poniedziałek, 18 czerwca 2018

Od Violetty do Ansela

Dzwonienie w głowie dało mi wyraźny znak do tego, że na wczorajszym pożegnaniu, do mojego organizmu dostało się zdecydowanie za dużo alkoholu. Nie pamiętałam połowy wydarzeń z wczorajszego wydarzenia, które miało miejsce w moim ogrodzie. Jedynie co pozostało mi z tamtego wieczoru to zaległe snapy, które nie kończyły się przy przewijaniu. To dzisiaj miał być ten szczególny dzień, w którym zacznę naukę w Akademii Magic Horse, o której istnieniu poinformował mnie mój ojciec. Znajomi postanowili zorganizować mi pożegnalną imprezę, lecz obawiam się, że oni świętowali pozbycie się największej jędzy w mieście. Zegar wskazywał dokładnie godzinę dziewiątą, bilet był zarezerwowany na lot o godzinie czternastej trzydzieści, więc nieśpiesznie zeszłam na dół, robiąc przy tym więcej hałasu, niż powinnam. Wydawałoby się, że każdy domownik jeszcze spał, lecz mama siedziała w kuchni, popijając kawę ze swojego ulubionego kubka i czytając jakieś pismo modowe.
- Hej, mamo. - powiedziałam, całując w policzek swoją rodzicielkę, która uśmiechnęła się ciepło.
- Wyspałaś się? Nieźle wczoraj się bawiliście. - zaśmiała się. - Tata dzisiaj wraca, pamiętaj, żeby ładnie się ubrać. 
- O której ma zamiar zjawić się w domu? - zapytałam nonszalancko, otwierając lodówkę. - Przecież wiesz, że dzisiaj wylatuję na Chorwację? Do Akademii? 
- Cholera, zapomniałam. Nie możesz przełożyć tego lotu? Ojciec wraca dopiero koło szesnastej, będzie zawiedziony, że się z tobą nie zobaczy. - odpowiedziała, unosząc jedną brew.
- Mamo, nie będę przekładała żadnego lotu. Trudno, jego sprawa, że woli pracę od rodziny. - warknęłam, nalewając do miski mleko. - Z resztą, nie zależy mi jakoś na spotkaniu z nim. 
- Przestań. - powiedziała stanowczo i poszła do salonu, zostawiając mnie samą w przestronnej kuchni. Wybrałam swoje ulubione płatki i wsypałam je do mleka, które zachęcało swoim świeżym zapachem. Usiadłam do stołu i zaczęłam jeść, raczej z przymusu zjedzenia śniadania, niż bycia głodną. Dopiero teraz zauważyłam, że na blacie stoi zaparzona przez moją mamę kawa, w wysokim, białym naczyniu. Moje tempo jedzenia gwałtownie wzrosło na rzecz ciepłego napoju, bez którego moje życie nie miało sensu. Z niedbałością wrzuciłam salaterkę do zmywarki i niczym dzikie zwierzę dopadłam się do kawy, której smak przyjemnie rozpłynął się w moich ustach. Wróciłam do swojego pokoju, by zabrać rzeczy do przebrania się i kosmetyczkę, której zawartość była gotowa do wyjazdu, bowiem nie przemyślałam kwestii, że rano będzie mi jeszcze potrzebna. Odstawiłam szklankę na biurku i poszłam do łazienki, w której panował nieskazitelny porządek, aż szkoda było rzucić tutaj swoje rzeczy. Rodzice dali mi własną łazienkę na moje dziesiąte urodziny, przez co jest urządzona w mocnym, księżniczkowym natchnieniu, lecz nigdy nie chciałam jej zmienić, bowiem przypomina mi moje cudowne dzieciństwo. Zdjęłam koszulkę nocną i prędko weszłam do kabiny prysznicowej. Odkręciłam zimną wodę, która zaczęła szczelnie okrywać moje ciało, chłód dodawał mi ochoty do działania. Mokre włosy zaczęły nieznośnie przyklejać się do twarzy, więc szybko chwyciłam za szampon, by jak najszybciej zakończyć tę mękę. Przyjemny zapach wpadł do mojego nosa, z ust zaczęła wypływać cicha piosenka, która zaczęła nabierać brzmienia. Zwykły prysznic zamienił się w pokaz talentów. Palce docierały do każdego włosa na mojej głowie, by dokładnie zmyć wszystkie niechciane zanieczyszczenia. Po kilku minutach uznałam, że moje umiejętności śpiewu, nie nadają się jeszcze do dłuższych występów, więc kontynuowałam "zwykły", poranny prysznic. Dokładnie spłukałam szampon i żel pod prysznic z mojego ciała. Delikatny, cynamonowy zapach unosił się i poprawiał mój humor, który i tak był całkiem akceptowalny. Odsunęłam szklane drzwi kabiny i wyszłam na mięciutki, ciepły dywanik w odcieniu pudrowego różu. Wytarłam dokładnie swoje ciało, a włosy zawinęłam w turban, by ręcznik wciągnął chociaż odrobinę wody. Przez te kilka minut zajęłam się sprawdzaniem social mediów, a przede wszystkim instagrama, który obfitował w ogrom powiadomień. Większość znajomych gratulowała mi świetnie zorganizowanej imprezy, inni wyjazdu z rodzinnego miasta, a jeszcze inni dostania się do Akademii. Nie odpisałam nikomu, oprócz Kristen, która pomimo licznych okazji, nigdy się ode mnie nie odwróciła. Wytrzymywała ze mną, podczas największych kłótni. Wielokrotnie wyzywałam ją od najgorszych, lecz zawsze mi to wybaczyła, tłumacząc mnie wybuchowością. Zdjęłam ręcznik z głowy i chwyciłam za suszarkę, która szybko poradziła się z burzą szalonych włosów. Chcąc jak najszybciej się ogarnąć, wybrałam lekki krem bb, który miał za cel poprawić tylko i wyłącznie koloryt skóry. Pokryłam swoją twarz warstwą pudru, delikatnie podkreśliłam brwi i rzęsy, a na moje usta trafiła przygaszona, winna czerwień. Całość dopełniała czarna, dopasowana sukienka i wysokie szpilki z paskiem, oplatającym moje kostki. Z łazienki zabrałam walające się rzeczy i rzuciłam do szafy, a kosmetyczkę odłożyłam przy dwóch, szokujących swoim rozmiarem walizkach. Wybiła godzina ledwie jedenasta, więc wybrałam się do matki, by ładnie poprosić o podwózkę na lotnisko. Obcasy stukały o jasne panele salonu, ciemnowłosa kobieta skupiła się na oglądaniu serialu, aniżeli na swojej córce.
- Mamo, mam sprawę.
- Już się boję, ale słucham cię, Violetto. - powiedziała niczym z regułki.
- Podwieziesz mnie za jakąś godzinę na lotnisko? Proooszę. - zatrzepotałam swoimi rzęsami niczym te laleczki z filmów, i anielsko się uśmiechnęłam.
- Nie ma problemu, zaraz dam ci kluczyki i spakujesz swój bagaż, dobrze? - Przytaknęłam i odebrałam klucze do czarnego audi, zaparkowanego tuż pod balkonem.
~*~
Czarne lenonki spoczęły na moim nosie, torebka w tym samym kolorze bujała się na przedramieniu. Ostatnie spojrzenie na mój pokój i korytarz, który przypominał mi ogrom wspomnień. Schody, z których kiedyś spadłam, będąc pod silnym wpływem narkotyków. Z ogromną radością opuściłam swój dotychczasowy dom i skierowałam się do ogrodu, by tam pożegnać się z trzema wałachami, które zaczęły wesoło rżeć na mój widok. Najwyższy siwek podbiegł do ogrodzenia, parskając w oczekiwaniu na smakołyki i pieszczoty. Zdecydowanie będzie mi brakować Kingslanda - konia, któremu zawdzięczam niemalże wszystko. Różowe, mięciutkie chrapy, zaczęły miziać moje ramię. Smutny uśmiech zagościł na mojej twarzy, a w oku zakręciła się łza na myśl, że zostawiam go samego. Dotychczas nie wyobrażałam sobie dnia bez chociażby dziesięciu minutach spędzonych z siwkiem. Dwa gniadosze pasły się w małej odległości, lecz szybko podbiegły na dźwięk ich imion. Najstarszy - Douglas zaczepił mnie skubnięciem warg, pogładziłam jego czoło, które obsypane było siwymi włoskami. Przypomniało mi się, to gdy Dougi i King uciekły, pozostawiając Wektora na pastwę losu. Wektor szalał po całym pastwisku, nie wiedząc, gdzie znajduje się jego małe stadko. Dźwięk klaksonu oznaczał, że nadszedł czas rozłąki z tymi trzema, wspaniałymi wierzchowcami. Każdy dostał buziaka w chrapy, na siwku znać było czerwoną szminkę. Łzy zaczęły lecieć mimowolnie, uporczywie próbowałam się ich pozbyć przed wejściem do samochodu, lecz to mi się nie udało.
- Czemu płaczesz? - zapytała matka, która odpaliła auto. Wyjeżdżając z działki, spojrzałam ostatni raz na miejsce mojego zamieszkania, by nacieszyć się tym widokiem na dłuższy czas.
- Będzie mi was wszystkich brakowało. - odpowiedziałam, wycierając ostatnią łzę spływającą po lewym policzku.
~*~
Znajdując się na lotnisku, szłam z dużym bagażem. Sprawdzając tablicę lotów w moje oczy, wpadła znajoma mi twarz - Toni, który zagubiony podążał do kolejki. Jaka radość towarzyszyła mi przy tym, gdy zobaczyłam, że stanowisko odprawy mojego lotu odbywa się tuż przy nim.
- Cześć, Toni. - uśmiechnęłam się, wyciągając ku chłopakowi dłoń. - Dobrze wyglądasz, pamiętam cię raczej jako rasowego ćpuna, niż pana w garniturze. - zaśmiałam się.
- Violetta! Co u ciebie? Gdzie lecisz? - uśmiechnął się szeroko i mocno ścisnął moją dłoń. - Nie wspominaj o tamtych czasach. Moją najgorszą decyzją to były właśnie narkotyki, więc teraz nawet ich temat omijam szerokim łukiem. Mam nadzieję, że ty też.
- Nie do końca, ale na pewno nie biorę ich nałogowo. Gdzie lecę? Na Chorwację, w okolice Porec, dokładniej do Akademii Magic Horse.
- Ooo, czyli wielkie marzenie z dzieciństwa zostało spełnione?
- Dokładnie! - Widząc, że moja kolejka zdecydowanie za szybko idzie, stwierdziłam, że czas zakończyć tą krótką rozmowę i się pożegnać. - Do zobaczenia następnym razem.
- Kiedyś umówimy się na kawę, miłej podróży i sukcesów w nowej szkole.
Przygotowałam swój paszport i z niecierpliwością oczekiwałam na swoją kolej. Oglądając swoje paznokcie, usłyszałam "prosimy teraz panią", ze sztucznym uśmieszkiem oddałam swój bagaż, otrzymując kwitek potwierdzający jego nadanie i kartę pokładową. Ściągnęłam moje lenonki i zegarek, a laptopa, telefon, paszport i bilet lotu wyłożyłam na tacę. Pomyślnie przechodząc kontrolę bezpieczeństwa, szłam przez rękaw lotniczy, obserwując maszynę, która dzisiaj ze mną wzbije się w powietrze, był to Airbus A320, którym miałam już przyjemność latać. Jednakże zdecydowanie bardziej lubiłam Boeingi, no ale teraz już nic z tym nie zrobię, szczególnie że z tego co mi wiadomo, żaden Boeing nie wykonuje lotu z New Yorku do Porec.

Siedząc już w samolocie, włożyłam do uszu słuchawki, by umilić dziesięciogodzinną podróż swoją ulubioną muzyką. Stewardessy kręciły się w każdą stronę, pytając pięciokrotnie, czy aby na pewno nic nie podać. Ostatecznie zamówiłam małą kawę, która nie należała do tych najsmaczniejszych w moim życiu. Standardowo z głośników popłynęły instrukcje i regulamin, nudne rzeczy, które i tak się nie przydadzą. Otaczający mnie ludzie należeli raczej do tych z wyższych sfer, więc mogłam bezproblemowo do kogoś zagadać i znaleźć swoją bratnią duszę, a przynajmniej bratnią na czas lotu. Jedyne co mi przeszkadzało to brak osób, które nie przekraczały granicy trzydziestu lat. Z bagażu podręcznego wyjęłam laptopa i z pobranych seriali wybrałam jeden, który wydawał się szczególnie ciekawy.  Miał opowiadać o losach rodzeństwa, które zostało uwięzione w bunkrze przez jakiś deszcz, który zawierał jakieś substancje, powodujące chorobę, a najczęściej śmierć. Żałowałam, że nie siedziała przy mnie żadna koleżanka, czy przyjaciółka, która byłaby w stanie przeżywać losy bohaterów w moim towarzystwie. Kristen w tym momencie najpewniej wyszła z grupką swoich znajomych, siedzą sobie na popołudniowej kawie, a później schlają się do granic możliwości... A to wszystko beze mnie. Przyznam szczerze, że będzie mi brakowało tej bandy przygłupów i ludzi ze starej szkoły, którzy patrzyli na mnie z respektem i byli w stanie zrobić dla mnie wszystko. Banda tchórzy gotowa na każde skinienie mojego palca. Samolot ruszył po pasie startowym, ogłuszając ludzi dźwiękiem pracy silników. Uwielbiałam moment, gdy te wielkie maszyny wzbijały się w powietrze, pozostawiając niemalże wszystkie troski na lądzie.
~*~
Ciepłe promienie słońce gwałtownie mnie otuliły, należało to chyba do najprzyjemniejszych uczuć w tym tygodniu. Po odebraniu bagażu wykonałam telefon do właściciela stajni, który zaoferował mi pomoc w dojeździe do Akademii, która była oddalona od miasta o kilka kilometrów. James Rose poinformował mnie o tym, że za jakieś dwadzieścia minut odbierze mnie z lotniska. Zadowolona z tego faktu, przyspieszyłam kroku i wpadłam w jakiegoś chłopaka. Oburzona jego nieuwagą, wystawiłam mu środkowy palec.
- Uważaj, jak chodzisz, kretynie. - rzuciłam szybko do wysokiego szatyna.
- Ja uważam, to ty nie zauważasz ludzi na swojej drodze, idiotko. - odpowiedział. Zniesmaczona jego zachowaniem odeszłam, zostawiając go i wysypaną zawartość jego torby podróżnej na środku terminalu. Wyszłam z budynku i zauważyłam machającą do mnie postać, więc z wymuszonym uśmiechem podeszłam do niej.
- Dzień dobry, Violetto, witamy na Chorwacji. - zaśmiał się. Przewróciłam oczami i zostawiając bagaże przed samochodem, zapakowałam się do wozu, oczekując na to, aż James poradzi sobie z ich zapakowaniem. Wyciągnęłam telefon, by napisać do matki o tym, że jestem już na miejscu, a właściciel mnie odebrał.
- Długo jedzie się do Akademii? - zapytałam, wykończona długą podróżą.
- Nie, około dwudziestu, trzydziestu minut. Od razu zapraszam cię do biura, dostaniesz klucze do swojego pokoju i dokumenty, które będziesz musiała wypełnić.
- Oczywiście.

Wjeżdżając przez solidną, żelazną bramą, dreszczyk podniecenia przebiegł przez moje ciało. Ogromne budynki zaczęły wyrastać z ziemi, a pastwiska zieleniały na horyzoncie. Wesołe rumaki biegały w każdą stronę, strzelały barankami i zaczepiały się nawzajem. Koński raj, na pierwszy rzut oka. Ujeżdżalnie, obsypane jasnym kwarcem, błyszczały niemalże nieskazitelną równością podłoża.
- Ładnie tu. - rzuciłam prostą pochwałą, która sprawiła radość właścicielowi.
- Staramy się dbać o to miejsce, jak tylko można.
- Widać.
Auto zatrzymało się pod ogromnym akademikiem, który zapierał dech w piersiach. Wyszłam z samochodu i zabrałam swoje walizki z pojemnego bagażnika. Widząc przechodzącego chłopaka, delikatnie się uśmiechnęłam i przywołałam go gestem ręki. Brązowe loki opadały mu na czoło, miał delikatnie pociągłą twarz, był całkiem przystojny, lecz nie wpisywał się w mój gust.
- Chciałbyś zanieść moje walizki na pierwsze piętro? - zapytałam, siląc się na uśmiech. Nie czekając na odpowiedź mężczyzny, ruszyłam w stronę jasnego budynku, który jak się okazało, był domem kadry, a przy okazji mieścił biuro. Niskie schody poprowadziły do ciemnych, solidnych drzwi. Klamka ustąpiła pod lekkim naciskiem, a ja śmiało ruszyłam do pomieszczenia, do którego wejście zdobiła złota tabliczka oświadczająca, że jest to właśnie biuro. Bez zapukania weszłam i moim oczom ukazała się blondynka, siedząca na ogromnym krześle za solidnym biurkiem, w całości okrytym papierami.
- Dzień dobry, Violetto, tutaj masz dokumenty. - Po tych słowach wręczyła mi do ręki dobre dziesięć kartek. - A tutaj proszę klucze do pokoju numer trzydzieści jeden. Dzisiaj ma przyjechać jeszcze jeden chłopak i zamieszkacie razem.
- Dziękuję. - powiedziałam. Zaintrygowała mnie tym chłopakiem, ale z tego, co pamiętam mój ojciec, prosił o to, żebym w pokoju była sama. Wyszłam z pomieszczenia tak samo szybko, jak do niego weszłam. Nabrałam szybkiego tempa, a wzrok skupiłam w swoim telefonie, który przysyłał mi miliony powiadomień. Najwięcej wiadomości wysłała Kristen, która martwiła się, czy wszystko u mnie w porządku. Postanowiłam jednak, że zadzwonię do niej wieczorem, niech się trochę pomartwi. Skierowałam się do akademika, by tam w spokoju rozpakować wszystkie swoje rzeczy, przed przyjazdem mojego współlokatora.
Wbiegłam po schodach na pierwsze piętro, gdzie czekały na mnie moje dwie walizki i kuferek z kosmetykami. Zaśmiałam się na ten widok i pociągnęłam za sobą swój bagaż. Dobrze było mieć pokój na samym końcu korytarza, przynajmniej mało kto będzie tam zaglądał. Przekręciłam klucze w zamku, pokój okazał się urządzony w kolorach szarości, był przestronny i duży. Łóżka były przeogromne, postawione naprzeciw siebie. Wybrałam sobie te na lewo od wejścia, rzuciłam tam torebkę i ledwo co wtargałam walizki. Otworzyłam jedną z szaf, która liczna była w półki i szuflady. Dokładnie zaplanowałam, gdzie będą wisiały liczne sukienki, gdzie będą leżały ulubione koszulki i jeansy, a jeszcze gdzieś indziej bluzy.
Nagle podczas rozkładania ubrań usłyszałam otwierające się drzwi, moje serce delikatnie przyspieszyło, ale niespiesznie wyjrzałam zza szafy. Moim oczom ukazał się wysoki chłopak z lotniska.
- Nosz kurwa, nie wierzę.

Anselku?
Przepraszam za takiego tasiemca...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)