niedziela, 27 listopada 2016

Od Arthura do Cavana

Budynki Akademii rysowały się już na horyzoncie, a Arthur był co raz mniej przekonany do swojej decyzji. Co go podkusiło by się zgodzić? Jeździectwo wydawała mu się już przeszłością, której nie powinien ruszać, a tu proszę – ma zamiar uczęszczać na jazdy sześć dni w tygodniu. Gabriel zdawał się nie zauważać wahania brata i radośnie śpiewał piosenkę Madonny płynącą z radia, nie przejmując się takimi drobnostkami jak odpowiedni rytm. Cała resztka rodziny jaka mu została dzwoniła z gratulacjami. Pierwsza była ciotka Amara, która w zdawkowy sposób pochwaliła jego decyzje o wyjściu z domu i wycieczce przez trzy stany. Wydawała się zdziwiona własnymi słowami, jakby już spisała go na straty. Wolał o tym nie myśleć. Misiek to zupełnie inna sprawa. Ostatni raz był taki szczęśliwy, gdy Rachel powiedziała, że jest w kolejnej ciąży z bliźniakami. Starszy brat jakoś nigdy nie miał szczęścia w długotrwałych związkach i mimo trzydziestu dwóch lat na karku wciąż nie miał dzieci. Zdecydowali się na nie z żoną już jakiś czas temu, ale natura zdawała się przeciwna powiększaniu rodu Shurley aż do teraz. Zresztą sama Rachel też się odzywała w tle, wykrzykując pochwały co do tej dorosłej decyzji, by ruszyć dalej. Nikt z nich nie musiał wiedzieć, że Gabriel odwalił dziewięćdziesiąt procent roboty, przywożąc do słonecznego, pełnego życia Miami. Kolejne pięć to robota Roberta. Wzięcie psa ze schronisko było szlachetne i niezwykle głupie, ale nie potrafił tego żałować, gdy samiec tulił się do niego na siedzeniu obok.
- Jesteśmy! – co? Już? – Chodź, przywitamy się.
- O nie, nie, nie, ty nigdzie nie idziesz! – złapał brata za ramię, gdy ten już chciał otwierać drzwi.
- Boisz się, że zbłaźnię cię przed nowymi znajomymi? – na twarzy Gabriela pojawił się paskudny, prześmiewczy uśmieszek.
- To nie liceum – mruknął Arthur.
- No właśnie, nie masz się czego bać!
- Gabriel! – krzyknął, ale było już za późno. Pozostało mu chwycić torbę w jedną, a smycz Roberta w drugą rękę i spróbować dogonić brata. – Daj mi coś załatwić samemu – fakt, ze wszyscy tak o niego dbali był przytłaczający. Rozumiał, był może niceo słabszy psychicznie niż oni, może trochę gorzej wszystko przeżył, ale nie był dzieckiem, poradzi sobie. Gabriel nie musiał udawać, że zupełnie przypadkiem wybrał stajnie niedaleko swojego miejsca zamieszkania. Już pokazano mu drogę, nie wywróci się, nikt nie musi prowadzić go za rączkę.
- Nawet nie wiesz jak wyglądają właściciele. Znajdziemy ich, pogadamy i sobie pojadę, skoro tak bardzo nie chcesz mojego towarzystwa – Arthur popatrzył na niego podejrzliwie, ale nie wyglądało na to by kłamał. – Zobaczę w domu, a ty przejdź się po padokach, może mają lekcje.
- Przed chwilą sam powiedziałeś, że nawet nie wiem jak wyglądają!
- Chyba umiesz powiedzieć słowo „Rose”, poradzisz sobie! – odkrzyknął i skierował się w stronę budynku.
- Głupek – powiedział Arthur mimowolnie się uśmiechając. Poprawił torbę i ruszył z Robertem w stronę najbliższej stajni.
Konie… nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo tęsknił za tymi zwierzętami. Gdy zobaczył parę z nich na padokach ledwo powstrzymał się przed pobiegnięciem w tamtą stronę. W końcu był Arthurem, nie mógł nagle stracić całego swojego wewnętrznego spokoju tylko dlatego, że chce pogłaskać konika. Podszedł więc spokojnie do jednego z nich i dał Robertowi w spokoju oswoić się z nowym stworzeniem. Prawdopodobnie by tak stał i się patrzył, całkowicie zadowolony z życia, gdyby nie jakiś głos, który odezwał się za plecami.
(Cavan?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)