Chwyciłam w rękę szczotkę i powolnym krokiem zbliżyłam się do kasztanowego boku klaczy, Rosabell. Widziałam z boku, jak bacznie się mi przygląda. Postawiła uszy do góry i prychnęła cicho.
- No, koniku, zaraz cię wyczyścimy…
Zazwyczaj udawało mi się jakoś wywinąć z obowiązku oporządzania koni po jeździe. A tu wspomniałam coś o migrenie, to znów użyłam naukę do testów jako wymówkę. Niestety, w końcu instruktorowi zaczęła przeszkadzać moją ciągła nieobecność przy oporządzaniu koni i tuż po skończonej jeździe wcisnął mi do ręki kubeł z potrzebnymi przyrządami do opieki nad koniem i złośliwie dodał:
- Myślę, że tym razem nieco dłużej posiedzisz w stajni.
Z nieco przestraszoną miną, pozostało mi tylko jedno – przytaknąć i wziąć się do roboty. Możliwe, że trudno to zrozumieć osobom, które uważają jeździectwo za całe swe życie, jednak te uniki nie były kierowane lenistwem – najzwyczajniej w świecie się bałam. Bałam się, że wystarczy jeden niewłaściwy ruch i całe cielsko potężnej kobyłki rzuci się na mnie, a że nie jestem zbytnio postawna – pozostanie ze mnie wyłącznie mokra plama. Na moje nieszczęście, nauczyciel postanowił także dać mi nauczkę za rzekome lenistwo – wszystkie konie, które były na porannej jeździe, mają zostać przezeń dopieszczone i przyszykowane na kolejną rundkę wokół padoku. Zaczęłam czyszczenie od tych najpotulniejszych – Sifila oraz Napoleona. Początkowo powoli, po każdym pociągnięciu szczotką uważnie przyglądałam się reakcji wierzchowca. Później nieco sprawniej – najpierw grzywa, później sierść, a na końcu – wisienka na torcie – kopyta. Za każdym razem, kiedy w dłoni utrzymywałam końską nogę, a swoje kolano nieco zginęłam, czułam, jak mięsnie ud mocniej mi się napinają, jakby szykując się do możliwości ucieczki, a na twarzy pojawiały się kropelki potu. W końcu, wycieńczona, zaczęłam się szykować za najbardziej narwanego konia, na jakim miałam (nie)przyjemność jeździć. Rosabell. Klacz spojrzała na mnie, jakby z błyskiem złośliwości w swych ślepiach, i delikatnie się odwróciła, jednocześnie kopiąc kopytem o ziemię.
- Moja droga, proszę przyszykować się na pielęgnację sierści – odparłam, próbując dodać sobie nieco odwagi. Może się to wydawać nieco dziwne, ale mówienie na głos naprawdę pomaga w zwiększeniu pewności siebie. Wzięłam za najbardziej wypłowiałą szczotkę (była to forma zemsty za jej niecne zachowanie podczas jazdy) i zaczęłam powolnym ruchem ręki wyczesywać kłaczki brudnego włosia. O dziwo, szło mi to całkiem sprawnie, a klaczka zachowywała się nadzwyczaj posłusznie. W pewnym momencie usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi od stajni. Nieco mnie zaskoczył, gdyż o tej godzinie większość uczniów spędzała czas na łące lub we własnych pokojach. A może to instruktor przyszedł się upewnić, że uczciwie wypełniam swoją pracę i nigdzie nie uciekłam? Nie odwróciłam się jednak – wolałam nie odwracać się tyłem do kobyłki, gdyż jeszcze to wykorzysta i capnie mnie w ramię. Jeśli ktoś przyszedł tutaj do mnie, to niech do mnie podejdzie. Kroki, które rozległy się po pomieszczeniu wskazywały na to, iż nie pojedyncza osoba tutaj zawitała – a grupa osób. Nadal zajęta wyczesywaniem, w pewnym momencie usłyszałam, jak przystają tuż za mną. Zniecierpliwiona, zapytałam:
- Kto…
Poczułam, jak ktoś mocno pociąga mnie do tyłu, chwytając za włosy. Zachłysnęłam się powietrzem, uderzając głową o beton, a mroczki z ogromną prędkością zaczęły tańczyć tuż przed moimi oczami. Nie byłam w stanie dojrzeć twarzy, które się nade mną pochylały, a ich szydercze śmiechy zaczęły się ze sobą mieszać. Nim zdążyłam ruszyć chociażby palcem, złapano mnie za dłoń, pociągnięto do góry i wykręcono ramię do tyłu. Krzyknęłam, bardziej z zaskoczenia niż bólu. Rosabell zatupała niespokojnie, wycofując się w głąb boksu.
- D-dlaczego… - wyszeptałam, napastnicy jednak mnie zignorowali. Usłyszałam trzask łamanej kości, kolejny napad śmiechu, a później – zatopiłam się w ciemności.
******************
Szelest jakiegoś materiału. Ciepło dłoni na policzku. Metaliczny posmak w ustach, a także… ból, który falami zalewał moje ciało.
- Obudź się… Za chwilę przyjdzie tutaj pielęgniarka… Nie wolno ci teraz zasypiać… - głęboki, ciepły głos dobywał się jakby zza zasłony. Niepewnie otworzyłam oczy, a światło, które mnie oślepiło, spowodowało natężenie pulsującego bólu z tyłu głowy.
- Ja… - wyszeptałam spierzchłymi ustami. Czy… czy to smak krwi?
- Spokojnie – jasne oczy chłopaka przyglądały mi się czujnie, wodząc po całym moim ciele – Nie ruszaj się.
Początkowo nie mogłam sobie niczego przypomnieć. Jak przez mgłę ukazywały mi się co i rusz stop-klatki z dzisiejszego dnia. Czy.. czy zajmowałam się oporządzaniem koni? Tak, to by tłumaczyło, dlaczego leżę w stajni… Nieznacznie przechyliłam głowę, aby móc się rozejrzeć, gdy mój wzrok padł na ramię. Moje ramię. Obwiązane jakąś szmatką, która była cała umazana…
- Krew… - wypuściłam z siebie powietrze, po czym znów opadłam w bezdenną czerń.
Obudziłam się w pokoju pielęgniarki. Cała obwiązana bandażami, ledwo co mogłam mrugać, a co dopiero mówić o poruszaniu głową.
- Wstałaś – nieznajomy spojrzał na mnie swymi bladymi oczyma. Nie mogłam odgadnąć jego wyrazu twarzy, ale zdawał się całkowicie pozbawiony… emocji.
- Nie da się ukryć – odparłam nieco zbyt uszczypliwie, więc dodałam, niepewnie – Co się stało?
- Chciałem się zapytać o to samo – przysunął krzesło bliżej mojego łóżka i utkwił swe oczy w moje bandaże na głowie – Czyżby amnezja?
- Najpierw ty opowiedz. Może w trakcie coś sobie przypomnę – przeraziła mnie myśl, że rzeczywiście mogłam doznać jakiegoś uszczerbku w pamięci, więc wolałam dać sobie chwilę czasu na przypomnienie. Chłopak westchnął i zaczął opowiadać:
- Micheal Evans. Uczeń tejże akademii. Znalazłem cię wraz z Tomasem, leżącą jak truposz koło boksu Rosabell. Otwarte złamanie kości ramiennej, mocno krwawiąca rana potyliczna… Ciesz się, że nie straciłaś wzroku – Micheal podniósł dłoń do góry i postukał się palcem wskazującym parę razy w potylicę – Od uderzenia w to miejsce łatwo o ślepotę.
Przełknęłam głośno ślinę, próbując udawać niewzruszoną. Czemu mi o tym mówi? Aby mnie przestraszyć?
- Tomas pobiegł po pielęgniarkę, a ja na prędko zatamowałem rany. Próbowałem cię ocucić, jednak dopiero po dłuższej chwili wróciłaś do żywych, by… znów zemdleć na widok krwi.
Słuchałam tego z oszołomieniem. Co mi się mogło przytrafić… Czyżby… I nagle, jak uderzenie młotem o kowadło, przypomniałam sobie. Nie wiem, czy to opowiadanie Micheal’a, a może ciągle odzywający się ból z tyłu głowy pozwolił mi sobie… przypomnieć.
- To.. chyba uczniowie…
Szatyn miał właśnie wychodzić, założył na ramię brązową torbę i zatrzymał się w pół-kroku.
- Co?
- Jakaś grupa osób… zaatakowała mnie…
Zmrużył oczy, przyglądając mi się uważniej. Czyżbym… dojrzała w nich… współczucie? Ów błysk czułości, zniknął równie szybko, co się pojawił.
- Muszę o tym powiadomić dyrekcję – odrzekł, po czym zaczął się zastanawiać, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Nim wyszedł, wyrzucił z siebie jeszcze parę słów.
- Trzymaj się. Tutaj nic ci nie grozi.
Pozostawiona sama sobie, pomimo strachu, jaki we mnie zagościł po słowach, które zapewne miały dodać mi otuchy, pogrążyłam się we śnie.
*************
- Hej, Marceline – czyjś wesoły krzyk rozległ się po korytarzu, Zaskoczona, odwróciłam się, aby ledwo co uskoczyć na bok przed wysokim blondynem, który z impetem zatrzymał się tuż przede mną.
- Tomas? – zapytałam niepewnie. Micheal, podczas paru odwiedzin w gabinecie pielęgniarki, zdążył mi trochę opowiedzieć o chłopaku, który także pomógł mnie uratować.
- Tak – wysapał, próbując złapać oddech po szaleńczym biegu – Mam coś dla ciebie.
Wyciągnął z torby bluzę, zmiętą i mocno pachnącą proszkiem do prania.
- Próbowałem sprać ten napis, ale się nie udało… - dodał, nieco przygnębiony. Odłożywszy na bok biografię Fritza Lang’a, ujęłam w dłonie moją granatową bluzę w niebieskie groszki i przyjrzałam się ogromnemu napisu ,,LESBA’’ na plechach. Litery były nieco sprane, jednak wciąż czytelne.
- Przepraszam…
- Przecież nie masz za co przepraszać – spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się blado – Dziękuję, że chciałeś się tego pozbyć.
- Coś jeszcze mam… - tym razem wyciągnął z czarnego zeszytu lekko pogniecioną kartkę pożółkłego papieru. Zaintrygowana, rozpostarłam papier, na którym narysowana byłam… ja. Cienkimi pociągnięciami ołówka, bez wyraźniejszych konturów, leżałam tuż obok ogromnej skały, nieprzytomna, w średniowiecznej sukni. A tuż koło mnie stał… Micheal, w płaszczu, z błyszczącym mieczem w dłoni, uniesionym wprost na grupę rozszalałych wieśniaków. Zaparło mi dech w piersiach. Sytuacja przedstawiona na rysunku… Wyglądała jak żywcem wyciągnięta z jakiejś baśni.
- Wiedziałem, że ci poprawi humor – chłopak ciepło się uśmiechnął, po czym dodał, ciszej – Nie mów, że to ode mnie. Wyrwałem ten rysunek z jego brudnopisu.
I żwawym korkiem ruszył w stronę jadalni. A ja stałam tak chwilę wpatrzona w rysunek, po czym schowałam go między kartkami książki, bluzę wyrzuciłam do stojącego obok śmietnika i, z delikatnym uśmiechem na twarzy, wróciłam do pokoju.
Jest to zadanie na 10 punktów, jednak napisałaś na tyle długie opowiadanie, że dostaniesz 20
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)