piątek, 16 lutego 2018

Od Riley - Gonitwa w Porec

Tego dnia zerwałam się z łóżka wyjątkowo wcześnie. Dochodziła piąta dwadzieścia, a mnie już zżerał stres, choć zawody odbywają się dopiero jutro. Po chwili powędrowałam do kuchni, żeby zrobić sobie kawy, aczkolwiek chyba nie była mi ona specjalnie dziś potrzebna, bo i bez niej miałam nadmiar energii (szkoda, że nie do końca pozytywnej). Eh, niedziela. Tego dnia to zazwyczaj śpię do dwunastej albo dłużej, bo jak wiadomo, weekendy to jedyna okazja na telewizyjny relaks dla nocnych marków, do których rzekomo się zaliczam. Dopiłam spokojnie kawę, grzebiąc przez jakiś czas w telefonie, po czym udałam się do łazienki. Wzięłam szybki prysznic, założyłam ciepły, szary sweter i czarne legginsy. Stwierdziłam, że najlepiej będzie pójść do Mel dopiero po godzinie siódmej, choć i tak to pewnie zdecydowanie za wcześnie.
***
Ku memu zaskoczeniu, panna ADHD już od bladego świtu zniecierpliwiona wierciła się w boksie, przy okazji wyrywając swym donośnym rżeniem ze snu pozostałe konie. Rzecz jasna, przy zakładaniu czapraka, siodła i ogłowia, nie była w stanie wystać cierpliwie nawet kilku minut.
- Mel, spokój. - delikatnie poklepałam wierzchowca po szyi, jednak nie przyniosło to żadnego efektu, bo zamiast się uspokoić, zaczęła się kręcić jeszcze bardziej, niż wcześniej.
Dopiero kiedy wyjęłam smakołyki, udało mi się ją uspokoić na tyle, by przygotować klacz do jazdy. Najtrudniej poszło z wędzidłem, którego Melinda szczerze nienawidzi i zawsze usiłuje się go za wszelką cenę pozbyć, ale i z tym jakoś dałyśmy sobie radę. „Wystrojona” w eleganckie, czarne siodło, uzdę w tym samym kolorze i gruby, niebieski czaprak, Meli grzecznie podążyła za mną w stronę wyjścia.
***
- Mel, spokój. - lekko pociągnęłam za wodze, aby skorygować zachowanie klaczy, gdy ta znowu zaczęła zbaczać z trasy; jednakże to tylko pogorszyło sprawę, bo zwierzę, zamiast się uspokoić, zaczęło jeszcze bardziej panikować.
Uniósłszy przednie kopyta ku górze, kara klacz stanęła dęba, w jednej chwili zrzucając mnie ze swego grzbietu. Padłam na twardą glebę.
- No super... I my mamy startować w wyścigu, tak? - warknęłam sama do siebie i powoli podniosłam się z ziemi, otrzepując pokryte śniegiem spodnie, po czym skierowałam wzrok w stronę pobliskich drzew.
Ku memu zaskoczeniu, Melinda wcale nie odbiegła tak daleko. Czarna stała zaledwie kilka metrów dalej. Wyglądała na trochę zdezorientowaną. Przez moment, zastanawiałam się, jak powinnam się w tej sytuacji zachować. Z jednej strony miałam świadomość tego, iż nie mogę jej tutaj samej zostawić; z drugiej zaś, jeśli podejdę bliżej, mogę łatwo ją spłoszyć.
- Mel... - zacmokałam w nadziei, że uda mi się ją do siebie przywołać, jednak klacz ani drgnęła - Chodź tutaj, no chodź...
Gdy tylko zrobiłam jeden, maleńki krok w jej stronę, Melinda odruchowo się cofnęła, kładąc uszy po sobie; co zasygnalizowało mi, że lepiej do niej nie podchodzić, przynajmniej na razie. Wyglądała na trochę zdenerwowaną. Przez długą chwilę, ciemne, okrągłe oczka lustrowały moją twarz.
- No, dobra. Koniec tego stania, chodź... - postanowiłam zaryzykować i powoli zbliżyłam się do zwierzęcia.
Dzieliły nas zaledwie 3-4 metry. Gdy znalazłam się wystarczająco blisko, ostrożnie wyciągnęłam rękę, aby chwycić wodze. Oczywiście, musiałby się stać cud, żebym ją złapała. Klacz poderwała się z miejsca, po czym zaczęła krążyć w podskokach koło mnie, parskając przy tym głośno, jakby drwiła z mej głupoty.
- Dobra, rób, co chcesz! - machnęłam ręką, odwróciwszy się na pięcie i pomaszerowałam przed siebie, nawet się nie oglądając.
Już kilka sekund później, moim krokom towarzyszył stukot kopyt, jednak ilekroć zerkałam za siebie, stworzenie raptownie przystawało. Ewidentnie, robienie mi na złość sprawiało jej sporo radochy. Szłam dalej, nie zważając na jakże specyficzne zachowania zwierzaka. Po chwili towarzyszące mi odgłosy ustały. Zaskoczona odwróciłam się, biegając wzrokiem po łące, ale nigdzie nie dostrzegłam klaczy. Nagle poczułam mocne pchnięcie w ramię, przez co znów omal nie wylądowałam na śniegu. Melinda zarżała triumfalnie, kłusując w tę i z powrotem. Brawo, Riley. Ale sobie mądrego konia wybrałaś. Kiedy zignorowałam jej zaczepki, znów zapanowała cisza. Po chwili poczułam, że coś o gorącym oddechu ściąga mi czapkę z głowy, cicho przy tym pomlaskując.
- Ej, ej! Zostaw... - szybko chwyciłam nakrycie głowy.
Jeszcze tego brakowało, żeby chapnęła moją czapkę.
- Wybacz, to nie nadaje się do konsumpcji... - chyba Mel miała na ten temat inne zdanie, ale koniec końców udało mi się bezproblemowo wyjąć czapkę z jej pyska.
Korzystając z tego, iż klacz stanęła na tyle blisko, bym mogła ją złapać, wzięłam w dłoń wodze. Ku memu zaskoczeniu, wierzchowiec wcale nie miał zamiaru uciekać. Jeszcze przed chwilą, zdawało mi się, że ten mały diabełek nie da za wygraną, a tu proszę. To ci niespodzianka. Niepewnie położyłam dłoń na chrapie stworzenia, na co Meli parsknęła z zadowoleniem i zaczęła wąchać moje włosy. Rzecz jasna nie powstrzymałam się od śmiechu. Jeszcze jej nie znałam od tej strony. Jej spojrzenie stało się takie spokojne i pokorne. Aż trudno uwierzyć, że kiedykolwiek mogłaby wywijać takie numery. Co prawda, od samego początku pozwalała się głaskać, ale dotychczas nie była zbyt wylewna w okazywaniu uczuć. Nie wytrzymałam i w końcu przytuliłam wielki, czarny łeb do siebie. Wsiadłszy znów na grzbiet spokojnej już Meli, pokierowałam ją na leśną ścieżkę. Wkrótce jednak i tak zboczyłyśmy nieco z drogi i pozwoliłam Melindzie pogalopować w stronę pobliskiego wzgórza. Warto od czasu do czasu wprowadzać jakieś zmiany w treningach, zwłaszcza że ostatnimi czasy, lekcje na terenie akademii, zwykle odbywają się w zamkniętej hali, a tam raczej konie nie mają możliwości porządnie rozruszać mięśni. Pokierowałam klacz kłusem między drzewa, tak aby zaczęła chodzić slalomem, po czym na samym końcu trasy, wykonałyśmy niewielką ósemkę dookoła sosen. Z racji tego, iż ani ja, ani Meli, nie chciałyśmy jeszcze wracać do akademii, udałyśmy się dalej, w sam głąb puszczy. Niedługo potem, znalazłyśmy się na niewielkim, piaszczystym wzniesieniu. Muszę przyznać, widok stamtąd był nieziemski! Nic więc dziwnego, że moja ręka mimowolnie powędrowała do torby po aparat. Zsiadłszy z konia, przypięłam czarnej uwiąz, który następnie przywiązałam do pobliskiego drzewa. Co prawda, już parokrotnie puszczałam ją bez liny na łące, ale tutaj wolę dmuchać na zimne, zwłaszcza po dzisiejszej sytuacji, a że nie znam dobrze tego terenu, to gdyby Mel uciekła, raczej miałabym niewielkie szanse na jej złapanie. Gdyby nie ten ostatni incydent z watahą wilków, pewnie wciąż odwiedzałabym brzeg jeziorka. Jak znam życie, spodobałoby się jej tam. Cóż, może kiedyś.
***
Dotarłszy do akademii, postanowiłam odprowadzić Melindę do stajni. Rzecz jasna nie obyło się bez przystawania przy innych koniach (zaglądała praktycznie do każdego mijanego boksu).
- Cześć, Riley. - za moimi plecami odezwał się wesoły głos Ady.
- Hej... - odwzajemniłam jej uśmiech - Trochę czasu nam zajęła ta cała „przejażdżka”, jeśli w ogóle można to tak nazwać... - zachichotałam, wprowadzając karą klacz do boksu - Ta wariatka zawsze zaserwuje mi jakieś wrażenia...
- A co? Coś się stało? - dopytywała się Ada.
- Nie, nie, znaczy się... Em, później ci powiem. - westchnęłam, spoglądając na Meli, która stała w kącie boksu, powoli przeżuwając paszę - A ta pani, to już chyba wreszcie się zmęczyła, podobnie jak ja... - poprawiłam szalik, po czym zwróciłam się do dziewczyny - Masz coś teraz do roboty? Jeśli nie, to możemy iść do mnie. Dziś jest fajny film w TV.
***
No i w końcu, nadszedł ten dzień - dzień wyścigu. Zdążyłam już wszystko dokładnie uzgodnić z panią Rose, łącznie z transportem Melindy. Biegłam przez korytarz, zerkając jednocześnie na zegarek. Jak zwykle, moje wyczucie czasu pozostawiało wiele do życzenia. Niespodziewanie zderzyłam się z kimś.
- Ojej, przepraszam... - stęknęłam, spoglądając na osobę, którą dane mi było przewrócić - Bell? To ty?
- No ja... - uśmiechnął się, nadal trochę zaskoczony.
- Dlaczego większość naszych powitań, musi odbywać się właśnie w taki sposób? - zerknęłam zarumieniona na chłopaka, kiedy pomagał mi wstać.
- Szedłem tyłem do ciebie. Jakim cudem mnie nie zauważyłaś? - zdziwił się nieco Bellamy.
- Zamyśliłam się... A czemu ty mnie nie usłyszałeś? - odbiłam piłeczkę, przewróciwszy figlarnie oczyma i odgarnęłam z czoła chłopaka ciemne, kręcone kosmyki - Obydwoje powinniśmy przyciąć sobie włosy, bo opadają nam do oczu.
- Cóż, najwyżej będziemy ślepi... - zażartował chłopak, na co oboje wybuchliśmy głośnym śmiechem, który niestety, po chwili byliśmy zmuszeni powstrzymać, bo ktoś zmierzał korytarzem w naszą stronę.
- Muszę już iść, bo nie zdążę dojechać na zawody... - zerknęłam tylko na zegarek, przerażona godziną, którą właśnie wskazywało urządzenie - Pa... - cmoknęłam bruneta w policzek i pognałam w stronę wyjścia.
- Pa, będę wam kibicować! - usłyszałam tylko głos za swoimi plecami, ale czas naglił i niestety nie mogłam już się zatrzymać.
***
Dotarłszy na miejsce, wyprowadziłam Meli z przyczepy i zajęłam się jej grzywą i ogonem, które mimo wczorajszej pielęgnacji, znów były całe skołtunione, a następnie nałożyłam na jej grzbiet elegancki, zielony czaprak, skórzane, czarne siodło i uzdę w tym samym kolorze.
- Powitajmy wielkimi oklaskami kolejną zawodniczkę - Esmeraldę Müller na Jaskółce - z głośników rozległ się radosny okrzyk.
Esma uśmiechnęła się lekko, przygotowując klacz do startu.
- I ostatnia zawodniczka, powitajmy Riley Black na koniu imieniem Melinda!
Na znak wierzchowce ruszyły pędem przed siebie. Początkowo, wraz z dwoma innymi zawodnikami, zostałyśmy z czarną daleko w tyle, ale nie zniechęciło nas to ani trochę. Wręcz przeciwnie - Meli aż rwała się do biegu. Z każdym, kolejnym metrem jej kopyta coraz lżej odbijały się od podłoża, przez co klacz biegła z niewiarygodną lekkością. Jednocześnie jej wzrok był skoncentrowany na drodze. W pewnej chwili zaczęła zerkać na mijającego nas wierzchowca, jednak moja szybka reakcja, pozwoliła jej znów skupić się na jeździe.
- Dalej Mel, dasz radę! - popędziłam klacz, która momentalnie przyspieszyła.
Udało nam się wyprzedzić dwa konie, dzięki czemu znalazłyśmy się zaraz za Esmą i Jaskółką, jednak daleko przed nami, wciąż znajdował się inny zawodnik. Widziałam, że Melinda daje z siebie wszystko. Jeszcze nigdy nie biegła tak szybko, jak teraz. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile ma w sobie siły. Gnała przed siebie, nie zważając na zmęczenie, które z pewnością jej teraz towarzyszyło. Prędkość, stukot kopyt, przyspieszony oddech, dźwięczne bicie serca, złączyły się w jedność, tworząc harmonijną całość, niczym dolina, wiatr i drzewa. Zamknęłam oczy, zaciskając wodze w dłoniach, gdy wraz z Esmą i innym zawodnikiem, znaleźliśmy się zaledwie kilka metrów od samej mety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)