niedziela, 4 marca 2018

Od Riley C.D Bellamy'ego

Koniec. Nie sądziłam, że to słowo kiedyś padnie, a nawet jeśli, to nie z moich ust. Dziwne. Przecież kryje się za nim tyle wspomnień... Dlaczego to powiedziałam? Gdzie się wtedy podziały moje uczucia? Na to pytanie nie znałam odpowiedzi, ale wiedziałam jedno - Bell już mnie nie chce. Czemu wcześniej tego nie widziałam? Może nie byłam dość "dobra", godna jego uwagi? Nie ma potrzeby tłumaczenia, dlaczego tak się stało, bo sprawa zdaje się oczywista. Wiem, że Lexy to dziewczyna atrakcyjniejsza ode mnie, ale nie jestem w stanie pojąć, czemu człowiek, którego tak dobrze znam (a może i nie?), tak sobie "przeskoczył z kwiatka na kwiatek". On taki nie jest. Nie wierzę w to. Ale to już nie ma dużego znaczenia. Najwyraźniej charakter to nie wszystko, a ja myliłam się co do Bellamy'ego, sądząc, że kocha mnie taką, jaka jestem. Ja go kochałam... Ba! Nadal go kocham. Szkoda tylko, że bez wzajemności.
***
Następny dzień zaczął się... Aj, po co ja sobie w ogóle strzępię bez potrzeby język? Robiłam wszystko, byleby nie myśleć o tym, co zaszło. O tym, jak potwornie chciało mi się ryczeć, gdy przypominałam sobie o tych wszystkich pięknych chwilach, być może najpiękniejszych w moim życiu; spędzonych z Bellamy. Czułam pustkę, zupełną pustkę, jakby mroczny dementor wyssał ze mnie radość. Miłość... Czymże ona jest? Miesza ci w głowie, sprawia, że przestajesz myśleć racjonalnie, jesteś gotów poświęcić się całkowicie drugiej osobie i... Koniec końców masz ochotę zakończyć życie.
***
Zaraz po obiedzie, udałam się do biblioteki. W sumie to równie dobrze mogłabym podjechać do księgarni w Porec, bądź zamówić ową lekturę przez internet, ale szczerze powiedziawszy, szkoda mi było czasu i pieniędzy na książkę, którą prawdopodobnie przeczytam tylko jeden raz. Na szczęście nie było większego problemu z jej wypożyczeniem i już kilka minut później rozsiadłam się wygodnie na krzesełku w kącie koło okna.
Ku memu zdumieniu, przewracając kartkę, zobaczyłam, że strona, która teoretycznie powinna zostać oznaczona numerkiem 48, okazała się numerem 52.
- No super... - przygryzłam wargę i z irytacją odłożyłam wybrakowane czytadło na półkę, po czym zaczęłam szperać wśród książek, w poszukiwaniu innego egzemplarza. Oczywiście, jak się później okazało, ten był jedyny. Cudownie. To sobie poczytałam. Stwierdziłam, że jednak wezmę tę książkę. Może te raptem cztery strony nie robią w tym wypadku dużej różnicy? Tia, na pewno, dla kogoś, kto jest w stanie sobie tak po prostu wymyślić na poczekaniu rzekomy ciąg dalszy historii. No nic, mówi się trudno. W najgorszym wypadku jeszcze wieczorem pogrzebię w internecie, żeby się dowiedzieć, co mniej więcej mogło się wydarzyć na tych wyrwanych stronach.
Podczas powrotu do akademika humor mi się pogorszył. Poszłam do pokoju, rzuciłam plecak na bok, a sama padłam z płaczem na łóżko. Nie mogłam, po prostu nie mogłam tak dalej. Nie chciałam już niczego. Nilay sfrunął z szafy i wylądował tuż obok mnie.
- Widzisz, jak to jest Nili?... - otarłam łzy, pociągając nosem - Nic nie trwa wiecznie... Dlaczego myślałam, że jest inaczej?... Dlaczego wciąż za nim tak bardzo tęsknię?...
Po dłuższej chwili pupil pofrunął na blat, gdzie stały plastikowe pojemniczki z karmówką.
- No jasne... Wybacz, przez to wszystko zapomniałam o twoim obiedzie... - westchnęłam i zwlokłam się z łóżka, aby następnie wyciągnąć z pojemnika kilka larw drewnojadów.
Ptak pochłonął insekty ze smakiem. Dobrze, że przynajmniej jemu dopisuje dziś humor.
- Chodź, idziemy na spacer. - mruknęłam, wkładając buty.
Nałożywszy kurtkę, przywołałam zwierzaka do siebie, przy okazji biorąc z blatu częściowo zużytą paczkę z larwami. Gdy wyszliśmy z budynku akademika, część drogi przez las, pozwoliłam krukowi swobodnie się wylatać. Jakiś czas później dotarliśmy nad jezioro. Spojrzałam na zamarzniętą, gładką taflę wody. Do oczu napłynęły mi łzy. Byliśmy tu, jeszcze niedawno. Robiliśmy tu zdjęcia i spotkaliśmy... Watahę wilków. Kurde, pewnie to głupio zabrzmi, ale czułam, jakby się to stało wczoraj... Odgoniłam od siebie myśli i widząc pupila lecącego w moją stronę, sięgnęłam do kieszeni po parę larw, które cisnęłam daleko przed siebie, wydając komendę "Aport!". Nilay dobrze ją znał i dzięki naszym częstym ćwiczeniom, łapanie pokarmu w powietrzu miał opracowane do perfekcji. Jak widać, owa zabawa sprawiała mu sporo radości. Wraz z nadchodzącym wieczorem, temperatura zaczęła znacząco się obniżać, toteż uznałam, że najwyższa pora wracać. Po raz ostatni odwróciłam wzrok na jezioro i westchnąwszy ciężko, wolnym krokiem skierowałam się na leśną ścieżkę.
***
Wszedłszy do środka u progu drzwi pokoju Bellamy'ego zobaczyłam... Lexy! Zacisnęłam zęby ze łzami w oczach, wbijając paznokcie w materiał kurtki. Szkoda, że spiłowałam paznokcie. Miałam ochotę zadusić ją żywcem, pokroić na maleńkie kawałeczki, wrzucić na rozgrzaną patelnię i pokropić sokiem z cytryny (ta, jasne. Miałam ochotę zrobić znacznie więcej, ale żadna z tych opcji, niestety nie wchodziła w tej sytuacji w grę). O, ironio losu! Za jakie grzechy ja muszę znów oglądać tę sz**tę? Nie miałam pojęcia, co mam robić. W głowie zapanował zupełny mętlik, ale jednego byłam pewna - nie pozwolę jej tam wejść, choćbym miała ją znokautować tu i teraz, co zresztą chciałam zrobić, jeszcze będąc na ringu, ale zabrakło mi wtedy odwagi. Teraz już się nie cofnę. Słyszałam kroki, najpewniej mój... "Ekhem" (aż mnie w gardle ściska) chłopak zbliżał się w stronę drzwi. Nie było czasu na żadne przepychanki, które pewnie i tak skończyłyby się dla mnie marnie (no sorry, Lexy porównywalnie ze mną, to delikatnie mówiąc "duży kaliber"). W ułamku sekundy sięgnęłam do kieszeni.
- NILAY, APORT! - wykrzyknęłam, cisnąwszy garść robaków, celując prosto w piękniutką twarzyczkę rywalki.
Pupil momentalnie poderwał się do lotu, w jednej chwili chwytając pazurami włosy dziewczyny, która darła się niemiłosiernie i, prawdę mówiąc, nie wiem, co bardziej ją przeraziło, wściekły kruk (nie no, tak szczerze do wściekły nie był, najwyżej głodny), czy drewnojady, które najpewniej znalazły się teraz pod jej ubraniem, bo podskakiwała w miejscu niczym pinczer sąsiadów. Piękny widok. I pomyśleć, że początkowo miałam zamiar jej załadować cios w oko lub użyć mojego kochanego, jedynego w swoim rodzaju i będącego ze mną zawsze i wszędzie klucza francuskiego. Cóż, też dobre, ale zdecydowanie mniej widowiskowe. Ta, naciesz swe oczy, Riley. Nie często masz okazje oglądać takie występy. Biedne Naomi, Esmeralda i Adeline ledwo zdążyły ogarnąć co się dzieje, już schowały się z powrotem do pokoju. Podobnie postąpili Will i Oriane. O dziwo, nawet pani Rose, która rzekomo powinna jak zawsze przechadzać się o tej porze korytarzami akademii, wyjątkowo nie pojawiła się w pobliżu. Najwyraźniej nikt nie miał dość odwagi, żeby się w to wtrącać (w sumie to wcale się nie dziwię. Nie co dzień widzi się seksowne blondynki obrzucane larwami i atakowane przez ptaki). W pewnej chwili dziewczyna wybiegła z krzykiem z pomieszczenia, przy okazji zrzucając z siebie pozostałe insekty. Trzasnęła drzwiami na odchodne, a kruk zrezygnowany zawrócił, by po chwili usadowić się wygodnie na mym ramieniu.
- Dobra robota... - pogmerałam pupila po główce z triumfalnym uśmiechem i czym prędzej skierowałam się do swojego pokoju.
Coś czuję, że lada moment może się tutaj pojawić ktoś z kadry. Tak czy siak, pewnie dostanę opiernicz, ale z czystym sumieniem przyznaję, iż widok uciekającej Lexy był tego wart. Nim jednak zdążyłam dojść do drzwi, usłyszałam czyjeś kroki za swoimi plecami. Nilay zatrzepotał skrzydłami zadowolony, reagował tak tylko na dwie osoby, a były nimi ja i...
- Blake! - warknęłam wściekle, odrywając dłoń od klamki - Zostaw mnie i biegnij za swoją lalunią! Chyba potrzebuje teraz twojej pomocy. - nie dając mu dojść do słowa, trzasnęłam drzwiami.
***
Kolejny dzień. Ku memu zaskoczeniu był trochę lepszy od poprzedniego. Praktycznie cały poranek spędziłam na oglądaniu jakichś głupawych filmików na YouTube. W międzyczasie zajrzałam też do Meli.
- Cześć, kochana... - poklepałam aksamitną, czarną szyjkę klaczy, po czym zabrałam się za czyszczenie jej sierści.
W miarę szybko uporałam się z oporządzeniem klaczy. Siedzenie w stajni nie miało teraz żadnego sensu, zwłaszcza że trening miałam dopiero późnym popołudniem. Wróciłam więc do siebie. Rozsiadłszy się w fotelu, sięgnęłam po kubek herbaty i zajęłam się czytaniem wypożyczonej książki. Właściwie to i tak nie potrafiłam się za bardzo skoncentrować na tym, co się tam dzieje, bo miałam teraz w głowie coś zupełnie innego, aczkolwiek starałam się zająć umysł czymś innym, niż Bellamy całujący się z Lexy. Aż mi ciary przeszły po plecach. Co za paskudna scena. Gdybym mogła, to wymazałabym ją gumką jak nieudany szkic na kartce. Z rozmyślań wyrwała mnie melodyjka dochodząca z telefonu.
- Tak? - przyłożyłam urządzenie do ucha.
- Czy rozmawiam z Riley Black? - z samsunga odezwał się niski, męski głos, który brzmiał niepokojąco znajomo.
- T-tak... A kto pyta?
- Anthony. Anthony Brooks.
- An... Anthony? To ty?! - wykrzyknęłam z niedowierzaniem - Wow! Nie no, zaskoczyłeś mnie. Kiedy myśmy się ostatnio widzieli?...
- Trzy lata temu, no, może ze cztery... - roześmiał się - Sorry, że do ciebie dzwonię tak nagle, ale mam ważną sprawę...
- To znaczy?
- Chodzi o moich rodziców. Pamiętasz, jak ci wspominałem, że starzy mają krewnych w Chorwacji?
- Yhmm...
- No to niespodzianka, bo przyjeżdżam razem z nimi na kilka dni do... Porec! - oznajmił z entuzjazmem.
- Żartujesz?! - znów podniosłam głos, zrywając się na równe nogi - Kiedy będziesz?
- Właściwie to już jestem. Przyjechaliśmy kilka godzin temu. - odparł zadowolony, po czym zaproponował, żebyśmy się spotkali.
***
W ciągu godziny znalazłam się w mieście. Spotkaliśmy się w pobliskiej kawiarni.
- No to teraz się tłumacz. Dlaczego tak długo się nie odzywałeś, hę? - posłałam przyjacielowi chytry uśmieszek.
- Wiesz jak to jest, szkoła, teraz praca... Za dużo naraz. - westchnął, biorąc kolejny łyk gorącego napoju - A jak u ciebie? Słyszałem od twojej babci, że zamierzasz zostać w Magic Horse na dłużej...
- Możliwe... - burknęłam niezbyt uprzejmie i szybko zmieniłam temat - A... Jamie przyjechał z wami?
- Tak... - chłopak uśmiechnął się - Mieliśmy się spotkać właśnie tutaj, ale znając go, pewnie trochę się spóźni... Chcesz iść na spacer? Niedaleko jest całkiem ładny park.
Skinęłam głową i szybko dopiłam kawę. Dotarłszy do parku, usiedliśmy na pobliskiej ławce.
- Riley... Przepraszam, że o to pytam, ale wydaje mi się, że coś cię gryzie... - stwierdził Anthony, kładąc dłoń na mym ramieniu.
Spojrzałam na niego zmieszana.
- Tak... Gryzie to nawet mało powiedziane... - wyszeptałam i objęłam przyjaciela.
Opowiedziałam mu o wszystkim od samego początku. Nagle usłyszałam tuż za nami znajomy głos.
- Bell?! - otworzyłam szerzej oczy, gdy brunet chwycił chłopaka za kaptur bluzy, siłą odciągnął ode mnie, po czym przygwoździł do drzewa. Był wściekły, oj i to bardzo.
- Bellamy! - wrzasnęłam, stając między nimi - Śledziłeś mnie?! - spiorunowałam go wzrokiem.
- Ty... Oskarżasz mnie, a sama... - ciemnooki zacisnął zęby.
- Hej! Co się tutaj dzieje? - wszyscy spojrzeliśmy zaskoczeni na rudowłosego chłopaka, biegnącego chodnikiem w naszą stronę.
- Cześć, Riley. - przywitał się jakby nigdy nic Jamie.
- Cześć, Jamie... - westchnęłam ciężko.
Oczywiście wszyscy musieliśmy się tutaj znaleźć dokładnie w tym samym czasie. A może... A może to i dobrze?
- Jak mogłaś?! - zaczął się znowu awanturować Bellamy, ale w porę go powstrzymałam.
- Możemy porozmawiać jak normalni ludzie? - chwyciłam go za rękę i pociągnęłam za sobą. Odeszliśmy kilka kroków dalej.
- Możesz mi wytłumaczyć, co się tutaj dzieje? - nadal wyglądał na wściekłego.
- Co się dzieje? Mogłabym ci zadać to samo pytanie. Najpierw zdradzasz mnie z jakąś napakowaną barbie, potem zaczynasz mnie śledzić...
- Nie zdradziłem i nie śledzę! - znowu mi przerwał.
- Dasz mi dokończyć? - skrzyżowałam ramiona na piersiach, patrząc na bruneta spode łba.
Ciemnowłosy zamilkł z grymasem na twarzy.
- Po pierwsze, przestań za mną chodzić. Po drugie bądź łaskaw nie straszyć więcej moich przyjaciół i po trze...
- Przyjaciół? - obruszył się - Ta, jasne. Widziałem, jak cię czule obejmował ten twój "przyjaciel".
- Dobrze, skoro nie dajesz mi nawet dojść do słowa, to chociaż się obejrzyj... - zerknęłam kątem oka na stojących kilka metrów dalej Anthony'ego i Jamiego, którzy wyglądali na trochę zdezorientowanych.
- Ten szatyn nazywa się Anthony, a ten rudy to Jamie. Znam Anthony'ego go od wielu lat...
- Aha, i właśnie dlatego zdecydowałaś się z nim spotkać. Super.
- Ty chyba naprawdę nie pojmujesz prostych aluzji. - przewróciwszy oczyma, zmarszczyłam brwi, spoglądając na bruneta z politowaniem - Nie szukam tak, jak ci się pewnie wydaje "nowego chłopaka", a nawet jeśli, to nie zamierzam rozbijać komuś związku, tylko dlatego, że mnie zdradziłeś. Anthony to tylko mój przyjaciel. Ma chłopaka i raczej nie jest mną zainteresowany.
Korzystając z tego, że Bell w końcu zamilkł, przeprosiłam przyjaciół, którzy bez zbędnych komentarzy oddalili się w swoją stronę, zaś ja i Bellamy zostaliśmy zupełnie sami.

Bellamy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)