ustabilizować tempa na tyle, by nie zmasakrować dwóch przeszkód naraz. Galop w jednej chwili stał się rytmiczny i opanowany. Lemon wydłużyła krok przed pierwszą stacjonatą, po czym zgrabnie przeleciała nad drągi. Dłońmi w czarnych rękawiczkach chwyciłam drobny pukiel grzywy, który nie wchodził w skład drobnych i starannie zawiniętych koreczków. Drugi człon szeregu, następujący po średnio po dziesiątce dokładnie zamierzonych metrów, był ozdobiony czerwonymi roślinami, których pochodzenia za nic bym nie rozpoznała, jednak starając się nie zwracać na nie tyle uwagi, powędrowałam oczyma za zbliżającą się nieubłaganie stacjonatę. Gładki przeskok na ponad metr w górę był wynikiem dobrze wyliczonych fouli, które nie raz mogły odgrywać najważniejszą rolę w czasie przejazdu. Do mojej głowy wpływały i litry utlenionej krwi, a mózg pracował na najwyższych obrotach. Przyznaję, że odetchnęłam z ulgą po szeregu, nawet jeśli tylko dwuczłonowym, jednak kolejne wyzwanie wydawało się całkiem podobne do drugiego w kolejności oksera. Miałam ochotę rozszarpać tego, kto układał parkour, gdyż naprawdę mi było żal swojej klaczy, która dzielnie pokonując trasę, nagle musiała się odnaleźć na gwałtownym skręcie w lewo i double barre. Jak najdelikatniej wygięłam hanowerkę i nakierowałam na środek drągów.
Mimo że pierwszą stacjonatą mierzyła tylko osiemdziesiąt pięć centymetrów, następna miała już z powrotem powszechną na parkurze wysokość. Docisnęłam resztkami sił łydki, wymuszając z pozytywnym rezultatem na Lemon skok. Wszystkie przeszkody zaczęły się zlewać ze sobą. Na każdej ta sama sekwencja ruchów, a jedyną niespodzianką, która mogła mnie spotkać to upadek, bądź zrzutka, których chciałam za wszelką cenę uniknąć. Oczywiście pokonując następne przeszkody, zaczynałam wątpić w czysty przejazd.
— Dobry konik — wyszeptałam pospiesznie po double barre, zbierając za jednym zamachem myśli na czyhającego już tylko na nas oksera.
Biel znowu naprzemiennie z zielonym zdawała się nadawać przeszkodzie charakterystycznego wyglądu, komponując się z drobnymi roślinkami owiniętymi wokoło stojaków. Usatysfakcjonowana zbliżającym się końcem toru dodałam łydkę tuż przed przeszkodą, by móc znowu poczuć to dziwne powietrze na twarzy oraz równie dziwne i nawet śmieszne uczucie w żołądku.
Nagie uszy hanowerki obracały się we wszystkie strony, z których mógł pochodzić jakikolwiek mniej zidentyfikowany dźwięk.
Jednak doskonale wiedziała, w których momentach ma skierować swoją uwagę na utrudnienia. Znowu ta sama sekwencja: Wydłużony krok, odbicie się z tylnych kończyn, zginanie przednich, rozprostowanie przednich i wylądowanie. Jednak chwileczkę... W tym przypadku było o jeden dźwięk za dużo. Dźwięk zahaczonej kopyta belki wyprowadził mnie z równowagi. Na moje szczęście drągi zdecydował się na pozostanie pomiędzy stojakami. Przeklinałam siebie w myślach a bezmyślność, jednak Lemon wyraźnie wymagała uwagi, by się zebrać na nadchodzące dwa ostre skręty i stacjonatę. Dodałam łydkę, pociągając jednocześnie za lewą wodzę. Moja mobilizacja osiągnęła szczyt. Teraz nie mogłam niczego schrzanić, nie było mowy na najmniejszy błąd. Gniadoszka wyraźnie rozumiejąc moje pobudzenie, zebrała galop do kupy, dzięki czemu chód ten stał się ponownie rytmiczny.
Jeszcze jedna łydka, jeszcze jeden pół siad, jeszcze jeden skok. Cztery kopyta z powrotem wydawały żwawy tętent. Odetchnęłam z ulgą, bo tym razem przeszkodą została nietknięta. Moje myśli od razu zaczęły krążyć wokół dwóch ostatnich przeszkód. Tak mało brakuje. Mimo że instynkt stawiał mi za cel jak najszybsze pokonanie resztek parkoura, starałam się wykonać go z ,,gorącym sercem i zimną głową". Każdy krok miał być przemyślany i starannie dociągnięty.
Lemon pognała w stronę pierwszej stacjonaty w szeregu, jakby dostała skrzydeł. Nie hamowałam jej w żaden sposób. Jedynie pilnowałam, by przypadkiem nie przydarzyły się niechciane dodatkowe foule, jednak te zdawały się idealnie wyliczone. Odbiła się od piaszczystego podłoża, jakby nie sprawiało jej to większej trudności i zgrabnie wylądowała po drugiej stronie. Niemalże w sekundzie ścisnęłam boki klaczy, by wykonała najwyższy element konkursu. Przerwa pomiędzy przeszkodami znacznie się zawęziła do siedmiu metrów. Piętnaście centymetrów ponad metr wydawało się nie mieć dla hanowerki takiego znaczenia. Jednak dodatkowy fakt dwóch stacjonat tworzących okser, odrobinę odstraszała.
— Dawaj, Śliczna, to przedostatnia. — Jeszcze raz przycisnęłam łydkę. Szereg wydawał się zupełnie spontaniczny. Wszystkie przeszkody przeskakiwało się jakby na raz. Przez moje ciało przeszedł dreszcz ekscytacji. Poczułam, jak wracam do poprzedniej wysokości nad ziemią, a oprócz czterech kopyt lądujących na ziemi, nie było żadnego dźwięku. Z moich ust wypadł świst więzionego w płucach powietrza.
Na ostatnią stacjonatę zdecydowałam się na lepsze przygotowanie niżeli krótszą drogę i spontaniczny skok. Galop znowu stał się pomieszany i szybki, a na końcu prostej pojawił się ostry zakręt. Metalowe wędzidło zostało silnie pociągnięta w prawo, a łeb analogicznie skierował się w tę samą stronę. Starałam się rejestrować każdy dźwięk, ruch, jednak przy mojej dawce stresu prawie od razu to zapomniałam.
Kroków do skoku było coraz mniej. Znowu ta sama niosąca samą niepewność cisza. Ugięłam się nad szyją Lemon, oczami wodząc gdzieś daleko po jasnym piachu. Umięśnione nogi klaczy uniosły się niebezpiecznie wysoko, oczywiście nie twierdzę, że skoczyła za wysoko, tylko że gwałtowne podniesienie kończyn nieco mnie wybiło. Ponownie się rozprostowały, jakby stawała pierwszy raz na cztery kopyta, jako małe źrebię. Odrzuciło mnie delikatnie od siodła, kiedy tylne nogi wróciły do trójdzielnego chodu.
Moimi żyłami krążyło więcej dumy, niżeli krwi w organizmie. Nieznacznym ruchem pociągnęłam wodze do siebie, poklepując moją bohaterkę raz, po raz. Zwycięskim stępem opuściłyśmy klaustrofobiczną halę, przechodząc na korytarz, gdzie na start czekała Riley.
— Trzymam mocno kciuki —zapewniłam, zsiadając z Lemon i luzując ciasny popręg.
— Dzięki. — Uśmiechnęła się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)