wtorek, 26 czerwca 2018

Od Ansela C.D Violetty

Nie dowierzając, po raz kolejny dotknąłem plastiku oddzielającego mnie od kartki wydrukowanego rozkładu. Wodziłem palcem między odpowiednim dniem, a aktualną godziną - nic to jednak, mimo moich oczekiwań, nie przyniosło. Liczyłem na to, że się pomyliłem, źle spojrzałem na zegarek, albo omsknął mi się palec. Ostatni autobus odjechał z zajezdni pół godziny wcześniej. Gdybym nie wpadł na durnowatą szatynkę jakiś czas wcześniej, pewnie byłbym już w środku chłodnego, zbawiennie taniego w opłacie pojazdu.
Przymknąłem oczy, dając pogrążyć się zmartwieniu w gorących promieniach słońca.

- Panie Elgort, czy mam coś przekazać? - nieśmiało odezwała się sekretarka mojej matki po drugiej stronie telefonu, przypominając mi, że wciąż prowadzimy rozmowę. Przypominała ona bardziej monolog młodej kobiety, której słuchałem z uwagi tylko na jej długie, seksowne nogi. Zawsze czerwieniła się, gdy pojawiałem się w operze. - Pani Holby prosiła uprzejmie, żeby oddzwonić najlepiej od razu, jeśli to możliwe.

- Jak jakimś cudem podjedzie mi pod nos autobusem, to od razu się z nią skontaktuję. - mruknąłem może zbyt zgryźliwie, bez zbędnych ceregieli klikając w czerwoną słuchawkę. Ostatnią rzeczą, jakiej było mi trzeba, to spowiedź nadopiekuńczej matce. Byłem zbyt zmęczony, żeby wykłócać się z nią po kilkugodzinnej podróży.
Wracając po pozostawione niedaleko bagaże, rozglądałem się dookoła. W oddali widziałem pociągi, które prawdopodobnie też jechały w moim kierunku, ale dojście do stacji było nie dość, że ryzykowne, to czasochłonne. Problem byłby mniejszy, a sytuacja łatwiejsza do rozwiązania, gdyby tylko większość otaczających mnie ludzi znała komunikatywnie angielski. Dogadałbym się nawet z przyjezdnym Brytolem, w akcie ogólnej desperacji. Chyba tylko czekając już na rozwój sytuacji, usiadłem na najbliższym krawężniku, z torby wyjmując przemyconą paczkę papierosów. Wypaliłem dwa, raz po raz, jakby w nadziei na poruszenie własnego umysłu do racjonalnego myślenia.
Chyba zadziałało - omiotłszy okolice lotniska raz jeszcze, zwróciłem uwagę na coś, co wcześniej umknęło mojej świadomości. Drobna, pomalowana na ohydny, butelkowo zielony kolor budka, dawała mi ostatnią nadzieję na wyjście z sytuacji. Z góry założyłem, że osoby pracujące przy międzynarodowym środku transportu powinny znać najbardziej uniwersalny język na świecie.
Ciągnąc więc za sobą walizkę, bynajmniej mniejszą od zarzuconego na moje ramię plecaka, zostawiłem daleko w tyle przystanek, do którego wciąż nosiłem urazę w sercu. Przylatując tutaj, może lekkomyślnie założyłem, że nie będzie potrzebna mi żadna opcja B poza przejazdem autobusem pod niedalekie okolice akademii. W zasadzie skończyło się na innym kontynencie, w obcym kraju, z nikłymi szansami na dotarcie do celu podróży przed zmrokiem.
W kiosku napotkałem tutejszą kobietę, w średnim wieku. Widocznie widać było po mnie, że jestem turystą, bo uraczony zostałem przywitaniem we własnym, anglojęzycznym stylu. Widziałem światełko w tunelu.

- Mógłbym poprosić o namiary na jakąś taksówkę? - spytałem od razu po tym, gdy przypomniałem sobie o istnieniu także i tej opcji. - I dwie paczki czerwonych Marlboro, jeśli są.
Starałem się mówić powoli i wyraźnie, wyzbywając się na moment ojczystego akcentu w tak dużym stopniu, jakim tylko potrafiłem.
Na szczęście sprzedawczyni pokiwała głową, wychylając do góry dłonie, by sięgnąć z górnych półek wewnętrznej strony kiosku paczek papierosów. Miałem ochotę zaklaskać nawet i uszami, kiedy w ostateczności oddalałem się od budki z kilkoma numerami taksówek. Co prawda, przepłaciłem za szlugi, ale przemycona z Ameryki paczka nie mogła starczyć na zbyt długo.

Wysiadając już z samochodu, nad którego przybyciem głowiłem się tyle czasu - zastanawiałem się, czy to nie był ostatni, odpowiedni moment na to, by wrócić do domu. Wciąż mogłem obrócić się napięcie, poprosić kierowcę o powrót na lotnisko i z podkulonym ogonem wrócić do domu.
Pieprzyć, że wynająłem już swoje mieszkanie, rzuciłem chwilowo studia i wszyscy robili to, co w ich mocy, żebym mógł przylecieć tu prosto z Manhattanu. Poczułem się jak zagubiony chłopiec, nie widząc w obrębie wzroku ochronnej spódnicy matki. W całym roztargnieniu prawie nie zauważyłem, że jesteśmy na miejscu, a mężczyźnie należy się zapłata. Nie zastanawiając się nad tym, czy nie jestem turystą naciąganym na kasę, po prostu wręczyłem mu należność, wyciągnąwszy bagaże.
Kontemplacje po raz kolejny przerwały mi wibracje telefonu, do tej pory szczelnie schowanego we wnętrzu kieszeni spodni. Odebrałem pewnie tylko dlatego, że nie spieszyło mi się z przekroczeniem pierwszej bramy.

- Sophia, cześć - mógłbym przysiąc, że nawet się uśmiechnąłem, wyobraziwszy sobie minę młodszej siostry. Kilka lat temu dopadła mnie przypadłość wypowiadania jej imienia po hiszpańsku, przeciągając ostatnie samogłoski. - Co tam?

- Sophie - warknęła, zapewne wywracając przesadnie oczami. Zazwyczaj śmiesznie marszczyła przy tym brwi.

- Cokolwiek, Złotko.

I... Tak, przestałem jej słuchać. To nie tak, że czerpałem radość z ignorowania blondynki. Ona potrzebowała kogoś, kto da jej dojść do słowa, a ja towarzysza, z którym przebrnę do biura, gdzie miałem się stawić kilkanaście minut wcześniej. Idąc usypaną drobnym kamyczkami drogą, tylko wyłapywałem z rozmowy pojedyncze, bardziej interesujące sformułowania. Jednocześnie żywiąc nadzieję, że utrata pewności siebie w moim przypadku była tylko i wyłącznie chwilowa. Miałem zdecydowanie dość wrażeń na dziś. Zmiana czasu też dawała mi w dupę i, pomimo że dochodziła niespełna dziewiętnasta, marzyłem już o odpoczynku. Stanowczo. Chyba robiłem się z minuty na minutę coraz bardziej marudny.

- Po prostu rozwaliłaś jego motor o latarnię? - nie mogłem przestać się śmiać, gdy spostrzegłem, do czego prowadzą próby wyjaśnienia sytuacji przez Sophie. W porównaniu zarówno do mnie, jak i Warrena, traktowała wszystkich swoich miłosnych adoratorów na poważnie. Od jakiegoś czasu uśmiechała się w stronę Australijczyka, zabiegającego o jej względy od dobrych kilku miesięcy. Prawdopodobnie nie wyszło mu to na dobre, bo blondyna odziedziczyła tę samą krew, co i ja.

- To nie było specjalnie! Stwierdził, że to nie takie trudne, że może mnie nauczyć jeździć... - głos lekko jej się załamał, gdy zaczęła smętnie chichotać. - Muszę kończyć, Ans. Bierz się w garść i módl wieczorem, żeby jeszcze się do mnie odezwał.

Tym razem to ona rozłączyła się pierwsza, nie zastanawiając się nad tym, czy mam coś jeszcze do powiedzenia. Może to i lepiej, bo wkrótce pochłonęło mnie szukanie budynku, w którym mieścić miało się biuro właścicieli. Nie rozwodziłem się nawet nad pasącymi się niedaleko końmi czy postawioną na wyciągnięcie ręki stajnią, marząc o udaniu się do przydzielonego pokoju. Państwa Rose'ów nie trudno było jednak odnaleźć. Dosłownie prawie wpadliśmy na siebie, powstrzymani tylko progiem dużych, mahoniowych drzwi.
Powoli kończyła mi się cierpliwość na wymienianie uprzejmości w ciągu jednego dnia, ale zagryzałem zęby, starając się nie pospieszać zbytnio załatwiającej ostatnie formalności kobiety.

- Podpisz tutaj i tutaj - wskazała powoli, obracając kolejno kartki. Umowę widziałem już wcześniej, ale rozsądek podpowiedział mi, żeby przewertować dokumenty po raz wtóry. - Zaraz dostaniesz ogólny regulamin, plan zajęć i podział jazd na nadchodzący tydzień, począwszy od czwartku.

Złożywszy podpisy, odebrałem resztę papierów i klucz do pokoju. Trzydziestka jedynka prawdopodobnie oznaczała, że mieścił się on na samym końcu odrębnego budynku.

- Przekaż od razu koleżance z pokoju, że obowiązuje ją dokładnie ten sam plan, co i ciebie - tym razem głos zabrał mężczyzna, przyglądając mi się o sekundę za długo. - Po śniadaniu wracacie do pokoju, nie obowiązuje was jeszcze normalny rozkład. Kogoś przydzielimy, żeby oprowadził was po Akademii dokładnie i pokazał konie, na których będziecie jutro ze mną jeździć. Na dzisiaj, po prostu zachowajcie bezpieczeństwo.

- Dziękuję - wymamrotałem, zakładając plecak znowu na ramiona. Omiotłem małżeństwo wzrokiem jeszcze jeden, ostatni raz, usiłując przypomnieć sobie sens wypowiedzi właściciela. Przestałem słuchać go mniej więcej w momencie, kiedy wspomniał o niejakiej koleżance. Wizja dzielenia pokoju z kobietą wyjątkowo zaczęła mi się podobać. Nie miałem nic przeciwko, gdyby była niczego sobie...
Tudzież, rozbudzony ze snu w pozycji stojącej za pomocą tej radosnej wieści, zebrałem się z gabinetu nieco szybciej, niż normalnie zdołałbym to zrobić. Problem zaczął się dopiero wtedy, gdy już w budynku przeznaczonym dla nas czekały mnie liczne, nieco strome schody. Walizka chyba sama zaczęła się wahać nad powodzeniem akcji wciągnięcia jej do góry, dygocząc na małych kółkach. Ostatecznie, wykorzystując to, że całkiem niedawno sam byłem jeszcze w sportowym treningu, podniosłem ją wysoko za materiałowy uchwyt, byleby nie zahaczyć o stopnie.
Otwierając drzwi, nie spodziewałem się, że rzeczoną dziewczyną jest sporo ode mnie niższa szatynka z lotniska. Skrzyżowane spojrzenia prawie spowodowały moje upuszczenie bagaży i ironiczne uniesienie jednej z brwi. Nie mogłem powstrzymać się przed cichym prychnięciem.

- Nosz kurwa, nie wierzę.

- Też miło cię znowu widzieć, Kwiatuszku. - wywróciłem oczami, wnosząc swoje rzeczy do środka pokoju. Pozostało mi spore łóżko po prawej, na które najchętniej rzuciłbym się, gdybym nie kleił się po długotrwałej, niemalże jedenastogodzinnej podróży. - A "kurwę" możesz zamienić na Ansela. Nie ma za co.

- Kpisz sobie, prawda? - podeszła zdecydowanie za blisko, naruszając moją nietykalną sferę osobistą. Korzystając z momentu, w którym schylony kładłem niedaleko łóżka plecak, mogła dorównać mi wysokością i najwidoczniej spróbować zagrać na wyczulonym, męskim ego. Wyprostowawszy się, sięgała mi zaledwie do najniższej części barku. Spoglądnąłem na nią z góry, krzyżując ramiona na piersi.

- Nie wiem, Malutka, o co ci chodzi, ale nie mam siły teraz się tym zajmować. Możesz mi tego nie wybaczać, jednak znikam teraz na dwadzieścia minut z zasięgu twojego wzroku i jeśli mam być szczery, to jebie mnie to, czy nauczysz się mnie ignorować, czy nie.
Widziałem, że chciała się odezwać. Właściwie, to zrobiła to - wyłączyłem się jednak całkowicie z dyskusji, znikając niecałą minutę później za drzwiami łazienki. Wolałem mieć to z głowy teraz, niż czekać później dwie godziny na to, jak niejaka księżniczka Violetta zdecyduje się opuścić wannę i zwolnić mi pomieszczenie. Imię szatynki zauważyłem przypadkiem na walizce, walającej mi się przez ułamek sekundy pod nogami. Tylko dzięki jej dobrotliwemu sercu nie odleciałem, myjąc się, gdy rozbudziła mnie skutecznie rozmową, prowadzoną pewnie przez telefon.

~*~

- Wyglądam, jakbym żartowała?

Spojrzałem na nią, mimowolnie, po prostu z natury, zjeżdżając wzrokiem nieco za nisko, na dokładnie odkryty dekolt. Luźna bluzka, w której położyła się spać, odsłaniała stanowczo zbyt wiele. Na szczęście jej charakter był wystarczającą formą antykoncepcji i zabezpieczenia przed ewentualnymi zalotnikami.

- Wyglądam, jakbym czuł się winny? - prychnąłem, szybko dorównując jej kroku, kiedy obróciła się na pięcie. Nie wiem, co zmusiło mnie do wyjścia za nią z pokoju i próby załagodzenia sytuacji. Być może załatwiła mi przysługę, dając okazję zapalenia szluga w innej scenerii, aniżeli na parapecie okna naszego lokum. - Bardziej tak, jakbym z niewyjaśnionych przyczyn działał ci na nerwy.

- Anselku, kochaniutki, to pewnie był ostatni raz, w którym prowadziliśmy tak długą rozmowę. - bezczelnie, przesiąkając pewnością siebie, spojrzała prosto w moje oczy. Na innych jej wzrok pewnie wywołałby bardziej dynamiczne odczucia i być może drobny niepokój. A ja czekałem, aż będziemy mogli zakończyć tę szopkę i położyć się wreszcie spać. Dochodziła druga w nocy, a my bez skrępowania zadzwoniliśmy dzwonkiem do drzwi budynku kadry. Mówiąc my, mam na myśli żeńską część towarzystwa. Właściciele byli zaspani do momentu, w którym zdołali przyjrzeć nam się z istną chęcią dokonania ciężkiego czynu karalnego w oczach. Nonszalancko opierałem się o ścianę korytarza, podczas gdy szatynka próbowała postawić na swoim.

- Miało być wszystko załatwione. Nie bez powodu chciałam odrębnego pokoju, bez takich niespodzianek. Może to zapobiegłoby takim właśnie sytuacjom.

- Ansel?

Wszystkie spojrzenia, poza tym mojej współlokatorki, zostały skierowane w moim kierunku. Wzruszyłem ramionami, gasząc papierosa.

- Żywię nadzieję, że ta rozmowa to forma komitetu powitalnego ze strony Violetty. Jestem święcie przekonany, że zmiana pokoju nie musi wcale mieć miejsca. Jest całkiem miło i przyjemnie, bawię się przednio.

W tym momencie według małżeństwa sprawa była zamknięta. Nawet nie chcieli słuchać o tym, co skłoniło dziewczynę do ściągnięcia nas wszystkich z łóżek w środku nocy. Po prostu odwołali nas do pokoju, mrucząc w akcie niezadowolenia pod nosem.

Violetta, Kwiatuszku?
1887 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)