To było… w sierpniu tego roku, terenówka podskakiwała na nierównościach drogi, trzęsło mnie na wszystkie strony. Jechałam do wuja Andrewa, mieszkał w okolicach San Diego i miał małe gospodarstwo, w tym kilka koni. Kochałam tam przyjeżdżać, widoki mnie zachwycały, a jazda w stylu western była równie piękna jak klasyczna. Ale niestety było to dość daleko, za daleko, bym mogła tam jechać co roku, te kilka dni, które miałam tam spędzić były wyjątkiem. I oczywiście postanowiłam wykorzystać to jak najbardziej. Z zamyślenia wyrwał mnie ochrypły głos:
– Dotarliśmy, wysiadaj!
To był oczywiście wuj Andrew. Wysoki, silny mężczyzna, któremu już stuknęła czterdziestka, jak zawsze ubrany w kraciastą koszulę, skórzaną kamizelkę i stare, dżinsowe spodnie wyskoczył z Tracka. Po chwili zrobiłam to samo. Pobiegłam do rozpadającego się domku, w którym miałam zostać następne trzy dni. Szybko wypakowałam się i poszłam do stajni, także dość wiekowej.
– Mogę pojechać na przejażdżkę, prawda? – zapytałam wuja przed drzwiami.
– Tak, jasne, Ecleuro już na Ciebie czeka – odpowiedział wujek, po czym zawołał – Ale pamiętaj, masz wrócić przed…
Chrzanić to ostatnie, on dobrze wie, że nie lubię przystosowywać się do czyichś zasad i wrócę, kiedy będę chciała. Zresztą mnie już bardziej obchodziły konie, niż jego słowa. Ecleuro, zwany przeze mnie Eklerkiem, był siwym wierzchowcem rasy Quater Horse, i, jak wszystko tam, nie był już młody. Ale nadal można było na nim jeździć, oczywiście.
– Cześć, kochany, może się przejedziemy? – pocałowałam konia w chrapy, choć właściwie nie wiem, po co pytałam, przecież i tak odpowiedź byłaby twierdząca. Jako, że Eklerek był czysty, od razu zarzuciłam na jego grzbiet siodło i ubrałam ogłowie. Wskoczyłam na siwka i skierowałam na polną ścieżkę, prowadząca gdzieś w las. Ecleuro galopował, ja zachwycałam się widokami, gdyby wszystko byłoby tak piękne… właśnie, dlaczego wszystko nie jest takie piękne? Mogłabym dać prosto w policzek Anabeth, mojej znienawidzonej siostrze, bez obaw, że dostałabym ochrzan od kogokolwiek. Po chwili okazuje się, że jest jednak zupełnie odwrotnie. Mój słuch zarejestrował bardzo niepokojący odgłos – rozpaczliwe, wołające o pomoc rżenie konia. Nie mogłam tego zlekceważyć i zeskoczyłam z Eklerka, powiedziałam mu, żeby nigdzie się nie ruszał, był koniem kowboi, powinien rozumieć taką komendę, przynajmniej moja intuicja podpowiadała, że nic innego nie mogę zrobić. Pobiegłam w kierunku rżenia. Po chwili zobaczyłam okropny widok, ktoś katował… karego kuca islandzkiego, moją miłość. Nie wiem, jakim cudem się tu znalazł, chociaż słyszałam, że w Ameryce są coraz bardziej popularne, ten jednak nie wyglądał jak zwykły konik do oprowadzanek. Był typu sportowego, przez chwilę wyobraziłam sobie, że jest mój. Mogłabym wreszcie spróbować inochodu, od lat o tym marzę… Ale, o czym ja myślałam, przede mną zwierzę cierpi! Ktoś musiał pomylić kuca sportowego z rekreacyjnym, ten musiał być zbyt narowisty do takiego użytkowania, właściciel próbował go ujarzmić, co doprowadziło do takiej sytuacji. Nie mogłam już jednak dłużej czekać, cos we mnie wybuchło i krzyknęłam:
– Zostaw tego kuca!
To jedyne, co mogłam wykrztusić. Później jednak bardzo tego żałowałam. Właściciel, tęgi mężczyzna o piorunującym spojrzeniu otworzył usta, żeby cos powiedzieć, a kucyk, korzystając z chwili nieuwagi szarpnął za lonżę i popędził w kierunku bramy, którą ktoś nie zdążył domknąć. Pogalopował prosto na ulicę. Jeszcze daleko jechał rozpędzony tir. Kucyk próbował wspiąć na górkę tuż koło jezdni.
„Dalej malutki!” – kibicowałam mu w myślach, bo ani ruszyć, ani powiedzieć nic nie mogłam. Ale… islander zsunął się na drogę. Kolejny raz coś we mnie pękło, a czas zatrzymał się w miejscu. Biegłam z prędkością światła na drogę, nie zważając na to, że tir teoretycznie i praktycznie był szybszy. A ja, głupia brunetka, mimo wszystko próbowałam zdążyć przed nim, ryzykując życie. Mężczyzna coś za mną krzyczał, ale mnie to nie obchodziło. Pisk opon. Tir gwałtownie wyhamował, ja też. Tyle, że tir uderzył w karego konika, ja nie. Patrzyłam na to, krzyknęłam z całych sił „Nieee!” i ukryłam twarz w dłoniach, nie mogąc już tego wytrzymać. Kiedy ponownie otworzyłam oczy, zobaczyłam wielki samochód, a przed nim całego pokaleczonego kuca. Kierowca wysiadł i zaczął coś wołać, właściciel zresztą też, działo się o wiele więcej, niż można napisać. Ale mnie obchodził tylko jeden bodziec – ledwo żywe zwierzę na szosie. Uklękłam koło niego i położyłam jego łeb na moich kolanach.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze – pogładziłam kuca po chrapach. Wyciągnęłam telefon z kieszeni i zadzwoniłam do wuja:
– Wujku, koń wpadł pod samochód, dzwoń po najbliższego weterynarza. To nie Ecleuro, był katowany przez właściciela, to kuc islandzki, musisz go wykupić. Przyjedź tu jak najszybciej.
Wyłączyłam telefon i skierowałam wzrok na kucyka, widać było, że cierpiał.
– Dlaczego to zrobiłaś, przez Ciebie straciłem majątek! – dobiegł mnie glos właściciela islandera.
– Po pierwsze, katowałeś bezbronne zwierzę, bo chciałeś go przymusić do robienia czegoś, do czego nie był przeznaczony, a po drugie nic nie straciłeś, odkupię od Ciebie tego konia! – wybuchłam.
– to bez sensu, teraz już do niczego się nie nadaje, skoro nie umiał wykonywać tak prostych prac.
– To kuc typu sportowego, nie rekreacyjnego. Choćby już nigdy nikt miał nie dosiąść tego kuca, zostanę przy nim.
– On ledwo żyje, najprawdopodobniej nie przeżyje następnego dnia! – zawołał, ja już nie chciałam słuchać nikogo i niczego. Na szczęście z daleka widać już było samochód wujka, a za nim weterynarza.
***
Samochód podskakiwał na nierównościach drogi. Ja ledwo zdążyłam ochłonąć. Kucyk był już w klinice weterynaryjnej. Ecleuro wrócił do stajni i nic mu się nie stało. Gorzej było z kucem – ten był w bardzo złym stanie.
– I po co to zrobiłaś?
Cisza. Wujek kierował tracka prosto do gospodarstwa, ze względu na sytuację do domu miałam jechać już wieczoru tamtego dnia.
– Możemy podjechać do kliniki? Chcę jeszcze raz go zobaczyć – wuj bez słowa skręcił w boczną uliczkę.
Po chwili byliśmy na miejscu.
– Jak z kucem? – zapytałam weterynarza.
– Jest w złym stanie, ale będzie żył. Leży tam – pobiegłam we wskazanym przez mężczyznę kierunku. Weszłam do ciemnego pomieszczenia. Na środku leżał islander – cały w bandażach. Podeszłam do niego i usiadłam. Przez chwilę sama patrzyłam na przymrużone oczy konia. Później do sali wszedł wuj Andrew.
– Udało mi się kupić kuca. Będzie przebywał u mnie, spróbuję go nauczyć czegoś konkretnego. Mam kontakt z trenerem kuców islandzkich, może mi pomoże. Podobno w przeszłości nazywał się Höfði frá Snjallsteinshöfða, ale lepiej, żebyś Ty go nazwała.
Moje serce radośnie podskoczyło. Gdziekolwiek ten konik będzie, ja duchem będę z nim. Po chwili zamyślenia powiedziałam:
– Lucky… Bo miał szczęście
Dostałaś 40 pkt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)