czwartek, 3 listopada 2016

Od Renee C.D Edwarda

- Cześć - usłyszałam za plecami głos, przebijający się przez odgłosy stukania widelcami o śnieżnobiałe talerze. - Jeszcze chwila, a przestaniemy się tu mieścić. - bąknął Edward, zajmując miejsce przy stoliku, zaraz obok mnie. Przesunęłam się delikatnie w bok, aby wreszcie nie tykać się z chłopakiem ramieniem. 
- Hej - odpowiedziałam po chwili, za pewne, kiedy się odpowiedzi już nie spodziewał. Nieznacznie uniosłam kąciki swych ust do góry, aby w jakimkolwiek stopniu, rozpogodzić swój wyraz twarzy. Chyba mi wyszło, bo Edward również się uśmiechnął - chyba pierwszy raz w mym życiu, odwzajemnił tego typu gest! Tak, jest powód do dumy, zdecydowanie. Tym bardziej zdziwiło mnie to, w jakich wynikło to okolicznościach - czułam się jak żywy trup, o ironio, jeśli to określenie posiada jakikolwiek sens. Spać poszłam nad wyraz późno - praktycznie wraz ze wschodem słońca, kiedy słychać było pierwsze oznaki życia sąsiadów. Wtedy dopiero do mnie dotarło, że chyba jestem zmęczona, kiedy zasnęłam nad telefonem, trzymanym aż do przebudzenia w ręku.
Monotonne 'grzebanie' w śniadaniu przerywaliliśmy sobie rozmową, właściwie z nikąd nie wynikającą, ani do niczego niezobowiązującą. Po skończonym posiłku każde z nas ruszyło w swoje strony, wiedząc, że znając nasze "szczęście", prędzej czy później na siebie trafimy.

Przechadzając się przez stajnię, z zamiarem wyboru wierzchowca na jazdę, mój wzrok padł na Toskanię - pewnie z racji tego, że tłukła się o żłób najbardziej, przegłuszając całą resztę koni. Przeczekałam pod jej boksem, aż do momentu, w którym przeżuła ostatni kęs swego śniadania, po czym wkroczyłam do jej boksu z uwiązem i kantarem. 
O dziwo, nawet nie była bardzo usyfiona - jedynie kopyta pozostawiały sporo do życzenia, i rzeczywiście, to one rzucały się najbardziej w oczy. Kilka zaklejek na zadzie znikło po dwóch czy trzech przeciągnięciach zgrzebłem, więc tragedii zdecydowanie nie było. Kiedy Tośka stała odpicowana, tam, "gdzie powinna", zajęłam się w większym stopniu, aniżeli zazwyczaj, jej grzywą.
- Coś się stało? - odwróciłam się w stronę właścicielki, która podeszła do klaczy, poprawiając nieznacznie owijki, które kilka minut wcześniej jej założyłam. 
- Właściwie, to miałaś dzisiaj wsiąść na Jumpera. - uśmiechnęła się, zakładając na grzbiet kucynki siodło. Widząc moje uniesione brwi i mniej niż trochę zdziwiony wyraz twarzy, spieszyła z rozwianiem moich wątpliwości. - Przyda się ktoś do opieki, no i padło na Ciebie. 
Trochę rozgoryczona faktem, że zmarnowałam ciut czasu na nie tego konia, co powinnam, powlokłam się w stronę stajni. Myśl, że na Tośkę wsiądzie ktoś inny, a ja wejdę na jazdę dopiero za godzinę, dała o sobie znać. "Moja" grupa wyjechała w teren, podczas gdy ja brałam się za odnalezienie sprzętu Jumpera.
Plusem całej sytuacji było to, że poprzedni opiekunowie, nie mieli do niego żadnych zastrzeżeń. Imię go poniekąd zobowiązywało. Dodatkowo, od jakiegoś czasu rozglądałam się za rumakiem do opieki dla siebie, co znacznie poprawiło mój nadszarpnięty, dobry humor. 
- Cześć, przystojniaku. - wyszeptałam, wchodząc do uchylonego wcześniej boksu ogiera. I tym razem miałam ze sobą kantar wraz z uwiązem, jednak swój "powitalny pakiet" wzbogaciłam o pokrojoną marchewkę i kilka połówek jabłka. Kiedy przysmaki odbiły się echem w należącym do niego żłobie, dopiero wtedy zwrócił uwagę, że ktoś go zaszczycił swoją obecnością. Odwrócił się, aby móc patrzyć przenikliwe w moje oczy, rozszerzając w zadowoleniu chrapy. Nie długo jednak trwała wymiana spojrzeń, gdyż zajął się zapoznaniem z marchwią. Wtedy, błyskotliwie zauważyłam, że jest naprawdę wysoki. Jego kłąb był mniej więcej na wysokości czubka mojej głowy, więc co będzie, gdy zadrze do góry pychola? Wolałam na razie o tym nie myśleć, a zająć się bezpiecznym przywiązaniem go do krat. 

Szczęście coraz bardziej zaczęło się mnie trzymać. I on był czysty, nawet bardziej, niż miała to w zwyczaju chwilę wcześniej Toskania. 
Jumper był idealny pod każdym względem - nie przeszkadzało mu ciągłe podpinanie popręgu, zbyt długie przeciąganie uszu przez ogłowie, czy też kucanie przy zakładaniu przednich kaloszków i owijek. Jedyne co robił, to lubił dmuchać ciepłym powietrzem w moje puszczone luzem, włosy. Od czasu do czasu skubał szlufki od moich bryczesów, jednak kiedy tylko słyszał słowne upomnienie, szybko się poprawiał. Pozostawało się więc tylko modlić, że i na jeździe pójdzie nam równie gładko. 

Kiedy tylko zabrałam niezbędne dla siebie przedmioty (kask, rękawiczki, palcat i gumkę do włosów, etc.), zdecydowałam się na otwarty parkour, coby nie ograniczać się przynajmniej przestrzenią. Zanim ruszyliśmy żwawym, zdecydowanym stępem, zrobiliśmy kilka nieco wolniejszy kółek, podczas których podciągałam zarówno strzemiona, jak i popręg. Chwilę później dołączyliśmy spore, na pół szerokości placu koła. Podczas rozpoczęcia rozgrzewki w kłusie, zauważyłam, że ktoś zmierza w naszą stronę. Nie mógł to być nikt inny, jak Edward, prowadzący Werę w stronę środka piachu. Zanim jednak na nią wsiadł, poustawiał kilka przeszkód, na oko ciut mniej niż metrowych. Moje pytające spojrzenia odsyłał z kwitkiem, uciszając mnie ruchem ręki. 
- W końcu, teraz mieliśmy skakać mój parkour, pamiętasz? - uśmiechnął się, wymijając nas, już w kłusie. 

Edward?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)