niedziela, 27 listopada 2016

Arthur!


Imię: Arthur
Nazwisko: Shurley
Wiek: 25 lat
Płeć: Chłopak
Nr pokoju: 23
Rodzina:
Lisa Cuddy – matka
Chuck Shurley – ojciec
Amara Shurley – ciocia
Michael „Misiek” Shurley – starszy brat
Gabriel Shurley – starszy brat
Charakter: Arthur jest jak termos – wszystkie ciepłe uczucia trzyma w środku. Ludzie postrzegają go różnie, zazwyczaj niezbyt pochlebnie i niezbyt prawdziwie. Zimny drań – jedno z najostrzejszych określeń i jedno z najtrafniejszych. Jest pod pewnymi względami bardzo bezwzględny, może się wydawać, że pozbawiony wszelakich uczuć. Usilnie stara się na takiego wyglądać. Niezbyt interesuje go czy jest lubiany czy nie, zupełnie nieistotne. Równie nieistotne jest czy jego opinia cię urazi czy nie. To nie tak, że nie chcę mieć przyjaciół, wręcz przeciwnie, marzy o nich, po prostu zdobycie takowych jest trudne i pracochłonne.
Sztywny – dla wielu jest to jednoznaczne z brakiem poczucia humoru. Arthur ma go całą masę, tylko nie jest do końca zrozumiałe przez wszystkich. Śmieszy go niewielka ilość rzeczy, jeśli akurat uda ci się na jedną z nich trafić to wierz, że usłyszysz głośny, średnio przyjemny dla ucha śmiech, który Arthut zapewne będzie próbował powstrzymać. Nie lubi łamania zasad, po coś je wymyślono. Wie, że nie wszystkie są słuszne, wiele z nich mu się nie podoba. Mimo wszystko pilnuje wszystkich, wybieranie z którymi się zgadza, a z którymi nie, zamieszałoby w sytuacji zupełnie niepotrzebnie. Owszem, to donosiciel. Jeśli twoje zachowanie mu się nie spodoba – zakapuje cię. Proste.
Niemiły – to kłamstwo, nie jest niemiły, po prostu nie jest miły. Nie chce nikogo specjalnie urazić, bo i po co. Zwyczajnie mówi prawdę, niezależnie czy ona cię zrani czy też nie. Nie stara się nikomu specjalnie dogodzić swoimi słowami – inni są w tym lepsi. Prawienie komplementów czy pochwał zawsze wychodzi mu bardzo niezręcznie, dlatego zaprzestał to robić. Równie duży problem jest z mówieniem o uczuciach. Nie ma słów by dokładnie określić nawet te najprostsze, a Arthur nienawidzi niedopowiedzeń. Prowadzą one do nieporozumień, a te z kolei do konfliktów. Ich zresztą też nie znosi. Jego dość nieliczne dłuższe kontakty z innymi ludźmi stara się prowadzić tak, by do takowych nie dopuścić.
Nie rysuje nam się zbyt przyjemny obraz, prawda? No cóż, Arthur nie jest przyjemnym człowiekiem, to powyższych cech można dodać jeszcze cynizm i potrzebę wytykania najmniejszych błędów. Mówiliśmy jednak o termosie, prawda? Cieplejsze uczucia u niego istnieją, można je zauważyć jedynie w kontaktach z braćmi i końmi. Z tymi pierwszymi jest bardzo zżyty i pozwala sobie nieco opuścić gardę, podokuczać sobie, pouśmiechać się. Konie wywołują u niego olbrzymie pokłady czułości, jeszcze większe cierpliwości, której nawet w innych sytuacjach mu nie brak, ale także coś innego. To przypomnienie czasów, gdy był świetny, niezbyt miłe przypomnienie. Jednak jeśli chcesz zobaczyć prawdziwego Arthura, który nie broni się przed ludźmi, ale wciąż jest upartym, spokojnym i chłodnym draniem z nieco łagodniejszym obliczem, przyjrzyj mu się podczas jazdy, gdy będzie sam.
Aparycja: Arthur jest mężczyzną przeciętnego wzrostu, o niezwykle wychudłej sylwetce. Jest to spowodowane całymi miesiącami życia w stanie wegetacji, które zapewniły mu olbrzymi zrzut wagi. To prawdopodobnie jeden z najbardziej szykownie ubranych mężczyzn jakich poznasz. Jeżeli uda ci się go spotkać poza stajnią najprawdopodobniej będzie ubrany w marynarkę, niezależnie od temperatury. Samo jeździectwo wymogło na nim porzucenie ich na czas pracy w stajni i treningów, więc próbuje to sobie wynagrodzić nosząc je wszędzie indziej. Włosy zawsze krótko ścięte, nie licząc pewnego krótkiego okresu z czasów nastoletnich, gdy zapuścił je nieco. Czy jest przystojny? No cóż, kwestia zależna od osoby.
Ulubiony koń: Severus
Własny koń: -
Poziom jeździectwa: Średnio-zaawansowany, chociaż kiedyś był znacznie lepszy.
Partner: -
Historia: Można dosłownie powiedzieć, że urodził się w siodle, ale od początku. Jego matka, Lisa Cuddy, była jedną z najlepszych zawodniczek młodego pokolenia. Ścigała się jak nikt, mając swój własny, niepowtarzalny styl. Jej kariera zdecydowanie zwolniła w wieku dwudziestu siedmiu lat, gdy poznała Chucka Shurleya. Mężczyzna drobny, niepozorny, pisarz tanich książek fantasy, które nigdy nie trafiały na listy bestsellerów. Spotkali się zupełnie przypadkiem na przystanku. Lisa w odruchu dobrego serca postanowiła podwieźć przemoczonego nieznajomego. On odwdzięczył się zaproszeniem na kawę i tak też się wszystko zaczęło. Spotykali się regularnie co drugi piątek i powoli oboje zaczęli się co raz bardziej angażować. Lisie zdarzało się przesuwać treningi, by tylko zdążyć dojechać do restauracji „Lecter&Graham” na czas. Chuck przestał ubierać się w swoje stare, znoszone flanele, zamieniając je na starannie wyprasowane koszule, a czasem też krawaty. I jak to zwykle bywa, pewnego dnia wypili odrobinę za dużo, spotkanie odrobinę się przedłużyło, a dom, dokładniej sypialnia Cuddy, spokojnie pomieściła dwie osoby. Następnego dnia o poranku zrobiło się trochę niezręcznie, chociaż to i tak nic przy sytuacji, która wydarzyła się kilka tygodni później. Lisa wpadła do domu Chucka, którego adres udało jej się w końcu zdobyć, a drzwi otworzył jej siedmioletni chłopiec. Nie, nie było żadnej pani Shurley, ale za to znalazły się dwa małe shurleyątka: wspomniany wcześniej siedmioletni Misiek i czteroletni Gabriel, a dołączyć miała do nich też pewna bezimienna jeszcze osóbka. Owszem, Lisa była w ciąży i był tylko jeden kandydat na ojca. Mimo początkowych problemów oboje stwierdzili, że nie ma wyboru i wychowają malucha wspólnie. Niestety, plany mają to do siebie, że nie wychodzą. Kobieta starała się jak najdłużej utrzymać w sporcie, ale w końcu musiała odpuścić i skupić się na ciąży, która łagodnie rzecz ujmując nie była prosta. Podczas porodu nastąpiły komplikacje, które zabrały ją z tego świata i zrobiły z małego chłopca pół sierotę. A Chuck miał kolejnego syna do wychowania, Arthura.
Malec dorastał w nieco niepełnej, ale wspanialej rodzinie. Ojciec miał wiele kobiet, ale żadna nie zagościła w ich życiu na tyle długo by nazywać je chociażby ciociami. Jedyną kobietą, która została u nich na dłużej była siostra ojca – Amara. Była jedyną namiastką matki na jaką mogli liczyć. Chuck miał już podwójne doświadczenie w wychowywaniu chłopców, ale obecność dodatkowego nie pomogła ich słabej sytuacji finansowej. Jako pisarz nie mógł liczyć na stałe i wysokie zarobki, które były uzależnione od poczytności jego średniej jakości książek, a zainteresowanie nimi powoli malało. Mieszkali w niewielkim, jednopiętrowym domku na przedmieściach, który wiecznie wyglądał jakby przeszło przez niego tornado, ciocia Amara już dawno przestała próbować tam sprząta i tylko raz na jakiś czas uzupełniała im lodówkę o produkty nieco mniej podstawowe od chleba i jajek. I mimo tego opisu Chuck był dobrym ojcem, starał się przynajmniej i próbował, ciągle próbował być jeszcze lepszym, może tylko czasami wypił o kieliszeczek za dużo.
Misiek starał się być najlepszym starszym bratem i dobrze mu to wychodziło. Chronił Arthura i Gabriela przed wszystkim: gniewem ojca za zniszczony wazon, silniejszymi dzieciakami w szkole, nauczycielami denerwującymi się za oceny. Sam zawsze był popularnym dzieciakiem, dziewczyny go kochały, chłopaki chcieli się z nim przyjaźnić, a dyrektor nigdy nie gościł go w swoim gabinecie. To było jednocześnie wspaniałe, bo w każdej sytuacji mogli się do niego zwrócić, Misiek zawsze zaradzi. Niestety nikt nie był w stanie dosięgnąć do jego poziomu i być równie doskonałym synem czy uczniem. Z Gabrielem było inaczej. Mimo czteroletniej różnicy wieku wciąż potrafił zachowywać się jak małe dziecko. Razem z Arthurem tworzyli prawdziwe dynamiczne duo, gdziekolwiek się nie pojawili to zwiastowało kłopoty. Arthur był nieco spokojniejszy, ale bardziej uparty w swoich głupich pomysłach. I jakoś tak im szło. „Gabe i Arti” jak to skracano ich imiona, wariowali. Amara i Chuck udawali odpowiedzialnych rodziców, tylko jedno z nich nie było odpowiedzialne, a drugie nie było rodzicem. Misiek uspokajał całą atmosferę.
Arthur oczywiście zdawał sobie sprawę z zawodu swojej zmarłej matki, ale jakoś nigdy nie wydawało mu się to istotne. Konie owszem nieco go fascynowały, ale dokładnie tak samo jak psy, koty czy niedźwiedzie. Swoją przyszłość na początku wiązał z byciem strażakiem, potem z medycyną. Trwało to do dwunastego roku życia, gdy Gabriel powiedział „Słuchaj, jak się wsiada na konia?”. Jego kolejna dziewczyna była zafascynowana jeździectwem, więc Gabe postanowił się jej przypodobać zapisując na lekcje jazdy konnej. Niestety sprawa nie była taka prosta. Wszystko kosztowało, więc musieli znaleźć jak najtańszą szkołę, jednak to też nie było wystarczające. Jako dobry brat Arthur postanowił dopomóc bratu w podbojach miłosnych i razem złożyli kieszonkowe, by Gabriel mógł co tydzień chodzić i próbować swoich sił w utrzymywaniu się w siodle. Pewnej pamiętnej soboty rozchorował się, żeby nie stracić pieniędzy Arthur postanowił pójść za niego. Nie miał żadnych oczekiwań, myślał, że chwile sobie postępuje i pójdzie. Jednak…. No właśnie jednak. Nie było fajerwerków, czy nagłego uczucia spełnienia, ale spodobało mu się. To było coś innego, nowego. To dziwaczne poczucie zaufania jakim musiał obdarzyć czworonożna istotę, zadziwiająca przyjemność z każdej czynności, którą zrobi dobrze i pierwsze kroki bez lonży. Umowa się zmieniła i teraz co trzy tygodnie Arthur udawał się na lekcje. Po jakimś czasie zmieniło się to na dwie lekcje w miesiącu, potem trzy, aż w końcu sytuacja całkowicie się zmieniła i Gabriel pomagał fundować pasje brata, podczas gdy sam zajął się czymś zdecydowanie tańszym – kucharstwem.
Z biegiem lat stawał się co raz lepszy i lepszy, aż w końcu ktoś zasugerował, by związał swoją przyszłość z jeździectwem. To było szaleństwo, kompletne szaleństwo. Nie powinien, musiał myśleć o rodzinie, o ojcu, ciotce, kiedyś przestana być w stanie się utrzymywać i razem z braćmi będą musieli ich utrzymywać. Jazda konna nie była pewną pracą, musiałby być naprawdę dobry by zarobić. Naprawdę, nie powinien, nie powinien. Nie ważne jak bardzo kochał to uczucie kiedy koń przeskakiwał nad przeszkodą, jak uwielbiał zapach stajni, jak spokojnie się czuł ze szczotką w dłoni lub siedząc w siodle. Miał już osiemnaście lat, jako jedyny wciąż mieszkał w rodzinnym domu na utrzymaniu ojca. Bez Gabriela u boku ilość bezsensownych pomysłów uległa zmniejszeniu i teraz starał się być w miarę odpowiedzialnym człowiekiem. Tak bardzo chciał nim być…. ale dzień przed złożeniem papierów na medycynę podjął decyzje, podarł je i spalił. Następnego dnia z samego rana stawił się na treningu.
I rzeczywiście życie zdawało się go lubić. Żeby móc trenować w lepszej stajni zatrudniał się w każdej możliwej pracy, od opiekuna do dzieci, przez kelnera, do pracownika fizycznego – to akurat szło mu najgorzej. Jednak w pewnym momencie przestało to być już potrzebne. Stał się dobry, autentycznie dobry w WKKW i mógł sobie pozwolić na własnego konia – przepiękna młoda klacz o imieniu Ariadne. I wszystko wydawało się wspaniałe. Powoli piął się ku górze, wygrywając co raz to ważniejsze konkursy, jego nazwisko stawało się znane w kręgach jeździeckich.
A potem skoczył. Dokładniej Ariadne skoczyła. Arthur oglądał wiele relacji z tamtego dnia. Jego klacz była świetna w ujeżdżaniu. Piękna, harmonijna sylwetka i całkowite posłuszeństwo człowiekowi – po prostu poezja. Skoki też nie sprawiały jej problemu, umiała to robić, oboje umieli. Wtedy jednak nie wyszło. Za szybko dał jej sygnał, a może to ona za nisko podniosła nogi… ważne jest to, że Arthur skończył z urazem mózgu, dwoma złamanymi żebrami i nogą w dwóch miejscach. Stracił przytomność i nie odzyskał jej przez następne dwadzieścia cztery godziny, więc Misiek był zmuszony podjąć decyzje co zrobić z klaczą. Ariadne złamała kończynę. Trudno powiedzieć czy miała szanse wyzdrowieć, nawet jeśli to były bardzo niewielkie. Kiedy Arthur obudził się w szpitalu na krześle spał Gabriel, ojciec i ciotka rozmawiali ze sobą na korytarzu. Jedynie Miśka nie było, to go zaniepokoiło. Brat nie zostawiłby go, nie ważne czy by się waliło czy paliło. Kiedy w końcu przyszedł nie był w stanie spojrzeć mu w oczy, tylko pod nosem powiedział „Musiałem to zrobić” i już. Wystarczyło, wiedział o co chodzi.
Po skończonej rehabilitacji nie wsiadł na konia, nawet do żadnego nie podszedł. Nie mógł. Trwał w stanie wegetacji, każde z tych zwierząt przypominało mu Ariadne. Zabił ją, nawet jeśli nieudany skok nie był jego winą, to gdyby wybrał innego konia, gdyby nie pojechał na te jedne zawody. Poczucie winy było przygniatające, ale wszystko pogorszyła śmierć ojca. Chuck Shurley zmarł w wypadku samochodowym, jadąc z supermarketu do domu. Nie pamiętał co się działo po pogrzebie. Samą uroczystość pamiętał świetnie. Świeciło paskudne słońce, które nie pasowało do całej atmosfery i wydawało się kpić z całej żałoby. Później życie zmieniło się w jedną, niekończącą się czarną plamę samotnej egzystencji. Wszechświat stał się miejscem przerażającym i pustym, mimo bliskich, którzy starali się być obok. Nie udało im się jednak wybić dziury w ścianie odgradzającym go od życia. Trwał tam przez dni, tygodnie, miesiące, nie opuszczając ani na chwilę. To go powoli zabijało, czuł jak każda komórka naszego ciała powoli traciła chociażby najmniejszą odrobinę chęci do istnienia. Zmarłby tam cicho, niezauważalnie w fotelu, gdyby nie Gabriel. Pewnego dnia po prostu wpadł do domu Arthura ze swoją energią i ciastkami. Wyciągnął go na zewnątrz, na słońce, widziane po raz pierwszy od miesięcy nie przez szyby, a potem dosłownie wrzucił do samochodu razem z torbą, wypełnioną niezbędnymi rzeczami i zawiózł do swojego domu w Miami. Został poinformowany, że tak dalej być nie może i od następnego tygodnia ma zapewnione miejsce w Akademii Jeździeckiej. Miał teoretycznie możliwość się nie zgodzić, mógł wrócić do domu i swojej ciemnej ściany. Jednak nie zrobił tego, ten jeden raz całkowicie uległ woli Gabriela i siedem dni później wylądował tutaj, z torbą podróżną, wypełnioną już nieco staranniej, psem i nadzieją, że może będzie lepiej.
Inne:
- Jego ulubionym kolorem jest czarny. Bez komentarza.
- Ma ze sobą jedno rodzinne zdjęcie: razem z braćmi, ojcem i ciocią byli w wesołym miasteczku. Chwile wcześniej Misiek wygrał na strzelance dwa, nomen omen, misie. Gabriel trzymał swojego wielkiego, brązowego w ramionach, a Arthur oddał pana Crocketta tacie, którego trzymał za rękę. To jedyne zdjęcie ojca jakie ze sobą zabrał.
- Przywiózł ze sobą misia – Pana Crocketta – nie istotne, że pluszak ma dwadzieścia lat.
- Pija kawę litrami.
- Niemalże codziennie rozmawia ze swoimi braćmi.
- Nie ma prawa jazdy, ale umie prowadzić samochód.
- Nieźle gra w pokera.
- Zawsze chciał odwiedzić Meksyk.
- Płaczę na „Czarnym Księciu”
- Umie grać na pianinie.
- Ma lęk wysokości.
Kontakt: julkaczaps

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)